Im więcej siedzisz, tym bardziej zmęczony jesteś – zabawne, ale tak bardzo prawdziwe. Oto ciekawy, inspirujący fragment wpisu, jaki znalazłem na blogu Rośnij w siłę (🔗):
Możesz pomyśleć, że trening fizyczny, gdy jesteś zmęczony, przynosi efekt przeciwny do zamierzonego. Jednak ćwiczenia są niezwykle przydatne w walce ze zmęczeniem. Ćwiczenia pomagają poprawić wytrzymałość i siłę mięśni, co sprawia, że z czasem czujesz się mniej zmęczony. Pomagają również w dystrybucji składników odżywczych i tlenu do komórek, co pozwala organizmowi pracować wydajniej. Kiedy twój organizm pracuje wydajniej, nie czujesz się tak zmęczony podczas aktywności fizycznej, ponieważ twój organizm nie musi pracować podwójnie.
Aspekt finansowy to słaby argument do rzucania palenia – a przynajmniej, jeżeli jest jedynym jaki masz. W przypadku większego przypływu gotówki, powód ten znika a my wracamy do papierosów. Jednak fakt, że gdy jednak zdecydujesz się rzucić, a co miesiąc w portfelu zostanie Ci pokaźna sumka pieniędzy, której nie puścisz z dymem, chyba nie będzie Cię smucił 🙂
Badania pokazują, że 21% Polaków to osoby nałogowo palące papierosy. Liczba ta z każdym kolejnym badaniem się zmniejsza (24% – 1019 r., 31% – 2011 r.), ale nadal jest ogromna. W końcu to prawie 8 milionów ludzi! A mówimy przecież tylko o naszym kraju. Do tego dochodzi ponad milion tak zwanych „okazjonalnych palaczy”. Oznacza to, że prawie co czwarta osoba w naszym kraju pali papierosy. Te dane są przerażające.
Tak dobrze znam to uczucie. Towarzyszyło mi, gdy rzucałem palenie, było ze mną, gdy tworzyłem bloga, jest tu i teraz – gdy mijam tę specjalną półkę w sklepie. Nigdy nie przyglądałem się jej za specjalnie, raczej mijałem bez zastanowienia, a dzisiaj coś sprawiło, że zatrzymałem się i analizuję…
Od miesięcy o tym czytam, ale do tej pory jakoś nie miałem siły, odwagi, może też chęci, by spróbować, by wystartować. A tu nagle, w biały dzień, bez żadnego ostrzeżenia, jak grom z jasnego nieba, spada na mnie ta myśl: aby jednak to zrobić. Właśnie dziś, tu i teraz. By po raz kolejny zmienić, poprawić, jakiś mały kawałek życia. W moich myślach pojawiają się ogromne litery, które stopniowo zaczynają układać się w to kuszące hasło: A gdyby tak…
W ten właśnie sposób zaczynam kolejną przygodę – tym razem z wegetarianizmem.
Ustalmy coś na początku: zmiana diety to dziecinnie prosta sprawa. Zmieniamy ją – i już. Kwestia decyzji. Podejmujemy ich setki każdego dnia. Jednak wytrzymać dłuższej niż jeden posiłek, przetrwać z nowym planem więcej niż tydzień, dać radę cały miesiąc – to już jest wyzwanie. Dlatego ten wpis nie będzie skupiał się tylko i wyłącznie na samym jedzeniu. Chcę, aby objął wiele elementów, które miały wpływ na moją decyzję oraz zahaczał o każdy czynnik, który pomógł mi w utrzymaniu postanowienia.
Dieta? Nie, styl życia.
A więc właśnie – przestałem jeść mięso. Choć myślałem o tym od dawna, nie łatwo było podjąć tę decyzję. Nie bez znaczenia był fakt, że robiąc ten krok, przyświecała mi myśl, iż być może jest to ruch ostateczny. Oznacza to, że wegetarianizm – pod warunkiem, że przypadnie mi do gustu – może zostać ze mną na dłużej, być może nawet na całe życie. Nie lubię bowiem koncepcji diety tymczasowej, nie bardzo rozumiem, jaki jest sens zmiany sposobu żywienia na tydzień, dwa, czy nawet pół roku (zakładając oczywiście, że nie występują ku temu jakieś dodatkowe powody, np. medyczne). Wychodzę z założenia, że jeżeli zaczynam biegać i po kilku tygodniach przestaję – traktuję to jako pewnego rodzaju porażkę, niezrealizowane zadanie. I podobnie jest w tym przypadku – ze sposobem żywienia. Jeżeli wybieram zdrowszy styl życia, potencjalnie chciałbym go zatrzymać już na zawsze – w końcu jest on… no właśnie: „zdrowszy” i „lepszy”. Oczywiście zakładam, że może mi się nie udać, że mój organizm może potrzebować czegoś więcej, niż jestem sobie w stanie dostarczyć przez wybrany rodzaj jedzenia, ale plan jest taki, aby była to zmiana permanentna.
Ideologia, ekologia i zdrowie
Czuję, że już na samym początku tego wpisu, muszę poruszyć istotną kwestię. Są dwa główne powody, dla których ktoś może chcieć zmienić dietę na bezmięsną: ideologiczny (w którym zawieram również etyczny i ekologiczny) oraz zdrowotny.
I choć kwestie etyczne są częstszym powodem, dla którego ludzie wybierają weganizm albo wegetarianizm, ja kieruję się w tym przypadku tylko i wyłącznie zdrowiem. Choć zdaję sobie sprawę, że wegetarianizm sam w sobie jest dobry dla naszej planety, a globalne ograniczenie spożycia mięsa mogłoby znacząco pomóc np. w zwalczaniu głodu na świecie, to wiem również, że nie byłbym gotowy na taki krok, jeżeli mój organizm bardzo by na tym nie skorzystał. Samolubne? Być może, ale z drugiej strony, jeżeli cel uświęca środki, to najważniejsze jest to, że mimo wszystko poszedłem w stronę „vege”. I zamierzam trochę Ci o tym opowiedzieć. Ważne jednak jest, abyś wiedział, że kierują mną powody zdrowotne – jest to dość istotne, chociażby w kontekście pojedynczych momentów, gdy jednak po mięso sięgam, o czym przeczytasz w dalszej części tego wpisu.
Idzie Grześ przez wieś, pusty brzuszek niesie
No właśnie. W tym miejscu pojawia się pierwszy „problem” z moją zmianą: przez pierwsze kilka tygodni od przejścia na wegetarianizm, miałem wrażenie, że już dawno nie zjadłem nic „konkretnego”. Po prostu chodziłem lekko głodny. Znasz to uczucie? Masz czasem ochotę zjeść coś, co sprawi, że poczujesz się pełna/y? Pomimo faktu, że jem o wiele częściej niż wcześniej, to w mojej diecie jest teraz mniej ciężkich rzeczy. Poza wyeliminowaniem mięsa, mocno ograniczyłem też pieczywo – a konkretnie zamieniłem chleb i ukochane bułeczki na ich lekkie i chrupkie odmiany, zrezygnowałem też z ziemniaków – których jedzenie już od dawna (sam nie wiem dlaczego) wywoływało u mnie jakieś dziwne wyrzuty sumienia. Z cięższych rzeczy, jakie teraz jem, zostały napewno sery. Reszta to owoce, warzywa, rybka. Och, rybka – bez niej bym nie dał rady. I choć od czasu do czasu próbuję różnych potraw sojowych, to lądują one w mojej kuchni raczej okazjonalnie – nie przypadły mi zbytnio do gustu (szczerze mówiąc, nie cierpię ich!). To wszystko sprawia, że wydaje mi się, jakbym nie zjadł nic „porządnego” (czytaj: sycącego) od bardzo dawna. I trochę tak jest – nie zapycham się już jedzeniem, raczej dostarczam mojemu organizmowi potrzebne składniki (choć nadal tworzę sobie przeróżne, zazwyczaj bardzo smaczne, potrawy). Dziwne uczucie – lecz szybko je pokochałem 😁. Nie do końca jednak jeszcze wiem, czy fakt, że ma ono mi już towarzyszyć do końca życia, bardziej mnie przeraża, czy ekscytuje.
Wegetarianizm, weganizm i cały ten bełkot
Ludzie uwielbiają nadawać wszystkiemu nazwy, co wiele ułatwia, ale i często komplikuje. Nigdy nie mogłem zapamiętać, czym dokładnie różni się wegetarianizm od weganizmu. W gruncie rzeczy nie interesowało mnie to, ponieważ i tak obydwa tematy były mi dość odległe. Sytuacja się jednak zmieniła, więc warto chyba poznać ten bezmięsny alfabet – chociażby po to, aby wiedzieć, czy to, o czym do Ciebie piszę, jest zgodne z (ogólnie przyjętą) „prawdą”.
Wegetarianizm
I już na wstępie widzę, że w moim wpisie pojawia się pewna nieścisłość. Otóż wegetarianizm, oznacza wykluczenie z diety nie tylko mięsa, ale również ryb i owoców morza. Ja z tych dwóch ostatnich z pewnością nie zrezygnuję. Moja dieta została bardzo dokładnie przemyślana i wiem, że porzucenie ryb i owoców morza, byłoby dla mnie zbyt dużym obciążeniem – zarówno psychicznym, jak i fizycznym. To właśnie te dwa elementy są w stanie całkowicie zastąpić mi mięso. Bez nich, szybko stałbym się nieszczęśliwy, a i pozbawiłbym się wielu ważnych składników odżywczych. Nie chciałem, a wręcz i nie mogłem, z nich zrezygnować. Nie mniej jednak, tak naprawdę wegetarianizm, to termin, który opisuje dietę pozbawioną mięsa ryb oraz owoców morza.
Innym określeniem wegetarianina jest jarosz. Choć czasem te dwa terminy uważane są za zupełnie różne, to w gruncie rzeczy oznaczają dokładnie to samo – osobę niejedzącą mięsa (oraz ryb i owoców morza).
Weganizm
Drugi w kolejce. Weganizm to odmiana wegetarianizmu, w której rezygnuje się nie tylko z mięsa, ryb i owoców morza, ale i wszelkich pokarmów pochodzenia zwierzęcego, takich jak mleko, sery i jaja, a skrajne przypadki to nawet rezygnacja z miodu. Jednak weganizm – który częściej niż wegetarianizm – jest ugruntowany w przekonaniach religijnych i ekologicznych, to często także omijanie skórzanych ubrań, obuwia, czy kosmetyków testowanych na zwierzętach. Będąc z Tobą całkowicie szczerym, ciężko jest mi sobie wyobrazić, jak będąc weganinem, można być zadowolonym z tego, co się je – choć domyślam się, że nie jestem tu do końca sprawiedliwy. W tym rodzaju diety nie zostało już chyba zbyt wiele miejsca na tworzenie wykwintnych potraw, urozmaicenia, żonglowanie smakami. A może się mylę?
Witarianizm
Kolejnym, często powtarzanym „w środowisku” słowem jest witarianizm, który zakłada całkowite odrzucenie pokarmów poddanych obróbce termicznej. Witarianie dopuszczają podgrzewanie jedzenia tylko do 40 stopni Celsjusza i zakładają rezygnację z produktów wysoko przetworzonych, dzięki czemu, nie niszczą enzymów i składników mineralnych w spożywanych przez nich warzywach i owocach. Oczywiście podstawą tej diety jest również rezygnacja z produktów mięsnych (dla odmiany wegańskiej) i produktów pochodzenia zwierzęcego (dla odmiany wegetariańskiej).
Od kiedy nie jem mięsa, nie gotuję też zbyt często zup (kiedyś były one jednym z głównych składników mojej diety), ale raz na jakiś czas nachodzi mnie jednak ochota na warzywną zupkę, uwielbiam też przyrządzać sobie pyszną, gorącą pizzę serową, czy jej odmianę pieczarkami i cebulką. Zresztą duża część z moich ulubionych dań, nadal podawana jest na ciepło, lub po uprzednim ugotowaniu czy usmażeniu – witarianin nie zjadły przecież nawet jajecznicy na śniadanie. Raczej nie wyobrażam sobie tej diety w moim wykonaniu, choć może kiedyś najdzie mnie ochota, aby spróbować żyć i w ten sposób?
Pescowegetarianizm (ichtiwegetarianizm)
W tym miejscu kończą się proste i łatwe do zapamiętania nazwy, a zaczyna się cała masa lakto-, pesco-, fruto-, liquido- odmian -wegetarianizmu. W gąszczu tych dziwacznych nazw, znalazłem też swoją – pescowegetarianizm, która oznacza osobę, niejedzącą mięsa, poza rybim. A więc jest to dokładnie moja półka. Okazuje się, że wielu wegetarian buntuje się przeciwko podciąganiu takiego rodzaju diety pod wegetarianizm, jednak termin pescowegetarianizmu jest i funkcjonuje. I opisuje właśnie rodzaj diety, który najbardziej mi odpowiada.
Semiwegetarianizm (fleksitarianizm)
Ten termin również wydał mi się bardzo ciekawy, ponieważ opisuje osobę, która spożywa niewielkie ilości białych mięs. Jest to taka trochę light’owa wersja wegetarianizmu (moja znajoma opisuje to bardzo ładnym terminem fleksi-wegetarianizm), która zakłada znaczące ograniczenie jedzenia mięsa, ale nie wyklucza go całkowicie. Nie ukrywam, że były momenty, w których zastanawiałem się, czy zamiast całkowicie rezygnować z mięs, nie lepiej będzie w znacznym stopniu je ograniczyć, jednak doszedłem do wniosku, że dzięki takiej diecie nie osiągnę ani rezultatów zdrowotnych jakie oczekuję, a i psychicznie chyba nie łatwo byłoby mi utrzymać się w tych ramach – to trochę jak picie co piątej kawy z mlekiem i cukrem, a wszystkich pozostałych bez. Z czasem ciężko byłoby mi taką dietę utrzymać, a i wytłumaczyć sobie, że przez większość czasu mięsa nie jem, ponieważ uznaję, że nie wpływa pozytywnie na moje zdrowie, ale od czasu do czasu jednak nie jest to takie złe. Wolę być pescowegetarianinem, który czasem złamie swoje zasady i poniesie w związku z tym jakiegoś rodzaju porażkę (o czym później), niż kimś, kto takie naruszenie legalizuje.
Inne
Opisywane wyżej podstawowe i najciekawsze rodzaje diet należą do zdecydowanie najpopularniejszych form, w ramach których ludzie rezygnują lub ograniczają jedzenie mięsa. Jednak idąc dalej w las, mamy kolejne odmiany, z których każda kolejna jest bardziej restrykcyjna. I jest na przykład frutarianizm, który przenosi ideę weganizmu na rośliny. W ramach tej diety rezygnuje się nie tylko z mięsa i wszelkich produktów pochodzenia zwierzęcego, ale również owoców i warzyw, których zerwanie uśmierciło roślinę, co wyklucza wykopywanie, wyrywanie z korzeniami, ścinanie i inne działania rolnicze. Frutarianie odrzucają też gotowanie i inne formy obróbki termicznej, jedzą wyłącznie surowe owoce, orzechy i nasiona. Nie ukrywam, że w mojej głowie pali się już bardzo mocnym światłem żarówka z napisem „czy to nadal zdrowe??”.
Mamy też laktowegetarianizm, który polega na rezygnacji ze spożywania mięs i jajek, ale dopuszcza w diecie mleko i jego przetwory. Jest też owocowegetarianizm, który z produktów pochodzenia zwierzęcego, pozwala jedynie na spożywanie jajek, liquidarianizm – działa według podobnych co witarianizmu zasad, ale zakłada trochę inny sposób przyrządzania posiłków – w formie koktajli, czy też sprautarianizm, w ramach którego można żywić się głównie kiełkami.
Ludzie stosują rozmaite rodzaje diet – niektóre z nich są aż ciężkie do wyobrażenia. Dla mnie jedzenie jest przyjemnością – nawet (a może i „przede wszystkim”) teraz, gdy wyrzuciłem z niego mięso. Czy jedząc wyłącznie kiełki, można nadal mówić o przyjemności czerpanej ze spożywanych pokarmów i różnorodności smaków? Nie znam nikogo, kto żywi się w ten sposób, ale mam ogromną ochotę poznać i o to zapytać.
Na razie jednak skupiam się mocno na mojej własnej odmianie wegetarianizmu – która dostarcza mi zarówno radość z jedzenia, jak i niezbędne do życia składniki odżywcze.
Woda, owoce, pot i (od)waga
Pierwsze tygodnie bez mięsa były prawdziwym rollercoasterem. Tak się złożyło, że zmiana diety zbiegła się w czasie z kilkoma innymi zmianami i rzeczami w moim życiu – co w większości zadziałało na plus. Zauważyłem, że jeżeli nowości czy zmiany kumulują się, to potrafią napędzać się i wzajemnie wspomagać, dzięki czemu łatwiejsze staje się przejście przez nie i poradzenie sobie z tymi trudniejszymi. I tak, nowy styl jedzenia, nałożył się na środek dość upalnego lata (i wysokie temperatury) – a co za tym idzie, o wiele większe spożycie wody (przynajmniej w moim przypadku). Zresztą, niezależnie od pogody, i tak postanowiłem już dawno temu wypijać jej jak największe ilości. Woda – w co głęboko wierzę – jest jedną z najlepszych rzeczy dla mojego organizmu, a przy okazji pomaga zwalczyć uczucie głodu i pustki, przy ograniczaniu spożycia jedzenia. Z wodą od dawna bardzo się lubimy, ale przy rezygnacji z mięsa, okazała się ona być moim najlepszym przyjacielem – czego powiem szczerze, nie spodziewałem się na początku.
Czas przejścia na wegetarianizm zbiegł się jednocześnie w czasie z chwilą, w której w moim życiu nagle pojawiło się o wiele więcej ruchu. Choć dzisiaj uwielbiam sport, to do niedawna nie miałem go za wiele wokół siebie. I choć od kilku ostatnich lat zmieniam to bardzo skutecznie, to właśnie w ciągu ostatnich kilku miesięcy zanotowałem największy postęp w codziennym ruchu. Wyjście na bieganie co kilka dni, godzina rolek raz w tygodniu, spontaniczne rezygnacje z samochodu na rzecz własnych nóg – tak było na początku i to wszystko było fajne, ale wiedziałem, że nie jest to nadal ten poziom aktywności, jaki mnie zadowala. Dziś nie wyobrażam sobie dnia bez przynajmniej 90-ciu minut intensywnego ruchu. I tu zabieram Cię w krótką podróż po świecie sportu, który ostatnio namnożył się w moim życiu – mam nadzieję, że szybko dostrzeżesz związek pomiędzy tymi aktywnościami a zmianą diety.
Po pierwsze – rolki. Chwilowo jestem w miejscu, w którym mogę powiedzieć: mógłbym jeździć na rolkach zawodowo. Tak bardzo pokochałem tę aktywność, że byłoby wspaniale, gdybym mógł jeździć każdego dnia na rolkach, a ktoś by mi za to płacił. Ale to chyba opowieść na inny wpis – który mam nadzieję powstanie, zanim ochota ta mi minie🙂. W tym przypadku ważne jest, że początek wegetarianizmu w moim życiu zbiegł się w czasie z wakacyjnymi, miesięcznymi warsztatami z jazdy na rolkach, na które się zapisałem. Każdego dnia przez 4 tygodnie miałem intensywny, półtoragodzinny trening z doskonalenia techniki jazdy. Niewiarygodny wysiłek, boski czas.
Po drugie siłownia. W wakacje zdecydowałem się w końcu na moją pierwszą „wizytę” – taką z przebraniem się i ćwiczeniami, a nie tylko zwiedzaniem! Choć tak całkiem szczerze, to nie do końca sam się zdecydowałem. Od dawna umawiałem się (albo raczej próbowałem się umówić) na wspólne ćwiczenia na siłowni ze znajomą – jednak zawsze znajdowałem sobie fajny argument, aby nie pójść ten pierwszy raz. Najlepszym z nich była oczywiście praca, która świetnie nadawała się na wymówkę i pozwalała mi bez wyrzutów sumienia schować głowę w piasek i posiedzieć spokojnie w domu. W takich sytuacjach dobrze mieć wokół siebie kogoś, kto nie odpuszcza i będzie dopytywał: „a może jednak tym razem?”. Więc pewnego razu, naładowany endorfinami i pozytywną energią po treningu rolkowym, odpisałem: „tak, idę!” (choć w myślach moja wypowiedź była znacznie dłuższa: „tak, oczywiście, że idę, jestem na haju po treningu, chcę, aby ten stan pozostał ze mną na zawsze, chcę się ruszać jeszcze więcej, a najlepiej niech sport będzie jedyną rzeczą, jaką będę robił w życiu.”). Więc poszedłem.
Ta pierwsza wizyta (podobnie jak ❤️ do rolek) to świetny materiał na osobny wpis na blogu – i pewnie i taki się tu pojawi – ale na szybko mogę Ci powiedzieć, że pomimo średnich początków, teraz na siłowni jestem w miarę regularnym bywalcem. Nie podnoszę może ciężarów, nie wykorzystuję większości sprzętu, jaki tam jest, nie sprawdzam po każdym treningu czy biceps, triceps czy inny mięsień urósł mi o kolejny milimetr, ale znalazłem swoje ulubione przyrządy i aktywności, określiłem fajne cele i za każdym razem świetnie się bawię – co uważam za spory sukces.
Być może zastanawiasz się, dlaczego we wpisie o wegetarianizmie opowiadam Ci tyle o aktywności, sporcie i zmianach z nimi związanych? Otóż myślę, że to wszystko miało bardzo istotny wpływ na zmianę sposobu żywienia, jaki sobie zafundowałem. Mam nadzieję, że ostatecznie i Ty dostrzeżesz te wszystkie zależności – myślę, że rezygnacja z nawet jednego opisanego elementu, mogłaby sprawić, że dzisiaj nie byłbym pescowegetarianinem.
Ok, idę dalej.
Trzecia rzecz związana z większą aktywnością jest samochód – a właściwie to jakieś lekkie obrzydzenie do każdej chwili, w której muszę do niego wsiąść. Sam nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale odrzuca mnie za każdym razem, gdy muszę gdzieś jechać samochodem. Postrzegam to, jako tak ogromną stratę czasu i marnowanie energii życiowej, że coraz częściej wybieram własne nogi (albo przynajmniej komunikację miejską), zamiast jazdy samochodem. Tak, aby pokazać Ci realnie, ile ostatnio chodzę, podam Ci średnią liczbę kilometrów, jaką „robię” na własnych nogach: 10-15 (dane dostarcza mi Apple Watch). Biorąc pod uwagę, że średnia prędkość chodu to 6 km/h, wychodzi mi, że spędzałem prawie każdego dnia nie mniej niż dwie godziny na chodzeniu. A nie miałem żadnych szczególnych, pieszych wypraw w ostatnich tygodniach – raczej ogarniałem moje „normalne”, życiowe, codzienne sprawy. Te liczby chyba dobrze pokazują, że w ostatnim czasie częściej wybieram własne nogi, jako ten fajniejszy środek transportu. I muszę przyznać: bardzo, bardzo to lubię.
Ostatnią sportową rzeczą, która coraz częściej pojawia się w moim kalendarzu codziennych aktywności, jest ping-pong – ten wyciska ze mnie chyba największe poty. I w tym przypadku nie będę już więcej testował Twojej cierpliwości do tego wpisu, więc bez zbytniego rozpisywania się – intensywne treningi tej przecudownej dyscypliny, poza aspektem sportowym, zaspokajają również moje cotygodniowe potrzeby związane z rywalizacją (choć biorąc pod uwagę, iż osoba, z którą na co dzień gram, daje mi niezły wycisk – tak samo dobrze uczą mnie pokory). Tyle.
Ale płyńmy do brzegu1 – wracam do tego, o czym od samego początku chciałem opowiedzieć Ci w tym rozdziale. Gdy wszystkie elementy równania – dieta bogata w owoce i warzywa, litry wypisanej wody i dużo, dużo więcej ruchu – nałożyły się na siebie, wyszły mi dwie rzeczy: pot podczas treningów i radość na wadze. Strzelam, że możesz znowu zastanawiać się, jaki to ma związek z wegetarianizmem? 🙂 Idę więc dalej.
Chyba już pisałem tu (na blogu) kilka razy, że po rzuceniu palenia, momentalnie przestałem się intensywnie pocić. Nie jest to zbyt szeroko komentowany plus pozbycia się tak wstrętnego nałogu, jakim jest palenie papierosów, ale w moim przypadku był on jednym z najlepszych (całkiem blisko po tym, że pożyję trochę dłużej 🙂). Gdy paliłem, pot (i łzy) towarzyszyły mi w wielu sytuacjach. Lato było koszmarem, ruch był koszmarem, wyjście na wesele czy inną imprezę było koszmarem. Po rzuceniu papierosów – wszystko to zniknęło, jak ręką odjął. Nie dość, że zacząłem sobie o wiele lepiej radzić z wysokimi, letnimi temperaturami, to podbiegnięcie do autobusu, kilka przetańczonych piosenek na weselu, czy nawet wyjście do sklepu, przestało mi się już kojarzyć z przepoconą, śmierdzącą koszulką. A teraz problem trochę powrócił, choć w zupełnie innej formie, nie jest już tak uciążliwy i patrzę na niego w totalnie inny sposób. Hmm… niełatwy to temat, ale jednak chcę go tutaj przemycić. Dieta bogata w owoce, litry wypisanej wody i sporo więcej ruchu sprawiły, że zacząłem się więcej, czasem dość intensywnie, pocić. I choć dzieje się to na siłowni (po 15 minutach mocnego kardio), na rolkach (na co też potrzeba ze 20-30 minut), czy w trakcie ping-ponga (tu potrafię być „mokry” już po 5 minutach), to stało się to na tyle zauważalną dla mnie nowością, że postanowiłem o tym wspomnieć i podłączyć jako jeden z efektów nowej diety – choć, jak już napisałem, wpływa też na to wiele innych czynników.
Nie wiem jak bardzo jest to widoczne, ale opisując to „nowe” pocenie się, staram się jak mogę unikać słów, takich jak: problem. Bo problemem tak naprawę już to nie jest, a przynajmniej już tak tego nie odbieram. Gdy paliłem, wiedziałem, że w danej chwili pot wcale nie jest właściwą reakcją mojego organizmu na to, co się we mnie i wokół mnie dzieje. Wręcz czułem, że może to być efekt krzywdy, jaką robię mojemu organizmowi, że razem z potem, wychodzi wtedy ze mnie cały ten tytoniowy smród, co stało się moją obrzydliwą codziennością. Tym razem jest t-o-t-a-l-n-i-e inaczej. Piję wodę, jem owoce i warzywa, więc pocę się bardziej przy intensywnym treningu – tyle. Zachodzi całkiem naturalny, wręcz pożądany, proces wentylacji w organizmie. Nie śmierdzę jak kiedyś, nie pocę się przy każdej okazji – dzieje się to tylko wtedy, gdy tego potrzebuję. I tym razem nie oczekuję, że zniknie.
No cóż, temat pocenia się nie jest łatwy, dotyczy obszarów życia, o których na co dzień nie rozmawiamy. Był jednak na tyle ważnym dla mnie elementem i na tyle nową rzeczą, że musiałem go – choć delikatnie – poruszyć.
Tata gruby brzuszek
Ok, czas na małe wyznanie.
Muszę w tym miejscu dodać jednak jeszcze jedną rzecz, która – gdy tylko się wydarzyła – sprawiła, że aż zapiszczałem z radości. Nie wiem dokładnie jak to jest (i bardzo wiedzieć nie chcę!), ale gdy paliłem, ważyłem zawsze tyle samo – mało. Przez lata wchodziłem na wagę i powtarzałem jedno zdanie: „78 kg”. I może nie była to idealna dla mnie liczba, ale była stała, niezależnie od tego, co jadłem i ile się ruszałem (a tego pierwszego zawsze było o wiele więcej, niż drugiego). Gdy rzuciłem palenie, przez pierwsze pół roku nie było wielkiej zmiany w tym temacie. Wbrew temu, co prawie wszyscy mówili, nie przybyło mi kilogramów (pamiętam miliony pytań: „O, rzuciłeś palenie! Brawo, a ile przytyłeś?”). Dopiero później „brzuszek zaczął rosnąć”. Pomimo stopniowo zwiększanej aktywności, liczba na wadze zaczęła się dość dynamicznie powiększać. Aż strach pomyśleć, jak bardzo by wzrosła, gdybym kilka lat temu nie polubił się z bieganiem, jogą, czy ping-pongiem. W każdym razie, ostatecznie cyfry w moich 78-iu kilogramach, zamieniły się miejscami i wyszło z tego 87 kg. Tragedii nie było, ale wzrost wagi był dla mnie zauważalny, a jednocześnie stał się moją małą porażką. Niezależnie od tego co robiłem, nie udawało mi się zejść poniżej 74-75 kg. I trwało to dobrych kilka lat. Najlepszym podsumowaniem tej sytuacji, niech będzie humorystyczny rysunek, jaki dostałem od moich córek.
Choć te dodatkowe kilogramy nie były jakąś wielką tragedią, to jednak bardzo chciałem przynajmniej wrócić do poprzedniej wagi. I wiesz co? A, z resztą, sam zobacz.
Taki oto widok ucieszył mnie już kilka TYGODNI po zmianie diety. Pierwszy raz od lat! W tak krótkim czasie! Wow, chodziłem po tym zadowolony przez cały tydzień.
Zdaję sobie sprawę, że jest to połączenie wielu elementów, nie tylko spożywanych posiłków, ale i większej ilości ruchu (siłownia, rolki, ping-pong, rezygnacja z samochodu), jednak tak czy siak – moja radość z pokonania tej magicznej bariery 80 kg była spora. A co ważniejsze, minęło kolejnych kilka tygodni, a ja nie wracam już do wersji „tata gruby brzuszek” 🙂. Różnica jest już mocno zauważalna.
Gdy pojawiają się przeszkody…
No dobra, wszystko fajnie, pięknie, ale życie – jak wszyscy dobrze wiemy – wcale nie jest takie proste, i często pod nogami pojawiają nam się niespodziewane przeszkody i problemy. Zmiana przyzwyczajeń, w tym na przykład żywieniowych, w krótkiej perspektywie jest bardzo prosta – „cyk” i postanawiamy się zmienić. Tak samo jak rzucenie palenia, alkoholu czy pozbycie się jakiegokolwiek innego nałogu. Podejmujesz decyzję i gotowe. Problem jednak pojawia się, gdy chcesz wytrwać w takim postanowieniu dłużej niż godzinę, dzień czy miesiąc… Tak często przecież postanawiamy zmienić nasze życie (prawda?), ale tak rzadko przy tej zmianie pozostajemy. Najlepszym przykładem są chyba postanowienia noworoczne, których tak wiele co roku wypowiadamy, a które najczęściej wypalają się szybciej, niż zimne ognie w sylwestrową noc. Przeszkodą stają się drobne rzeczy, wydarzenia, ludzie, a chyba najczęściej my sami. I z tym ostatnim myślałem, że dam sobie łatwo radę – przecież długo przygotowywałem się do nowego stylu jedzenia, poziom determinacji miałem całkiem wysoki. Jednak w połączeniu z „wydarzeniami” i „ludźmi” wokół mnie, mogło już wcale nie być tak łatwo. Nie bałem się, że będę tęsknił za smakiem mięsa, za konkretnymi daniami – jestem na tyle kreatywny w kuchni, że potrafię organizować sobie wspaniałe dania niezawierające mięsa. Jednak presja – którą najczęściej sami na siebie wywieramy – podczas zetknięcia się z innymi ludźmi, podczas spotkań i wydarzeń, potrafi skutecznie osłabić silną wolę.
Nauczyłem się już, że gdy chcę zmienić jakiś kawałek mojego życia, to najlepiej, gdy przez pierwsze kilka dni tej zmiany, posiedzę sobie w domu – tu, w kontrolowanym środowisku, napotykam mniej przeszkód. Przychodzi jednak moment, w którym trzeba wyjść na zewnątrz i stanąć twarzą w twarz z całą resztą życia – tego wśród ludzi.
A konkretnie? Na przykład wydarzenia rodzinne, spotkania ze znajomymi, lunche z klientami, spontaniczne, weekendowe filmy z dzieciakami połączone z „drobnymi” przekąskami… te wszystkie sytuacje wymagają przede wszystkim jednej rzeczy – strategii. Choć wiem, że nie jestem w stanie przewidzieć każdej sytuacji, w jakiej się znajdę, to opracowanie głównego planu działania w kontekście nowej diety, może bardzo pomóc w różnych niespodziewanych chwilach.
Miałem w tym miejscu opisać Ci kilka konkretnych sytuacji, w jakich znalazłem się wraz z moją dietą, opowiedzieć Ci o próbach, jakim sam siebie poddałem, ale w gruncie rzeczy – tu zupełnie nie o to chodzi. Rozstrzyganie, czy imieniny u cioci są warte jednorazowej rezygnacji z diety, a może spotkanie po latach ze znajomym czy wieczorny film z dzieciakami? Za każdym razem chodzi o jedno – o wyznaczone zasady. I wracam w ten sposób do samego początku mojego wpisu – do powodów, jakie kierowały mną, gdy zmieniałem dietę. Jak już pisałem, nie były to powody ideologiczne, a zdrowotne. I jest to pierwszy, bardzo istotny punkt mojego wewnętrznego regulaminu – dzięki temu wiem, że złamanie diety wegetariańskiej, nie będzie miało (nie powinno mieć) dla mnie dużych konsekwencji psychicznych, co najwyżej lekkie fizyczne. Rozumiesz, co mam na myśli? Gdyby na przykład to religia była podstawą mojej decyzji o zmianie diety, każdorazowe zjedzenie mięsa mogłoby być dla mnie poważnym naruszeniem zasad moralnych. Gdybym wierzył, że zjedzenie mięsa wyrządza określone i znaczące szkody dla świata, wtedy być może nawet przebywanie w jednym pomieszczeniu z osobami, które mięso jedzą byłoby dla mnie problemem. Jednak ja kieruję się zdrowiem – czyli wybrałem sobie powód z jednej strony chyba najważniejszy, ale z drugiej – taki, który… najłatwiej ominąć.
Dlatego też bardzo rzadko, ale jednak zdarza mi się zjeść kawałek mięsa. Są to jednak głównie sytuacje, gdy znajdę się w towarzystwie osób, które nie są świadome mojej diety (a ja nie bardzo chce je uświadamiać?). Fajnym przykładem jest tu lunch-niespodzianka, na który zostałem zaproszony podczas spotkania ze współpracownikami – po kilkugodzinnym spotkaniu zespołu, z którym od dawna pracuję nad dużym projektem, okazało się, że czeka na nas przygotowany dla wszystkich obiad, składający się właściwie wyłącznie z mięs – co w tamtym momencie było dla mnie mocno ironiczne, ponieważ nie miałem nawet najmniejszej szansy, aby zjeść tylko i wyłącznie symboliczną „sałatkę”. Był to moment, w którym z radością odstąpiłem od mojej diety i przemilczałem fakt, że na co dzień nie spożywam podobnych posiłków. W ostatnich miesiącach podobnych sytuacji było jeszcze trochę, a prawie wszystkie dotyczyły relacji z innymi ludźmi – spotkanie z dawno niewidzianym znajomym, rodzinne przyjęcie imieninowe, podczas którego próbowałem po kawałku każdej z podanych potraw, wieczór filmowy z moimi dzieciakami, i nawet kilka prywatnych chwila słabości, gdy samotnie skusiłem się na mięsne, fastfoodowe danie. W gruncie rzeczy, przez ostatnie pół roku, momenty, w których rezygnuję z bycia pescowegetarianinem, nie wychodzą poza jeden-dwa razy na dwa tygodnie. I taka matematyka chyba mi odpowiada.
Wartym zaznaczenia jest z pewnością fakt, że po każdorazowym zjedzeniu mięsa, odczułem to mocno następnego dnia – ten dawno zapomniany efekt mega-ciężkości szybko przypomina mi, dlaczego powrót do mięsnej diety nie jest już dla mnie opcją na stałe.
Życie bez mięsa jest takie nudne…
To opinia, z którą często się spotykam: gdy zrezygnujesz z jedzenia mięsa, Twoja dieta szybko stanie się bardzo monotonna – i nawet pozostawienie w menu ryb nie sprawi, że po kilku tygodniach będziesz nadal z radością patrzeć na każdy kolejny posiłek.
TOTALNA NIEPRAWDA!
Znam kilka osób, które – choć lubią gotować – po przejściu na wegetarianizm, straciły totalnie zapał do tworzenia fajnych potraw, a co za tym idzie – zaczęły unieszczęśliwiać same siebie. U mnie jest wręcz odwrotnie. Ograniczenie składników, z jakich „produkuję” moje codzienne dania spowodowało, że uruchomiły się we mnie całkiem nowe pokłady kreatywności w kuchni. Już na samym początku zacząłem testować wszystkie sojowe zamienniki regularnych potraw (od wędlin sojowych, po parówki, kotlety i pasztety z soji), jednak szybko doszedłem do wniosku, że NIENAWIDZĘ DAŃ Z SOJI! Momentalnie zrezygnowałem z tego wariantu wegetarianizmu. Nie oznacza to jednak, że jem cały czas te same i nudne dania – przeciwnie. Prawie każdego dnia jem coś innego, a i każde moje danie sprawia, że nie mogę przestać jeść. Są dni, gdy mam ochotę na burgera z łososia z frytkami, albo warzywnego cheesburgera w bułce sezamowej z ostrym ketchupem i cebulką (no dobra, takich dań jednak staram się za często nie robić), ale uwielbiam i risotto grzybowe, zupę rybną, czy przepyszny kawał pieczonej makreli. Śniadanie to czasem jajecznica, parówki z łososia, Kanapka Stefana (mój autorski pomysł na przepyszną kanapkę, która staje się powoli kultowym daniem wśród moich znajomych! Może kiedyś podzielę się przepisem), czy talerz różnego rodzaju serów. Z pewnością nie mogę powiedzieć, że w mojej kuchni wieje nudą – dieta wegetariańska (pescowegetariańska) wcale nie musi być nudna, trzeba się tylko trochę postarać i polubić gotowanie. Ważne jest jedynie, aby mieć pod ręką odpowiednie składniki – bez tego nigdy nie wyjdzie nam żądne danie.
Skąd pomysł?
Pomyślałem jeszcze, że podam Ci kilka źródeł, które zainspirowały mnie do tego, aby w ogóle zainteresować się tematem zmiany diety. Jak już pisałem wcześniej, od dłuższego czasu przygotowywałem się do tego. I, jeżeli już mnie znasz, to wiesz, że potrzebowałem kogoś, kto popchnie mnie do tego, aby przestać jeść mięso. Było kilka takich osób – choć większość z nich nigdy się nie dowie, że pomogło mi w podjęciu tak ważnej decyzji.
Radek jest podcasterem, od którego uczę się wielu rzeczy. Pokazuje jak na co dzień korzystać z filozofii stoickiej, uczy jak nagrywać podcasty, jak pokochać historię oraz… właśnie, jak nie jeść mięsa. Ogromną zaletą Radka jest to, że jest sobą i nie udaje nikogo innego. Lubię go za styl jego podcastów i podejście do życia. To właśnie Radek jako pierwszy zaszczepił we mnie myśl „A gdyby tak…” – gdy w 152. odcinku podcastu opowiedział o diecie wegańskiej. Choć powody, jakimi się kierował, zmieniając kiedyś dietę, są nieco inne niż moje, to właśnie jego słowa sprawiły, że zacząłem myśleć… Warto posłuchać Radka i również uruchomić przemyślenia…
W czołówce osób, które zainspirowały mnie do zmiany diety, pojawia się jeszcze jeden podcaster – Jeff, który prowadzi audycję o produktywności: 5 AM Miracle. I to właśnie on, już w 2014 roku, opublikował odcinek, który na długo zapadł mi w pamięć, choć totalnie nie spodziewałem się, że wiele lat później, pomoże mi w podjęciu decyzji o zmianie diety. A chodzi o 30. odcinek podcastu Jeffa, w którym opowiada o tym, dlaczego… banany są zdrowe 🙂. Sam nie wiem, dlaczego właśnie ta audycja wywarła na mnie tak duże wrażenie. Pamiętam ją jednak do dzisiaj i dzięki Jeff’owi, od kilku lat banany właściwie zawsze znajdują się w mojej kuchni – mają nawet swoje własne naczynie, w którym spokojnie sobie leżą i czekają na zjedzenie.
Okazuje się, że czasem i na Netflixie można znaleźć się coś wartościowego. Mi w ręce wpadła seria „Wyjaśniamy” – całkiem ciekawy i dobrze przygotowany amerykański serial społeczno-kulturalno-dokumentalny, w którym każdy odcinek poświęcony jest innemu tematowi. Jest jeden o muzyce, o wiecznej młodości, cukrze, trawce (pod publiczkę! Och Netflix…), sporcie, inteligencji zwierząt… i jest jeden o przyszłości mięsa. Choć tematem przewodnim odcinka jest sztuczne, wytwarzane w laboratorium mięsko – które to totalnie mnie nie interesuje – to połowa odcina dotyka problemu „produkcji” zwykłego, normalnego mięsa, jaka ma dziś miejsce. To, o czym opowiadają autorzy, jak również zdjęcia pokazane w odcinku, robi wrażenie i na długo zostają w pamięci. Myślę, że warto obejrzeć ten jeden odcinek serialu „Wyjaśniamy”, niezależnie od tego, czy planujesz przejść na wegetarianizm, czy nie. Warto wiedzieć, czym żywi się ogromna większość społeczeństwa.
Pani Dorota
Tu nie podrzucę Ci żadnego adresu www – ponieważ Pani Dorota go nie posiada. Nie jest ani blogerem, ani podcasterem, nie publikuje niczego w mediach społecznościowych. Pani Dorota jest moją znajomą, wegetarianką, z którą przeprowadziłem wiele rozmów na temat jej diety. Reprezentuje ona w tym wypadku każdego z Twoich znajomych, który zmienił dietę na bezmięsną. Jeżeli i Ty zastanawiasz nad podobnym krokiem, porozmawiaj z kimś, kogo znasz, a kto zdecydował się już kiedyś na coś podobnego. Dowiesz się z najlepszego źródła, co wiąże się z taką decyzją, dostaniesz garść porad jak uniknąć nudy i przetrwać trudne dni. Taka rozmowa może okazać się tym, co będzie miało największy wpływ na Twoją decyzję. Mnie bardzo pomogła, a fakt, że do dzisiaj mam z kim wymieniać doświadczenia związane z wegetarianizmem (pescowegetarianizmem), czasem pomarudzić a czasem się pochwalić – jest dla mnie bezcenny. Polecam Ci odszukanie kogoś takiego, nawet jeżeli nie będzie to osoba z najbliższego grona Twoich znajomych. Jeżeli nie masz nikogo takiego wokół siebie – możesz zawsze napisać do mnie, po to właśnie jest pole komentarzy pod wpisami, abyśmy mogli porozmawiać 🙂.
Na koniec
Wpis, który teraz czytasz, powstawał niezwykle długo, wiele miesięcy. Choć od samego początku, wraz z pierwszym dniem mojego pescowegetarianizmu, wiedziałem, że będę chciał Ci opowiedzieć o tej przygodzie, długo nie wiedziałem, jaki będzie jej finał. Choć udało mi się szybko schudnąć, nie wiedziałem, czy nie jest to efekt chwilowy, były też przypadki, gdy sięgałem po mięsko. Bywały trudne chwile, a i ostatecznie nie wiedziałem, czy będę opowiadał Ci o sukcesie, czy porażce. Dziś już wiem – zostaję z pescowegetarianizmem na dłużej – ale wiem też, że raz jakiś czas skuszę się pewnie na pojedynczy powrót do starych, mięsnych dań. Nie wiem na jak długo, być może na kilka lat, może już na zawsze, ale wiem, że dzisiaj jestem bardzo zadowolony z tego, jak jem. A jeszcze bardziej z tego co jem. Dlatego też Ciebie również zachęcam do spróbowania – chociażby po to, aby wiedzieć, czy taki rodzaj diety Ci pasuje.
Z przyjemnością poczytam, o Twoich doświadczeniach z różnymi dietami – i tu ponownie przypominam o polu komentarzy – być może to Ty zainspirujesz mnie do jakiejś kolejnej zmiany? A może chcesz o coś zapytać? Coś doradzić? Porozmawiajmy 🙂.
Cześć!
Płyńmy do brzegu – to określenie podłapałem od Piotra, z którym wspólnie nagrywamy 🐽 PiG Podcast. Sam do końca nie wiem, dlaczego tak bardzo je lubię, ale za każdym razem uśmiecham się, gdy podczas nagrania, trochę zboczymy z kursu, odejdziemy od naszego głównego tematu i Piotr w ten sposób chce przywrócić nas na właściwe tory.
Nareszcie! W końcu do nas przyszła! Doczekaliśmy się! Pani Wiosna…
Nie wiem jak Ty, ale dla mnie pierwsze dni wiosny są dość ważnym symbolem – ta trudniejsza część roku jest w końcu zamknięta, i na stole czeka już deser, na który z utęsknieniem zerkaliśmy w chłodne styczniowe poranki. Zima się skończyła i zapanowała wiosna. I choć pogoda za oknem jeszcze nie zawsze za tym podąża, to w mojej głowie panuje już iście świąteczna atmosfera.
Pierwszy dzień wiosny to idealny moment, aby przygotować się na tę fajniejszą część roku. To sygnał, że czas obudzić się, niczym niedźwiedź z zimowego snu, przeprowadzić przedsezonowe odgracanie i zacząć działać o wiele intensywniej niż działo się to w ostatnich miesiącach. Dlatego też, chciałbym zachęcić Cię dzisiaj do przeprowadzenia drobnych, wiosennych porządków – ja sam się na takie zdecydowałem.
Nie, nie! Nie będziemy biegać po domu ze zmiotką i mopem, nie wyczyścimy łazienki, nie zajmiemy się też oknami w domu. Chcę Cię namówić na wysprzątanie i przygotowanie do wiosny Ciebie. Twojej głowy, duszy i ciała. Wchodzisz w to?
Startujemy od głowy
I znowu muszę Cię rozczarować – jeżeli myślisz, że punktem pierwszym będzie wyprawa do fryzjera – mocno się mylisz 😉 Włosami zajmij się we własnym zakresie, ze mną możesz natomiast pobudzić swój głowę do działania – zadbać o umysł. I przynoszę Ci trzy propozycje, które nam to umożliwą.
Chwyć nową książkę
Buu… książki, nuda, nie? Niestety, tak właśnie uważają średnio dwie na trzy osoby w naszym kraju, które to nie sięgają nawet po jedną książkę w ciągu całego roku. A szkoda! Bo książki to wspaniałe narzędzie do rozwoju naszych małych główek (mniej książek = mniejsza głowa! #truefact). Wygląda na to, że wolimy siedzieć po nocach i oglądać Netflixa, co raczej nie przynosi nic dobrego naszym umysłom. Dlatego w ramach wiosennego przebudzenia zachęcam Cię do odstawienia telewizora (wynieś go na balkon czy do ogrodu, niech tam gnije!!!) i chwycenia za książkę. Na mojej półce z książkami, większość tytułów dotyczy rozwoju osobistego – uwielbiam tą tematykę, co chyba nie będzie dla Ciebie wielką niespodzianką. Z tytułów, które mogę Ci polecić z pewnością na uwagę zasługuje Magia Sprzątania Marię Kondo (napisałem jakiś czas temu jej recenzję na blogu) – książkę o japońskiej kulturze, minimalizmie (choć w tej opinii nie każdy się ze mną zgadza) i… papierze toaletowym 🙃. Idealna pozycja na wiosenne odgracanie. Jeżeli masz konto na Goodreads, możesz mnie tam znaleźć, dodać do znajomych i śledzić co aktualnie czytam. A dzięki temu i ja zobaczę, co Ty polecasz do czytania. Jeżeli nie masz jeszcze konta w Goodreads – na co czekasz? Zakładaj! I czytaj, czytaj, czytaj… 🙂. Ja aktualnie przerabiam…. z resztą, sam/a możesz sprawdzić.
Może audiobook?
Tak, tak, wiem, rozumiem, słyszę. Nie masz czasu na siedzenie i czytanie książek (choć w gruncie rzeczy wiadomo, że raczej nie chcesz go znaleźć 😉). Może więc sięgniesz po audiobooka? Na nie nie znajdziesz już tak łatwo wymówki. Audiobooki są przecież idealne podczas biegania, spacerów, jazdy samochodem, czy… zmywania naczyń. Szczególnie dobrze sprawdzają się przy tej ostatniej aktywności, która przecież wielu kojarzy się raczej z nudą i smutnym, domowym obowiązkiem.
W prawdzie zamiast zastępować normalne książki, ich wersje do słuchania powinny być dla nich co najwyżej uzupełnieniem, to i tak lepiej posłuchać audiobooka, niż całkowicie zrezygnować z czytania. W tej kategorii chciałbym polecić Ci wspaniałą pozycję Petera Wohhlebena, „Sekretne życie drzew”, w której autor, leśnik, opowiada o języku, w jakim rozmawia las, o internecie roślin, o tęsknocie, strachu, wojnach… o tym, co naprawdę dzieje się w lesie. Gwarantuję, że po przejściu przez tą książkę, nigdy już nie spojrzysz na żadne drzewo tak jak do tej pory! Daje do myślenia, oj daje.
Na deser szczypta medytacji
Medytacja pojawiała się już na moim blogu tak wiele razy (zachęcam Cię do przeczytania wpisu o mojej drodze do medytacji). Dziś chciałbym Cię do niej zachęcić słowami słowami Dana Harrisa:
Badania naukowe wykazały, że medytacja zmienia połączenia w mózgu. (…) Naukowcy odkryli, że u osób, które regularnie medytują, hormon stresu o nazwie kortyzol uwalnia się w dużo mniejszych dawkach. Innymi słowy, praktykowanie współczucia pomagało ich organizmom lepiej radzić sobie ze stresem. Jest to doniosłe odkrycie, ponieważ częste albo trwałe uwalnianie kortyzolu może wywołać choroby serca, nowotwory, cukrzycę, demencję czy depresję.
Tak, dokładnie tak – medytacja to nauka, nie religia – a wiele osób nadal myli te dwa tematy. Odstawiając jednak wszystkich naukowców i ich opinie na bok, chcę Ci zdradzić kilka drobnych sekretów mojego życia: to medytacja sprawia, że w trudnych momentach dnia potrafię się skupić, że w chwilach złości daję radę uspokoić się, że udaje mi się przejść z radością przez każdy kolejny dzień. Tyle.
Jeżeli więc Twoja przygoda z uważnością jeszcze się nie rozpoczęła, zachęcam Cię do spróbowania. Jeżeli język angielski nie sprawia Ci problemu, polecam – jako pomoc w medytacji – wypróbowanie aplikacji Balance – gdzie znajdziesz proste instrukcje jak zacząć. Szczególnie, że w momencie, w którym publikuję ten artykuł, z Balance możesz korzystać całkowicie za darmo. Jeżeli jednak szukasz wsparcia w medytacji w języku polskim, sięgnij po polską aplikację Intu (wersja na telefon z Androidem, i wersja na iPhone’y). I pamiętaj – najtrudniej zrobić ten pierwszy krok, ale gdy Ci się to uda, będzie już tylko fajniej 🙂. Sprawdziłem to i wiem, co mówię.
Zadbaj o duszę
Drugi etap naszych przygotowań, to sprzątnie duszy. Brzmi poważnie, prawda? Czy raczej śmiesznie? Ciekawy jestem, jakie emocje zarysowały się na Twojej twarzy, po rozpoczęciu czytania tego akapitu. Ja przez długi czas bagatelizowałem wszystko co związane z filozofią, poszukiwaniem sensu życia. Ale z czasem odkryłem, że bez uporządkowania tych tematów w głowie, ciężko jest przeskoczyć pewną granicę związaną ze świadomym rozwojem. I Ciebie również chciałbym do tego zachęcić. Do szukania swojego „dlaczego?” i „po co?”. Ja poszukuję odpowiedzi na te trudne pytania na dwa sposoby – i o nich Ci opowiem. Choć tematy te nie są proste, warto się w nie zagłębić – i znaleźć swój własny sens życia.
Stoicyzm odpowie na trudne pytania
Gdy kilka lat temu zakładałem bloga, totalnie nie wiedziałem czym jest stoicyzm. Było to jedynie dziwne słowo, którego czasem używali prelegenci podczas mądrych konferencji, a które kojarzyło mi się trochę ze spokojem, trochę z opanowaniem – i tyle. Skojarzenia te były oczywiście właście, ale za stoicyzmem stoi tak wiele więcej… Pamiętam, jak szeroko otwierały mi się oczy, gdy powoli przechodziłem przez pierwszą książkę związaną z tym tematem. Pamiętam pytania jakie pojawiały się z każdą kolejną, przeczytaną linijką, odpowiedzi, jakie z czasem zaczęły same przychodzić… Bo tym właśnie jest filozofia stoicka – szukaniem odpowiedzi na trudne pytania. I w ramach wiosennego sprzątania duszy, zachęcam Cię do sięgnięcia po dwie pozycje poruszające temat stoicyzmu: pierwszą z nich jest książka „Stoicyzm na każdy dzień roku” – wspaniały przewodnik po stoicyzmie, napisany przez Stephena Hanselmana i Ryana Holidaya, w którym zdanie po zdaniu przetłumaczono na język dzisiejszy to, co 2000 lat temu głosili pierwsi stoicy. Książka jest przepięknym podręcznikiem do codziennego studiowania filozofii stoickiej (yyy… wiem, brzmi dość poważnie, ale bardzo warto zwrócić uwagę na tą pozycję!). Druga rzecz, do sięgnięcia po którą Cię zachęcam, jest aplikacja na Twojego smartfona – Stoic (tu wersja dla Androida, tu dla iPhone’a), o której pisałem całkiem niedawno w liście. Przepięknie zaprojektowana, wypakowana zarówno pytaniami, jak i odpowiedziami, a do tego całkowicie po polsku. Jednak Stoic to o wiele więcej niż tylko źródło wiedzy o stoicyzmie, ja prowadzę z nią dziennik, planuję każdy kolejny dzień, spaceruję, a nawet medytuję. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia i od tamtego momentu towarzyszy mi każdego dnia. Na wiosnę postanowiłem jeszcze mocniej z niej korzystać – wierzę, że i Tobie szybko przypadnie do gustu.
Myślę, że te dwie pozycje, powinny rozbudzić Twoją ciekawość na temat stoicyzmu na tyle, że tak jak ja, zapragniesz odgrywać go dalej, więcej, szybciej…
Poszukiwanie wizji życia
Gdy sięgnąłem po pierwszą książkę związaną ze stoicyzmem, nie myślałem jeszcze o budowaniu wizji życia, kierowałem się raczej ciekawością. Mało tego, na początku nie czułem nawet potrzeby szukania czegoś takiego jak wizja. Jednak z czasem, gdy coraz bardziej zagłębiłem się w tematy związane z rozwojem osobistym, zapragnąłem ustalenia z samym sobą tego, jak bym chciał, aby wyglądało moje życie – dzisiaj i jutro. I tu właśnie pojawia się temat budowania wizji życia. Choć nie należy on do najprostszych, a cały proces wymaga czasu, to warto przez niego przejść. Efektem końcowym będzie wytyczenie ścieżki Twojego życia, w ramach której stworzysz (po pierwsze) misję, (po drugie) wartości i (po trzecie) wizję. Będzie to pewnego rodzaju Twój własny regulamin życia, zasady poruszania się po codzienności, Twoja prywatna konstytucja, na podstawie której będziesz mógł podejmować wszystkie decyzje. I w ramach tego etapu wiosennego sprzątania, znowu polecę Ci książkę… a może nawet i dwie. Jedna to Cała naprzód, Michael’a Hyatt’a i Daniela Harkavy’a, z której dowiesz się wiele o budowaniu świata po swojemu, a druga to 12 tygodniowy rok, Briana Morana i Michaela Lenningtona – praktyczny przewodnik, który pozwoli Ci zrealizować wszystko, co tylko sobie wymarzysz. Obydwie książki pomogą Ci zbudować wizję Twojego własnego życia i zaplanować wszystko tak, aby żyć w zgodzie z nią.
Przygotuj ciało
No dobra! Czas już zostawić bzdury związane z umysłem i duszą (wiesz, że żartuję, prawda? 🙃) i wziąć się ostro do ciężkiej pracy nad ciałem! Tak jest! Będzie pot, łzy i mnóstwo pracy. Swoją drogą, to takie banalne – przyszła wiosna, za pasem lato, więc trzeba przygotować się do plażowania. Ja wcale tak nie myślę i nigdy nie myślałem, ale prawda jest taka, że jeżeli choć taki powód sprawi, że trochę bardziej o siebie zadbasz – to ja go popieram całym sercem! Ruszać się powinniśmy przez cały rok, ale zimą, gdy do wyboru mamy bieganie w śniegu i mrozie albo kubek gorącej herbaty wieczorem przy kolejnym odcinku ulubionego serialu na Netflixie – zdecydowanie łatwiej wybrać to co wygodne, niż to co właściwe. Pogoda jednak się zmienia, świat się budzi do życia, czas więc wstać z fotela i ruszyć tyłek na poszukiwania często zaniedbanych przez zimę: zdrowia i dobrej formy! Może zainspiruje Cię kilka z moich pomysłów na aktywną wiosnę?
Wiosenne bieganie
Biegałem trochę zimą, będę biegał i wiosną! Ale tym razem regularnie – bo niestety muszę przyznać, że w chłodne, styczniowe dni, dość często sobie odpuszczałem. Znalazłem jednak sposób na to, aby na wiosnę być konsekwentnym w codziennym bieganiu – mam partnera do biegania! I Tobie również polecam znalezienie kogoś, z kim zaczniesz biegać. Ten prosty trick – partner do sportu – sprawi, że w chwilach słabości, będzie łatwiej, bo będzie
jeszcze ktoś, kto przypomni co zdrowe, a nie tylko co wygodne. A więc idziemy biegać!
Joga o poranku
Całkiem niedawno odnowiłem, wygasłą już sporo ponad rok temu, subskrypcję aplikacji Daily Yoga. Bardzo dobrze wspominam okres, w którym codziennie sięgałem po moją niebieską matę i bladym świtem próbowałem wykonać (często bardzo, bardzo wymagające) ćwiczenia jogi. Te codzienne sesje zawsze wprawiały mnie w dobry humor i w tym roku również chcę taki mieć. A Daily Yoga jest zdecydowanie najlepszą z aplikacji, jakie miałem okazję wypróbować. Z przyjemnością więc do niej wróciłem – a i Ciebie zachęcam do porannych ćwiczeń jogi. Pamiętaj jednak, że nie musisz sięgać po aplikację – dla mnie jest to wygodne rozwiązanie, ale mnóstwo praktycznych wskazówek do ćwiczenia jogi znajdziesz też w internecie, na przykład na YouTube’ie.
Na stojąco po zdrowie
Tak samo jak do jogi, wracam też do biurka stojącego. Sam nie wiem, dlaczego z niego zrezygnowałem. Przez ostatnie lata pracowałem na stojąco i bardzo sobie chwaliłem taki tryb pracy. Na prawo i lewo opowiadałem jak bardzo pozytywny wpływ miało to na moje zdrowie. A jednak, kilka miesięcy temu, zdecydowałem się rozmontować moje (wykonane domowymi sposobami) biurko stojące i posadzić tyłek w fotelu i na kanapie… To był ogromny błąd! Artykuł ten kończę już na stojąco i… z wielkim uśmiechem na ustach 🙂 A, jeżeli pracujesz na co dzień przy komputerze, i Tobie polecam wypróbowanie stania zamiast siedzenia w pracy. Szybko poczujesz różnicę 😉.
Jedzenie na godziny
Ostatnią z aktywności, do jakich chciałbym Cię dzisiaj zachęcić, będzie post przerywany. Choć tak właściwie będzie to polegało na… powstrzymaniu się od pewnej aktywności 🙂 – a chodzi oczywiście o jedzenie. O poście pisałem już do Ciebie w newsletterze, i dzisiaj powracam do tematu. Mógłbym rozpisać się o zdrowotnych aspektach ograniczenia liczby posiłków w ciągu dnia, ale zamiast tego poopowiadam Ci trochę o praktycznej stronie postu przerywanego. Na wstępie w dwóch słowach o co w ogóle chodzi – post przerwany w wersji, którą ja stosuję (tak zwana 14:10) polega na tym, aby w ciągu każdej doby jeść jedynie przez 10 godzin (w moim przypadku od 6:00 do 16:00), a przez pozostałe 14 godzin – powstrzymać się od jedzenia. I tyle, prosta sprawa 😉. A efekty? Lepsze samopoczucie z rana, o wiele lepszy sen, mnóstwo energii podczas wieczornego i porannego biegania (jakiś paradoks, prawda?), lepsze cyferki na wadze, większa koncentracja w okresie gdy poszczę – to tylko kilka z rzeczy, które u siebie zauważyłem. Nie zawsze łatwo jest powstrzymać się od jedzenia – szczególnie, gdy wstanę trochę wcześniej niż zwykle i czuję mniejszą energię – związaną z niewyspaniem – ale na ogół daję radę. I Tobie też polecam spróbować. Jako narzędzie wspomagające Twoją silną wolę, polecam skorzystanie z Kalendarza Celu, który przygotowałem dla stałych czytelników mojego bloga. Pomoże Ci on w zaznaczaniu dni, w których dajesz radę! Pobierzesz go tutaj.
To co? Spróbujesz razem ze mną posprzątać to i owo na wiosnę? Jeżeli nie czujesz się na siłach, aby od razu brać się za wszystkie obszary o których napisałem – weź na warsztat przynajmniej jeden z nich, resztę zostaw na przykład na lato 🙂. Achhhh… i koniecznie daj znać w komentarzu jak idzie!
Wpis ten jest newsletterem, który wysyłam do czytelników bloga Fajne.life. Jeżeli chcesz otrzymywać ode mnie podobne treści do swojej skrzynki, zostaw swój adres e-mail.
Byliście kiedyś na diecie? Ja tam ich nie cierpię. Założenie, że przez tydzień, dwa czy pięć tygodni, nie możemy jeść pewnych rzeczy, a potem wracamy do wcześniejszych nawyków, jest dla mnie mocno słabe. Jedzenie, szczególnie kompulsywne, jest nałogiem. Gdy dołożymy do tego rodzaj jedzenia, jaki często w siebie pakujemy – to spożywanie pokarmów bardzo łatwo można myślę porównać na przykład do palenia papierosów. A tych przecież nie odstawiamy czasowo, aby odtruć nasz organizm, i potem wrócić do pysznego, trującego dymu. Papierosy, jak już rzucamy, to na zawsze! Przynajmniej taki zawsze jest plan. Dlaczego więc w kontekście jedzenia przechodzimy na dietę, którą – już z założenia – odstawiamy na półkę po jakimś czasie? Nigdy tego nie pojmowałem, choć pewnie jest cała masa medycznych, sportowych, filozoficznych, naukowych, ideologicznych, kulturowych i innych ważnych powodów, dla których tego rodzaju chwilowe zmiany sposobu żywienia są właściwe. Ja tego po prostu nie kupuję – zamiast diety, wolę stałą zmianę sposobu żywienia. Wychodzę z założenia, że jeżeli coś jest dla nas dobre, należy pracować nad tym, aby było permanentne, a nie chwilowe. Mylę się?
No właśnie… I z takim moim restrykcyjnym podejściem szukam sobie od lat jakiegoś fajnego sposobu na życie, na codzienność, na jedzenie, na posiłki, na zakupy. Choć i tak poczyniłem już ogromne postępy, zmieniając kilka lat temu nawyki zakupowe. Przestałem wtedy kupować jedzenie w marketach. Mam swojego jednego Carrefour’a (choć równie dobrze mogłem wybrać Tesco czy Aldiego), w którym kupuję chemię do prania, płyny do mycia naczyń i podłóg, czy pastę do zębów – i to raczej wszystko. Z jedzenia w moim markecie mogę co najwyżej sięgnąć po ulubiony ketchup, majonez czy ciasto do pizzy. Choć nawet z tych produktów 95% rzeczy w na półkach nie nadaje się do spożycia. Serio! Nie mogę uwierzyć, że ludzkość tak bardzo przestraszyła się koronawirusa, a pakuje w siebie tony jedzenia, któremu z punktu widzenia składu bliżej chyba do torebki foliowej, niż czegoś, co można nazwać zdrowym produktem. Zapakowana w folię, chemiczna szynka z takiego marketu nie powinna być nawet nazywana jedzeniem. Choć oczywiście, również w markecie można sięgać po zdrowe rzeczy – niestety jest to chyba wielokrotnie trudniejsze, niż na bazarku czy targu. W ogóle to świat pod tym kątem jest taki dziwny – miasta pełne są Mc’Donaldów, KFC, Pizzy Hut i innych fast food’ów, których głównym zadaniem wcale nie jest nas zdrowo nakarmić, ale zarobić (na nas) jak najwięcej, wydając na produkcję tego „jedzenia” jak najmniej, ale pakując to jednocześnie składnikami, które będą w stanie oszukać nasze zmysły – które będą w stanie nam wmówić, że to, co jest nam serwowane, jest smaczne. Ma być tanio, smacznie i zapełnić nam brzuchy. Myślę, że gdyby tylko pozwalało na to prawo, a ludzie nie zauważyliby różnicy, w najtańszym cheeseburgerze z pewnością mielibyśmy dodatkową warstwę wypełniacza w postaci styropianu czy waty.
No dobra, nakręciłem się strasznie – wybacz – ale tak już mam, gdy myślę sobie o tym, jakiego rodzaju jedzenie często w siebie pakujemy. Szczególnie że i mnie zdarza się od czasu do czasu wpaść do „Maca” czy „na skrzydełko”. Mam wtedy ogromne wyrzuty sumienia i żywy dowód na to, jak silnym nałogiem jest jedzenie. Czasem ulegam. Na co dzień kupuję jedzenie od sprawdzonych ludzi na targu, ale co jakiś (na szczęście dłuższy) czas, sięgam w Carrefourze po dwie wielkie paki chipsów i wieczorem siadam z dzieciakami do oglądania śmiesznego filmu. Moja droga do zdrowego jedzenia rozpoczęła się już kilka lat temu, ale do celu jeszcze bardzo daleko.
No i zobacz, miałem Ci dzisiaj opowiedzieć o tym, że chodzę ostatnio mocno głodny – szczególnie w określonych porach dnia (i nocy). Zamiast tego rozpisałem się o zakupach, fast food’ach i niezdrowym jedzeniu. Historię związaną z jedzeniem i moim nowym sposobem żywienia dokończę więc za tydzień, dzisiaj napiszę Ci tylko, że udało mi się znaleźć bardzo fajny sposób na ograniczenie i kontrolę tego, co i kiedy jem. Do tego sposób ten jest mega prosty. Stosuję go od kilku tygodni i jestem więcej niż zadowolony! Widzę już efekty na wadze, lepsze wyniki podczas biegania i mocny trening silnej woli. Choć tej ostatniej podobno lepiej nie trenować, a oszczędzać… Ale to historia na jeszcze inną wiadomość 🙂
Jak co tydzień, mam też do CIebie pytanie: czy jesteś zadowolona/zadowolony z tego co jesz? Twoja odpowiedź na to pytanie przyda mi się do kolejnej wiadomości – tej, którą napiszę za tydzień. Kliknij więc „odpowiedz” i daj znać 🙂 Możesz po prostu napisać „tak” albo „nie”, choć z przyjemnością poznam też Twoją szerszą opinię na ten temat. Jestem mega ciekawy, jaki jest Twój stosunek do zakupów i jedzenia.
Kto z nas nie chciałby mieć fajnego życia? Każdy szuka swojego lepszego jutra. Choć nie jest to proste – szczególnie w tym, ogarniętym pandemią, roku – to robiąc małe kroczki, można osiągnąć szczęście. Kluczem do tego nie jest jednak dodawanie rzeczy do naszego świata, a eliminacja. Przez pozbycie się kilku drobiazgów z życia, możemy znacząco poprawić jego jakość! Oto moje podpowiedzi, co warto wyrzucić ze swojej codzienności.
Zemstę
Ile razy dziennie chcemy się na kimś odegrać? Jak często w Twojej głowie pojawia się myśl: „ja mu dam!”, „ja jej pokażę!”. Wpadamy na ten „genialny” pomysł za każdym razem, gdy ktoś zajedzie nam drogę na ulicy, wepchnie się przed nami do kolejki, czy przechodząc obok w pracy, zaleje nas kawą… Wtedy najpierw pojawia się złość, a chwilę potem chęć dokonania zemsty!
Ale tak naprawdę myśląc w ten sposób, największą krzywdę robimy sobie. Pragnienie zemsty ciągnie nas w dół, sprawia, że nie potrafimy skupić się na własnym szczęściu. Lepiej odpuścić i uwolnić się od chęci zemsty.
Winę
Nie łatwo pogodzić się ze swoją przeszłością, prawda? Zapomnieć o błędach, przyjąć konsekwencję własnych czynów, pogodzić się z porażkami. Ale właśnie ta trudna droga, jest jednocześnie najlepszą do spokojnego umysłu i prawdziwego szczęścia. Zbyt długie poczucie winy wpycha nas często do klatki nieszczęścia i depresji. Powoduje, że nie jesteśmy w stanie naprawić naszych błędów. Nie pozwól, abyś był więźniem własnych wyobrażeń – uwolnij się z klatki winy, daj sobie kolejną szansę.
Toksycznych znajomych
Masz takich w swoim otoczeniu? Ludzi, którzy ciągną Cię w dół? Którzy potrafią jedynie krytykować, narzekać i się złościć? Twoi znajomi powinni być dla Ciebie wsparciem, inspirować Cię do działania, pomagać, powinieneś móc na nich liczyć. Jeżeli nie możesz powiedzieć tego o ludziach, którzy Cię otaczają – pozbądź się ich, raz na zawsze. Zobaczysz, ile spokoju wprowadzi to w Twoje życie.
Bałagan
Bałagan w łazience, bałagan na biurku, bałagan w kuchni – nie ważne, z którym z nich masz największy problem, pozbądź się każdego. Uporządkujesz swoje życie, zaczynając od porządku w Twoim otoczeniu. Zadbaj o ład w domu i w pracy. Przedmioty z naszego otoczenia potrafią w łatwy sposób zabierać życiową energię i obniżać poziom skupienia. Nie pozwól na to! Większość z tych rzeczy i tak jest przecież bezużyteczna…
Czekanie
Fajne rzeczy nie przytrafiają się tym, którzy na nie czekają, fajne rzeczy przychodzą do tych, którzy wyciągają do nich ręce. Przestań w końcu czekać, aż Twoje szczęście samo przyjdzie do Ciebie, weź sprawy w swoje ręce i zacznij coś robić, aby samemu na nie zapracować.
Oceny
Jesteśmy mistrzami w przyznawaniu ocen, a najbardziej lubimy oceniać innych, prawda? Nie mamy wpływu na to, czy inni będą nas oceniać, czy nie – mało tego, im bardziej będziemy się starać, aby tego nie robili, tym częściej będziemy oceniani. I tym mocniej to odczujemy. Jedyne co więc możemy zrobić, to przestać się przejmować ocenami, jakie dostajemy i przestać je też przyznawać innym.
Zmartwienia
W geny człowieka wpisanie jest martwienie się. O pieniądze, pracę, zdrowie, rodzinę… martwimy się, o co tylko możemy. Najśmieszniejsze jest to, że właściwie w każdym przypadku – totalnie bezpodstawnie. Nasze zamartwianie się nic nie pomaga, do niczego nie prowadzi, nie rozwiązuje żadnych problemów – co najwyżej potrafi przyprawić nas o siwe włosy.
Skoro zamartwianie się w żadnym stopniu nie zmieni Twojej sytuacji – zmień swoje nastawienie i przestań się w końcu martwić.
Wysokie oczekiwania
Najczęściej doprowadzają nas do wyrzutów sumienia, rozczarowania i frustracji. Zamiast stawiać przed sobą (i innymi) zbyt wysokie oczekiwania, lepiej czasem wziąć na siebie plan minimum i w razie czego pozytywnie się na końcu zaskoczyć. Przy planowaniu wyzwań, lepiej być realistą, niż niepoprawnym optymistą – dzięki temu łatwiej o spokojny sen w nocy i uśmiech w ciągu dnia.
Zastosuj te kilka wskazówek, a Twoje życie z pewnością stanie się fajniejsze. Daj znać w komentarzach, która z moich porad będzie najtrudniejsza do wprowadzenia – ja mam swój typ, ciekawe, czy myślimy podobnie 😉.
Poranki są dla mnie chyba najfajniejszą, a zdecydowanie najważniejszą częścią dnia. To czas, kiedy mam czysty, niezaprzątnięty jeszcze sprawami całego dnia, umysł, jestem pełen energii i pomysłów. Jest to również czas przemyśleń, jogi, ciszy i medytacji – ale i planowania tego, co będę robił przez kolejne godziny. Wszystko dzięki tym kilku pierwszym godzinom dnia. Nauczyłem się również stopniowo rozwijać mój poranny rytuał o nowe elementy – rozwijać siebie. Bardzo fajnie to wszystko zaplanowałem i chciałbym, aby taki porządek trwał u mnie nie tylko rano, ale przez cały dzień.
Tymczasem życie sprawia różne figle i w ciągu dnia nie zawsze mam okazję być tak zorganizowanym, poukładanym i nastawionym na cel – co tak fajnie udaje mi się o poranku. Najtrudniejsze pod tym względem są wieczory, gdy wszystkie problemy i niedokończone sprawy całego dnia kumulują się. Wiem, że jest to kwestia pewnie niewystarczającego, porannego planowania dnia oraz odpowiedniego zamknięcia, czyli takiego wieczornego rytuału – czegoś na kształt mojego poranka, ale wykonywanego na sam koniec dnia. Nad porannym rytuałem pracuję właściwie nieustannie i przyszedł czas, aby zadbać również o część drugą – wieczorny rytuał. Mam nadzieję, że tak samo, jak poranny cykl, który pozwala mi odpowiednio wystartować w nadchodzący dzień, tak i ten wieczorny pozwoli porządnie go zakończyć.
Jak już napisałem (wiele, wiele razy 😉), jestem bardzo zadowolony z porannego rytuału, jaki sobie stworzyłem. Każdego wieczora nie mogę doczekać się, kiedy rano otworzę oczy i znów będę mógł przedrzeć się przez całą zaplanowaną strukturę mojego poranka. I tu dostrzegłem pierwszy problem… Przecież wieczór nie może być jedynie oczekiwaniem na poranek. Budując zakończenie dnia, muszę przeanalizować wszystko to, co lubię w porankach i co drażni mnie w wieczorach.
Wróciłem też do podstaw, od których zacząłem budowanie “Miracle Morning” i postanowiłem przenieść to na wieczór.
Obserwacja
Pierwszy krok do zmiany to obserwacja. I nie chodzi oczywiście o ptaki za oknem czy przejeżdzające ulicą samochody, ale samego siebie. Obserwując swoje nawyki, emocje i zachowania – jestem w stanie stwierdzić czy i co tak właściwie chcę zmienić. Bardzo często proces ten zaczynam nieświadomie jeszcze zanim postanowię o dokonaniu zmian w życiu i to właśnie w takim momencie tworzy się w mojej głowie sama potrzeba zmiany.
Na tym etapie nie decyduję jeszcze, które z nawyków i zachowań są dobre a które złe. Zastanawiam się za to, jakie są moje odczucia wobec nich, co tak naprawdę mi dają i jak się czuję, gdy je wykonuję – jak i po ich wykonaniu. Proces obserwacji trwa tak długo, aż doprowadzi mnie do silnej motywacji do zmian. Bywa różnie – na przykład czas, jaki spędziłem na wsłuchaniu się w samego siebie gdy rzucałem palenie to około roku (długo, bardzo długo – ale wtedy jeszcze nie potrafiłem słuchać), ale gdy tworzyłem poranny rytuał, potrzebowałem raptem kilku tygodni.
Zdolność świadomej obserwacji jest mega przydatną cechą i warto ją ćwiczyć przy każdej okazji. Im częściej będziesz z niej korzystać, tym później lepsze osiągniesz efekty budując nowe nawyki.
Notowanie
Z przeprowadzonych obserwacji zawsze warto sporządzić notatki, a powodów ku temu jest całkiem sporo. Pierwszym i najważniejszym jest oczywiście to, że bez stworzenia notatek, wiele z przemysleń może po prostu uciec – pamięć bywa zawodna, a do tego często o pewnych rzeczach wolimy po prostu nie pamiętać. Innym, równie istotnym powodem, jest to, że gdy w późniejszym czasie będę decydował które z moich nawyków chcę zachować, a które wyeliminować – notatki pozwolą na bardziej obiektywny i dużo łatwiejszy osąd. Samo tworzenie listy kroków – na przykład przy wieczornym rytuale – będzie też sporo prostsze, gdy będę pracował z fizyczną listą, a nie taką w głowie.
Moim naturalnym miejscem do sporządzania tego typu notatek jest smartfon – przez długi czas wykorzystywałem tu aplikację Evernote, a ostatnio zamieniłem ją na inną – Notion. Tu właśnie wpadną wszystkie moje zapiski.
Pierwszy etap polega na spisywaniu przemyśleń i pomysłów – w formie zwykłej, nieuporządkowanej listy.
Bardzo szybko trafiły tam podstawowe aktywności, nad którymi chciałbym pracować przy tworzeniu wieczornego rytuału, np. czytanie książki. Spisywałem wszystko, co tylko przyszło mi do głowy, a związane było z wieczorem, wpadły tu również rady takie, jak „o 21 chcę już spać”, czy „lubię wypić wieczorem kubek melisy”. Szybko stworzyłem długą, wieloelementową listę skarg, zażaleń i pomysłów.
Miałem już nad czym pracować.
Filtrowanie
Gdy listę potrzebną do przygotowania wieczornego rytuału uznałem za skończoną, przyszedł czas na podzielenie elementów w niej zawartych na kategorie. W końcu do tej pory wrzucałem tam wszystko, co przyszło mi do głowy: problemy, pomysły, rady, i oczekiwania. Musiałem więc rozdzielić wpisy na sekcje, zgodnie ze schematem:
Problemy. Trafiają tu wszystkie rzeczy, które mogą być przeszkodami do tego, aby mój wieczorny rytuał się udał, jak również wszystko, z czym mam wieczorami problem. Przykładowe wpisy w tej kategorii: „zbyt duży hałas w domu by się skupić”, „rano tylko ja nie śpię, wieczorem muszę zwracać uwagę na innych”
Pomysły. Tu wrzuciłem wszystkie pomysły na wieczorne aktywności, znalazło się tu na przykład: „czytanie książki”, czy „zapis dnia w dzienniku”
Rady. Wszelkie „dobre rady”, jakie miałem w ostatnim czasie dla siebie w związku z budowaniem wieczornych nawyków. Znalazły się tu między innymi: „najpierw bieganie, potem kolacja”, „podsumuj dzień w dzienniku a dopiero później czytaj książkę”
Oczekiwania. Tu wrzuciłem wszelkie warunki, które chciałbym, aby zostały spełnione podczas wieczornego rytuału, na przykład: „wieczorny rytuał zaczynaj nie wcześniej niż o 17:30”, „w łóżku z książką nie później, niż o 20:00”
Planowanie
Kolejny krok to na sprawdzenie, jakim czasem na ten mój wieczorny rytuał dysponuję. Jeżeli nie będę wiedział na czym stoję, nie będę mógł nic poprawić, zmienić, czy ustabilizować.
Na początek wracam więc do etapu obserwacji i tym razem patrzę nie tylko na siebie, ale i na innych domowników i ich aktywności. Jeżeli zaplanuję cały wieczór, bez uwzględnienia w tym moich dziewczyn, daleko nie uda mi się dojechać i cały mój rytuał runie jak domek z kart nie dalej jak drugiego dnia. Powstaje więc jeszcze jedna, piąta kategoria elementów wieczora:
Wspólne. Zawiera moje aktywności z rodziną.
Zaliczy się do nich na przykład wspólna kolacja.
Powoli zbliżam się do końca – plan zaczyna się sam tworzyć na podstawie dotychczasowych notatek. Kolejny krok to wybranie elementów mojego wieczornego rytuału. Aby zrobić to poprawnie, muszę zacząć od dopisania czasów trwania wszystkich moich dotychczas zapisanych aktywności. Większość z nich znajduje się w sekcji „pomysły” i „wspólne”, ale przy okazji przeglądam wszystkie zapisane listy i zapisuję czas oraz ważność dla każdej rzeczy, dla której się da. „Ważne” będą aktywności, które obowiązkowo chcę mieć w moim rytuale. Określeniem „mniej ważne” oznaczam elementy, które mogę zrobić w innym momencie dnia, albo z których mogę na jakiś czas zrezygnować, ewentualnie zautomatyzować, aby nie zajmowały mojego czasu. Wygląda to mniej więcej tak:
wspólna kolacja: 30 min, bardzo ważne
mycie zębów: 5 min, bardzo ważne
przygotowanie butelki i wody na rano: 5 min, ważne
zapisanie jednego zadania, które chciałbym zrobić rano: 5 min, średnio ważne
przegląd niedokończonych zadań z dnia: 10 min, mało ważne
Itd.
Przy tym kroku istotne jest, aby lekko zawyżać czas przydzielony na dane aktywności – gdy damy sobie zbyt mały margines, wieczór stanie się zwykłą gonitwą, która prędzej czy później doprowadzi nas do frustracji zamiast oczekiwanego spokoju.
Ograniczanie
Sporo kroków już za mną, ale to nadal nie koniec. Teraz przyszedł czas na ograniczenia. Jeżeli dobrze wykonałem wszystkie poprzednie kroki, z list zapisanych w smartfonie mogę już wyczytać, jak długo chciałbym, aby mój wieczorny rytuał trwał, jakie aktywności chcę w nim zawrzeć, oraz ile one zajmą mi czasu. I wszystko dobrze, jeżeli czas łączny planowanych aktywność zgadza się z tym, który na nie chcę przeznaczyć. Jeżeli jednak liczby te się nie zgadzają (a w zdecydowanej większości, to czas łączny wszystkich aktywności będzie zbyt duży), pora na eliminację kilku z wieczornych kroków.
Kuszącą opcją może być próba skrócenia zaplanowanego na niektóre aktywności czasu, jednak zdecydowanie odradzam takie działanie. Skoro wcześniej doszedłem do wniosku, że kolacja z rodziną powinna trwać 30 minut, nie warto próbować skracać tego do 20 – skończy się to pośpiechem i niepotrzebnymi nerwami. Lepiej na tym etapie wyrzucić kilka rzeczy z listy i wrócić do nich za kilka tygodni (być może modyfikując plan wieczora), niż pozwolić, aby zagroziły one całemu rytuałowi. Można też stworzyć sobie listę aktywności awaryjnych, do których można będzie wracać, gdy danego dnia wieczorem zostanie trochę czasu.
Przy eliminowaniu, warto kierować się parametrem ważności zadań – i rezygnować z tych mniej ważnych, zostawiając więcej czasu na te najistotniejsze.
Spisanie wieczornego rytuału
Ostatni krok tworzenia planu moich wieczorów to spisanie umowy z samym sobą – w formie planu wieczora. W tym celu biorę czystą kartkę, układam ją w poziomie (albo nawet kilka – być może będzie potrzebne więcej niż jedno podejście), i przez środek rysuję na niej poziomą kreskę – wzdłuż dłuższego boku. Będzie to oś czasu dla mojego wieczornego rytuału. Z lewej strony zaznaczam pierwszy punkt i wpisuję nad nim godzinę rozpoczęcia a z prawej strony kolejny, tym razem z godziną zakończenia rytuału.
Następnie umieszczam na osi wszystkie aktywności, jakie mi zostały na listach „pomysły” i „wspólne” – zaczynając od tych najważniejszych, a kończąc na mniej ważnych – aż uda mi się wypełnić cały założony czas. Zwracam przy tym uwagę na wszelkie notatki, jakie wypisałem sobie w „radach”, „problemach” i „oczekiwaniach”.
Dzięki wcześniejszym krokom, teraz – na etapie umieszczania aktywności w czasie – nie muszę zastanawiać się, które aktywności są dla mnie ważne, a które mniej ważne, już raz o tym zdecydowałem i teraz wystarczy trzymać się wcześniejszych decyzji. Nie przejmuj się zatem, jeżeli uda Ci się umieścić w kalendarzu jedynie połowę, czy nawet mniej, aktywności z Twojej – już i tak kilka razy przefiltrowanej – listy. Lepiej, aby elementów było za mało na Twojej osi czasu niż o jeden za dużo. Na początek lepiej przyjąć plan minimum, przyzwyczaić się do niego, a dopiero później dokładać kolejne aktywności i rozszerzać cały wieczorny rytuał.
Praktyka
Teraz pozostaje już tylko zacząć 🙂.
Tak wyglądał mój proces budowania wieczornego rytuału. Dzięki temu, że pracowałem nad nim przez kilka tygodni, czuję, że wypracowałem sobie w miarę optymalne rozwiązanie, które zadowoli mnie – przynajmniej na jakiś czas. Zgromadzone notatki będę mógł wykorzystać w przyszłości, gdy zapragnę zmodyfikować wieczorny plan.
Jestem bardzo ciekawy, czy udało Ci się stworzyć Twój wieczorny rytuał – opowiesz mi, jak wyglądał proces prac nad nim? Być może widzisz w moim planie coś, co powinienem usprawnić albo zmienić? Mój wieczorny rytuał jest nadal w fazie testów i eksperymentów a każda rada może okazać się na wagę złota 🙂.
Szczęście to taka dziwna rzecz, z którą większość z nas totalnie sobie nie radzi. Nie łatwo jest stworzyć jego definicję i być może dlatego tak często podążamy niewłaściwą ścieżką w jego poszukiwaniach. Patrzymy nie tam gdzie trzeba, rozglądając się na wszystkie możliwe strony. Utożsamiamy je bowiem z liczbą posiadanych rzeczy, bogactwem, a nawet urodą, widzimy je u sąsiada czy koleżanki, potrafimy je znaleźć właściwie u każdego – ale sami jesteśmy wiecznie nieszczęśliwi. A to sprawia, że zapominamy o jednym głupim drobiazgu, którego nie da się w żaden sposób przeskoczyć: tak prawdę szczęście jest jedynie stanem naszego umysłu, w który możemy nauczyć się wchodzić, i nie ma żadnego związku z drugą osobą czy jakąkolwiek rzeczą materialną.
Nauka udowodniła, że poziom naszego samopoczucia, elastyczności i kontroli nad impulsami nie jest czymś co dostajemy od Boga i co musimy zaakceptować jako fakt dokonany. Mózg – narząd, dzięki któremu doświadczamy rzeczywistości i który ma wpływ na każde nasze działanie – można trenować. Szczęście jest umiejętnością.
Prawdziwe szczęście
Przejdę od razu do sedna: Medytacja jest jedną z tych kilku rzeczy, które kiedyś pozwoliły mi rozpocząć (a dzisiaj pozwalają prowadzić) moje fajne życie, które – jak myślę – ma bardzo bezpośredni związek z tym, co nazywamy „szczęściem”. To właśnie medytacja stała się dla mnie prawdziwą drogą do szczęścia i wiem, że bez niej bardzo ciężko byłoby mi tę drogę odnaleźć. Medytacja nauczyła mnie tak wiele o sobie i wszystkim, co mnie otacza… To dzięki niej odkryłem jak panować nad emocjami i nerwami – mogę wręcz powiedzieć, że pomogła mi radzić sobie z samym sobą. Bo na drodze do szczęścia tak naprawdę stoi zawsze tylko jedna przeszkoda – my sami. I choć wiem, że istnieje szansa, iż po przeczytaniu tych słów stukniesz się w głowę i zamkniesz okno przeglądarki, to wierzę, że gdy przeczytasz cały artykuł i mocniej się nad tym wszystkim zastanowisz – zobaczysz, że mam rację.
A medytacja to nie tylko źródło szczęścia… dzięki niej odkryłem, jak radzić sobie również z lękiem, nauczyłem się go akceptować. Ma ona też niejako pewien związek z minimalizmem – który od dawna studiuję. Medytacja uspokoiła moją głowę, pomogła w przemyśleniach na temat tego co ważne, nauczyła mnie panować nad stresem. Kiedyś to sport wydawał się dla mnie najlepszym lekarstwem na stres – do czasu, aż zobaczyłem, że tak naprawdę on w niczym nie pomaga. Sport, używany jako lekarstwo na stres, jedynie go maskuje, a przecież totalnie nie o to chodzi. Dopiero medytacja pozwoliła mi spojrzeć właściwie na stres, ale i na jego źródło, i prawdziwie te dwie rzeczy pokonać. Sport w końcu mógł stać się tym, czym powinien być od początku – przyjemnością i lekarstwem dla ciała, zamiast próbą rozwiązywania problemów. To medytacja okazała się antidotum na troski.
Trudne początki
O ćwiczeniach uważności pisałem już kiedyś na blogu. Pierwszy wpis na ten temat, Prosta metoda liczenia oddechów, pochodzi z samych początków mojego pisania – nie wiedziałem wtedy jeszcze zbyt dokładnie, czym owa medytacja tak naprawdę jest i czym stanie się dla mnie po latach. Próbowałem poznać ją na różne sposoby – i w którymś momencie po prostu załapałem, zaskoczyło!
Pomógł mi w tym niewątpliwie iPhone (a jakże by inaczej! 😎), o czym również miałem już okazję Wam opowiadać – w artykule o sposobach radzenia sobie ze stresem z wykorzystaniem smartfona (Medytacja i Twój smartfon) – to również dawne czasy. Wspominałem w nim o trzech, wspaniałych aplikacjach: Oak, Calm i Headspace. Tylko pierwsza z nich gościła w moim świecie nieco dłużej i przyczyniła się do tego, że szybko pokochałem medytację, co nie oznacza, że pozostałym dwóm coś brakuje. Oak ma jednak tę przewagę nad innymi, podobnymi aplikacjami, że – nie dość, iż jest przepięknie wykonana – jest również bezpłatna! Jeżeli jesteś właścicielem iPhone’a i język angielski nie jest dla Ciebie żadną przeszkodą, polecam Ci wypróbować właśnie Oak – do rozpoczęcia przygody z medytacją. Może i u Ciebie „zaskoczy”?
Krok drugi
Gdy już trochę zaznajomisz się ze swoim umysłem, nauczysz się koncentrować na oddechu, zrozumiesz, na czym polegają podstawy mindfullness’u, warto, abyś zrobił kolejny krok w medytacyjną przygodę. Jeżeli tak jak ja lubisz urozmaicenia, a nowe narzędzia motywują Cię do dalszego działania, możesz sięgnąć po kolejną aplikację. Ja oczywiście tak właśnie zrobiłem – cała moja droga przez medytację opiera się na wiedzy, którą czerpałem właśnie z aplikacji na smartfonie.
Mój wybór padł na Insight Timer – polecaną przez wiele osób, dużo bardziej rozbudowaną aplikację, która w pewnym stopniu skupia się wokół budowania społeczności i interakcji z innymi użytkownikami. W odróżnieniu od dość prostego rozwiązania, jakim charakteryzował się Oak, Insight Timer był dla mnie w tamtym okresie o wiele ciekawszym kompanem w medytacji. Wspomniany wcześniej element społecznościowy sprawił, że cała idea działania aplikacji od razu przypadła mi do gustu. Ucieszył również fakt, że wiele z sesji medytacji dostępnych było w języku polskim. Wynikało to z faktu, że każdy mógł nagrać i dodać do aplikacji swoją własną sesją, więc i Polacy skorzystali z tej możliwości. Insight Timer na pierwszy rzut oka wydaje się aplikacją zaawansowaną, wręcz skomplikowaną, z pewnością bardziej wymagającą niż Oak – i nie da się ukryć, że tak właśnie jest. Ciężko też nie zauważyć, że jest ona w pewnej części płatna. Jednak podstawowa, bezpłatna wersja, pozwala na odbywanie codziennych ćwiczeń. A mamy też do dyspozycji siedmiodniowy okres próbny opcji Premium, dzięki czemu można dokładnie sprawdzić, co oferuje.
Insight Timer był dla mnie na jakiś czas ciekawą odmianą, nowym doświadczeniem, jednak z czasem doszedłem do wniosku, że nie w każdej sytuacji pasuje mi mnogość funkcji, jakie oferuje. Czasem po prostu miałem ochotę usiąść, włączyć aplikację i dać mojej głowie odpocząć – bez zastanawiania się nad opcją, jaką dzisiaj powinienem wybrać. Efekt był taki, że zacząłem zamiennie używać Oak i Insight Timer, jednocześnie szukając kolejnej pozycji dla siebie – jakby jeszcze było mi mało tego co miałem.
W tamtym okresie zacząłem też zupełnie nową aktywność – jogę, która, poprzedzając moje codzienne sesje medytacji, okazała się jej wspaniałym uzupełnieniem. Dodatkowo ucieszyłem się z faktu, że aplikacja, którą uczyła mnie jogi – Daily Yoga, również oferowała swoje sesje medytacji. Były one dostosowane do rodzaju wykonywanych ćwiczeń, więc szybko okazały się być fajnym wyborem dla kogoś, kto poszukiwał odświeżenia w tej dziedzinie. Daily Yoga po każdej wykonanej sesji jogi, zachęcała mnie do chwili relaksu i medytacji ze specjalnie przygotowanymi słuchowiskami. Muszę przyznać, że przez jakiś czas odpowiadało mi to kompletne rozwiązanie – obydwie aktywności ładnie się ze sobą łączyły. Jednak mimo wszystko wiedziałem, że to nadal nie jest to, czego szukam w dłuższej perspektywie czasu. A oczekiwałem, że aplikacja do medytacji nie tylko pomoże w jej praktykowaniu, ale również umożliwi naukę i rozwój. Zdaję też sobie sprawę, że moje podejście do medytacji nie było do końca właściwe. Zamiast szukać aplikacji, kolejnych gadżetów, powinienem po prostu skoncentrować się na słuchaniu siebie, własnego ciała, umysłu i samym skupieniu – czyli istoty medytacji. Tłumaczyłem sobie to jednak w ten sposób, że po pierwsze jestem jeszcze na etapie poznawania, czym medytacja jest, i tu przewodnik i nauczyciel są bardzo przydatne, a po drugie – nie bałem się po raz kolejny przyznać sam przed sobą, że nowe sprzęty, aplikacje, usprawnienia, gadżety, bajery – motywują mnie do działania. A skoro dzięki temu osiągam oczekiwany efekt – dlaczego miałbym to podejście zmieniać? W dokładnie ten sam sposób zakup mikrofonu zmotywował mnie do rozpoczęcia nagrywania podcastów, czy zgromadzenie sprzętu do nagrywania wideo, które spowodowało, że stworzyłem kanał na YouTubie, gdzie po miesiącu pojawiło się prawie 30 filmów (które nagrywałem praktycznie codziennie). Taki już jestem i staram się to wykorzystywać 🙂.
10 Percent Happier
Mówią, że do trzech razy sztuka, ale u mnie dopiero za czwartym razem się udało. Po przygodach z Oak, Insight Timer i Daily Yoga, całkiem przypadkiem trafiłem kiedyś na 10 Percent Happier. Kolejną aplikację. I zakochałem się praktycznie od pierwszego wejrzenia. Autorem cyklu – bo jak się okazało, 10 Percent Happier to coś o wiele więcej niż sama aplikacja – jest Dan Harris, popularny amerykański dziennikarz, współprowadzący programy „Nightline” i „Good Morning America”, autor wielu reportaży telewizyjnych i w końcu autor kilku książek. Dan jako dziennikarz telewizyjny przez lata pracował w ciągłym napięciu, stresie, stale był pod ogromną presją. Doszedł jednak do momentu, w którym postanowił zmienić swoje życie (ha, skąd ja to znam!). Zaczął od poszukiwań, rozmów z ludźmi, chciał nauczyć się wyciszać, żyć spokojnie. W taki oto sposób trafił na ścieżkę, która doprowadziła go do medytacji. W 2014 roku wydał książkę pod tytułem „10% Happier”, która momentalnie stała się hitem i szybko po wydaniu trafiła na szczyt rankingu bestsellerów. Następnie Dan stworzył cały program nauki, w formie aplikacji o tym samym tytule – ogromnym kurs lepszego życia, opierający się przy każdym kroku o medytację. Jest to zbiór porad, kursów, sesji i wywiadów z ludźmi, z którymi Dam miał okazję rozmawiać, i od których miał możliwość sam się uczyć.
Sama aplikacja, pomimo faktu, że składa się z wielu małych kursów, jest tak naprawdę jednym ogromnym przewodnikiem po szczęściu. A ja, jak już napisałem – zakochałem się w niej już w pierwszej chwili, gdy ją zobaczyłem. Bardzo dobrze wykonana pod względem technicznym, co niestety nie jest powszechne – a dla mnie jednak dość ważne – napakowana materiałami szkoleniowymi w formie audio i wideo, stale uzupełniana o nowe treści. Idealna. Do tego dochodzi ten amerykański, klasyczny styl – który wręcz uwielbiam (w końcu wychowałem się na amerykańskich filmach lat 90’!). Dan w kursie przeprowadza wywiady z perspektywy ucznia, nie robi z siebie guru medytacji, nie uczy nas, on uczy się razem z nami – dzięki takiemu podejściu nauka jest o wiele przyjemniejsza. Udział w kursie nie należy do najtańszych, roczny dostęp to koszt ponad 400 zł, ale po pierwsze wraz z rejestracją możesz rozpocząć bezpłatny, 7-dniowy okres próbny, po drugie prawdopodobnie zaraz po rejestracji, tak jak ja, otrzymasz możliwość skorzystania z dużego rabatu, a po trzecie aplikacja z pewnością warta jest nawet tej podstawowej, pełnej ceny! Gdy zakończysz bezpłatny okres próbny, możesz dalej czas korzystać z małej części aplikacji i pierwszego mini kursu, który Dan udostępnia bez dodatkowych opłat. Gdy ja musiałem podjąć decyzję, czy napewno chcę wydać tak dużą kwotę na roczny dostęp do aplikacji, kilka razy wracałem do tego podstawowy bezpłatnego kursu, analizując, czy prezentowany tu styl jest napewno dla mnie. Dzięki temu utwierdziłem się w przekonaniu, że 10 Percent Happier jest tym, czego potrzebowałem i od dawna szukałem.
Czy jest to również opcja dla Ciebie? Musisz sam się o tym przekonać, ale dla mnie to najlepszy przewodnik po spokoju, szczęściu i medytacji, jaki znalazłem… Pozwolę jednak Danowi wypowiedzieć się samemu.
10 Percent Happier, tak samo, jak wcześniej uważność i medytacja, na stałe zagościły w moim życiu. Staram się korzystać z aplikacji każdego dnia. A, jak już wcześniej wspomniałem, jest jeszcze książka. Dan w bardzo ludzki sposób opisująca w niej swoją drogę – trochę pogubionego w życiu człowieka, który wchodząc małymi krokami w świat medytacji, znajduje odpowiedzi na wszelkie nurtujące go pytania. Wracam jednak do tematu samej medytacji, do recenzji tej niesamowitej książki zaproszę Cię innym razem w osobnym wpisie na blogu.
Uważność
Nawet jeżeli jesteś dopiero na początku drogi poszukiwania odpowiedzi na pytanie czym jest medytacja, pewnie już wiesz, że głównym jej celem jest uważność. Za to nie jest ona z pewnością ćwiczeniem oddechowym, choć takie ćwiczenia mogą być jej elementem. Sama medytacja jest raczej praktykowaniem skupienia. Od kilku lat staram się wejść w ten świat, odkrywać drogę do uważności, ale dopiero niedawno – właśnie dzięki wspomnianej już aplikacji i kursom w 10 Percent Happier – odkryłem istotę tego, czym sama medytacja jest, albo inaczej – jak powinna wyglądać.
Być może to spore uproszczenie z mojej strony, ale jak się okazuje, w medytacji wcale nie chodzi o to, aby za wszelką cenę utrzymać jak najdłużej stan uwagi, skupienia. To znaczy, tak naprawdę o to chodzi, ale nie jest to najważniejsze – pomimo tego, co mówią niektóre poradniki. Jesteśmy ludźmi, niedoskonałymi istotami, rządzą nami emocje, myśli, reakcje, a to wszystko najczęściej uniemożliwia nam pozostanie na dłużej w stanie pełnego skupienia. Ludzki umysł po prostu nie jest do tego ani przystosowany, ani stworzony, przeciwnie, jesteśmy przyzwyczajeni do rozproszenia, co tak dobrze widać szczególnie teraz, w dobie wszechotaczającej nas elektroniki, wielozadaniowości, myślenia o wielu rzeczach naraz i szybkim wykonywaniu zadań. A medytacja – jak się okazuje – nie polega wcale na tym, aby zaciskać mocno zęby i z jak największą siłą odpierać wszystkie ataki nowych myśli, starając się za wszelką cenę zachować czysty umysł. Przeciwnie. Chodzi jedynie o to, aby w momencie utraty skupienia, zarejestrować takie zdarzenie i powrócić do bycia uważnym. Tyle. Cała tajemnica praktykowania uważności.
Nie wiem, czy rozumiesz, co chcę powiedzieć. Uczestnictwo w kursach 10 Percent Happier nauczyło mnie, że w medytacji nie chodzi o sam stan skupienia, ale o każdorazowy do niego powrót i kolejne próby. Tak, chodzi tylko i wyłącznie o PRÓBY. A to znacząca zmiana w stosunku do tego, jak cały ten proces pojmowałem wcześniej. Bo jeżeli podejdziesz do medytacji jak do stanu bycia w ciągłym skupieniu, z którego najprawdopodobniej co chwilę będzie się wytrącał, wtedy wyjdzie na to, że każdorazowo robisz to źle… I ostatecznie ani jeden raz nie wykonasz całego procesu we właściwy sposób. Natomiast, jeżeli wyjdziesz z założenia, że medytacja polega na ciągłym powrocie do stanu skupienia, gdy myśli powędrują w nieznanym kierunku – wtedy za każdym razem wykonujesz dobrą robotę. Czujesz tę subtelną różnicę? Z procesu, w którym byłem skazany na ciągłą porażkę, powstała czynność, w której zawsze wygrywałem – tylko dlatego, że nie do końca mi to wychodzi, ale próbuję kolejny raz powrócić na drogę. To zupełnie nowe podejście, które zakładało, że to same próby są celem, do którego dążę, a nie to, co początkowo uważałem za cel – doskonałość. Dan Harris i jego 10 Percent Happier, sprawiły, że słowo „idealne” z hukiem wyleciało z mojego medytacyjnego słownika.
Nawyki
A teraz chciałbym, abyś pomyślał o jeszcze jednej rzeczy. Medytacja sama w sobie nie jest doskonałością, nie jest celem, który można osiągnąć, ale ciągłym dążeniem do niego i ciągłymi powrotami na właściwą drogę. Medytacja jest próbami, w którą wpisane są drobne porażki. Przynajmniej to moje wnioski i podejście, które wyciągnąłem z dotychczasowych poszukiwań, odbytych lekcji i obserwacji.
A co, gdybyśmy w ten sam sposób spojrzeć na przykład na codzienne nawyki? Te, nad którymi wielu z nas stara się, z różnymi efektami, pracować? Moje dotychczasowe podejście do nich polegało na ciągłej kontroli, wyznaczaniu sobie jednej, właściwej drogi, od której nie ma odstępstw. Albo nawyk został utrzymany, albo nie. Używałem aplikacji w iPhonie które pozwalały mi sprawdzać, które z nawyków udaje mi się realizować, ile dni daję radę… I to destrukcyjne podejście sprawiało, że nie miałem szans na wygraną, nie miałem szans na sukces. W końcu zawsze przychodził ten dzień, w którym coś się wydarzyło i musiałem przerwać na jakiś czas wykonywanie któregoś z moich nawyków. Na przykład postanowienie rannego wstawiana – gdy po zabawie sylwestrowej postanowiłem chwilę dłużej pospać lub to dotyczące codziennych spacerów z psem, gdyż moja córka źle się czuła i chciałem z nią zostać. Przykładów przerwanych w ten sposób nawyków mógłbym wypisać setki, ale myślę, że rozumiesz już, o co mi chodzi.
A gdyby tak totalnie zmienić podejście i przestać zliczać ile razy dałem radę, ile razy mi się udało, ile razy wykonałem to co trzeba, ile zaliczyłem porażek, ale zacząć myśleć o nawykach podobnie jak o medytacji? Czyli po prostu w proces kształtowania nowego nawyku wpisać ciągłe niepowodzenia i za sedno uznać jedynie powroty na właściwą drogę? Im więcej takich powrotów, tym nawyk lepszy, a ten, który nie zaliczył podobnego zakrętu uznać za nietrwały i zagrożony? Dzięki temu, aby zwyciężyć w tej grze, wystarczy w nią dalej grać i zaliczać „wpadki”. To sprawia, że zawsze będę wygrany – wystarczy, że popełnię błąd – a będąc w takiej roli, o wiele łatwiej się żyje. Dokładnie tak samo, jak takie podejście ułatwiło praktykowanie medytacji.
Super, prawda?
Nie przekonałem Cię do mojego myślenia o nawykach? Mam więc jeszcze jeden fajny przykład, który bardzo dobrze zilustruje moje podejście. Jest nim poranne wstawanie – dla wielu tak trudny do utrzymania nawyk. Każdego dnia wstajesz wcześnie rano i jednego dnia zaśpisz, budzisz się dwie godziny później niż zwykle, dzień już nie będzie taki jak do tej pory. Jeżeli jesteś akurat w trakcie kształcenia u siebie nawyku rannego wstawania, wtedy w takim momencie bardzo łatwo się poddać, powiedzieć sobie: „nie udało się, trudno, nie jestem typem osoby, która rano wstaje i koniec” – wiele razy to obserwowałem. Jeszcze gorzej, gdy zdarzy się to kilka razy z rzędu… W tradycyjnym pojmowaniu nawyków jesteś już przegrany, przerwałeś cykl, łańcuch, musisz zaczynać od nowa. Znowu jesteś śpiochem, który chce się nauczyć rano wstawać. Jednak, jeżeli podejdziesz do tego w sposób, o którym dziś opowiadam, wtedy dopiero w tym momencie Twój nawyk nabiera jakiegokolwiek sensu, ponieważ jesteś na drobnym zakręcie i powstaje pytanie: co zrobisz dalej? Jeżeli podejmiesz działanie, aby powrócić na właściwą drogę, wtedy jesteś wygrany, a Twój nawyk zaczyna się kształtować – dopiero w tym momencie. Nawyki w takim rozumowaniu polegają już nie na pilnowaniu ich wykonywania, ale na powrocie do nich, w momencie niepowodzenia. Uświadomieniu sobie tej sytuacji i powrocie.
Czyż takie podejście nie jest wręcz przełomowe? Dla mnie zdecydowanie było i nadal jest. Myślę też, że spokojnie można je przenosić na kolejne obszary życia – które to z kolei może stać się znacznie łatwiejsze i spokojniejsze. Z pewnością i Ty znajdziesz wiele sytuacji, w których rezygnując z wyścigu do perfekcji i przyjmując drobne niepowodzenia jako element całego procesu, odzyskasz spokój i harmonię, oraz dużo łatwiej osiągniesz swój wymarzony cel.
Jeżeli porażki, chwile słabości – mniejsze, ale i te większe – wpiszemy na stałe we wszystko co robimy, pogodzimy się z nimi, nauczymy wychodzić z kryzysów, wtedy idziemy przez życie jako wygrani. Zawsze! I tego właśnie Ci życzę! 🙂
Jestem bardzo ciekawy, czy znasz inne obszary, w których można zastosować sposób, w jaki podchodzę do medytacji i nawyków. Napisz mi o nich – możesz wysłać maila lub napisać w komentarzu do tego wpisu – zainspiruj mnie i innych!
A Ty masz swoje fajne życie? Zostaw mi swój adres, abym czasem mógł do Ciebie napisać – poszukajmy wspólnie fajnego życia 🙂
Jesteś na liście! Teraz sprawdź swoją skrzynkę mailową.