Kategoria: komentarze

  • okazuje się, że picie kawy i herbaty może zmniejszyć ryzyko zachorowania na niektóre nowotwory.

    No dobra, nie jest to dla mnie totalnie nowa informacja, ciężko powiedzieć, bym był zaskoczony, jednak i tak z uwagą przeczytałem artykuł o przeprowadzonych na ten temat (kolejnych) badaniach.

    (…) spożycie kawy i herbaty było powiązane z niższym ryzykiem zachorowania na nowotwory głowy i szyi, w tym raka jamy ustnej i gardła.

    (…) w porównaniu z osobami niepijącymi kawy, osoby, które piły więcej niż 4 filiżanki kawy z kofeiną dziennie, miały o 17 proc. niższe ryzyko wystąpienia nowotworów głowy i szyi ogółem, o 30 proc. niższe ryzyko wystąpienia raka jamy ustnej i o 22 proc. niższe ryzyko wystąpienia raka gardła. Picie 3–4 filiżanek kawy z kofeiną wiązało się z niższym o 41 proc. ryzykiem wystąpienia raka dolnej części gardła. Picie kawy bezkofeinowej wiązało się z niższym o 25 proc. ryzykiem wystąpienia raka jamy ustnej.

    ​Jest to istotne dla mnie w kontekście jednego z moich celów, którym jest całkowite wyeliminowanie kawy i herbaty z listy napojów, jakie spożywam. Aktualnie jestem na etapie rezygnacji z kawy kofeinowej, na rzecz jej bezkofeinowego odpowiednika. W sumie to już się wydarzyło. I muszę przyznać, że bardzo mi z tym dobrze. Zniknęły wszystkie niedogodności związane ze spożywaniem kofeiny, a został ulubiony smak kawy. A i mój dzienny limit wzrósł – mogę cieszyć się ulubioną kawą praktycznie cały dzień. Zdaje sobie też sprawę, że mój problem z kawą dotyczy tego, że na jeden kubek kawy przypada łyżeczka cukru i mleko. Być może powinienem jeszcze bardziej skupić się na rezygnacji z tych dodatków, zamiast całkowicie eliminować kawę z mojego życia…

  • badania pokazują, że nie warto dążyć do szczęścia…?

    Szczęście to taki trochę mój temat, o szczęście przecież chodzi w fajnym życiu. Nie mogłem więc przejść obojętnie obok wyników badań opublikowanych przez Kuan-Ju Huang i artykułu na ten temat:

    Psycholożka Kuan-Ju Huang przeanalizowała dane ponad 8 tysięcy dorosłych osób z Holandii. Sprawdzała, czy konsekwentne traktowanie szczęścia jako priorytetu faktycznie przekłada się na poprawę samopoczucia i satysfakcji z życia. W ramach opisywanego badania psycholożka obserwowała zmiany w podejściu do szczęścia u ludzi na przestrzeni lat 2019–2023.

    Nacisk na osiąganie szczęścia w dłuższej perspektywie nie poprawił poziomu zadowolenia z życia. Co więcej, skupienie się na szczęściu przyniosło wzrost zarówno pozytywnych, jak i negatywnych emocji. Można to tłumaczyć w ten sposób, że skupienie się na szczęściu wyostrza wrażliwość na wszelakie emocje. Zdaniem Huang, wzrost negatywnych emocji może wynikać z presji, jaką wywiera na nas obsesja na punkcie szczęścia.

    Jeśli szczęście staje się głównym celem, każde odstępstwo od tego ideału może wywoływać nie tylko chwilowe rozczarowanie, ale też narastające poczucie niepewności i frustracji.

    Potrzebowałem kilku tygodni aby poukładać sobie w głowie te słowa. W końcu one w pewnym stopniu podważają to, na czym skupiam się każdego dnia – na moim dążeniu do szczęścia. Pokazują, że to może nie być właściwa drogą.

    Ludzie często nie mają klarownej wizji, jak rzeczywiście zwiększyć swoje szczęście. Popularne hasła w stylu „myśl pozytywnie” czy „rób to, co kochasz” są zbyt ogólnikowe, by przekładały się na konkretne działania. Zamiast rzeczywistego wzrostu dobrostanu, możemy czuć się zagubieni i sfrustrowani, nie wiedząc, jak skutecznie podążać za swoimi pragnieniami. (…) Szczęście nie powinno być traktowane jako nadrzędny cel, lecz jako rezultat działań, które autentycznie nas angażują i sprawiają nam przyjemność (…) Kluczem do szczęścia jest zatem zaangażowanie w działania, które mają dla nas sens i wartość. Kierując swoje wysiłki na konkretne, dające spełnienie aktywności, osiągamy nie tylko większe poczucie szczęścia, ale też wypracowujemy trwałe strategie budowania lepszego życia.

    ​I właśnie ta druga część artykułu pozwoliła mi ułożyć sobie to wszystko w odpowiedni sposób. Działania – one są kluczem. W moim dążeniu do szczęścia one są podstawą, nie boję się ich i to sprawia, że moja drogą ma sens. Konkretne działania, czynności – są strategią do budowania trwałego szczęścia.

    Zrozumiałem też, że badania Kuan-Ju Huang mogą mieć jedną poważną wadę – wyobrażenie ludzi o szczęściu, które zostało w ostatnich latach tak mocno wypaczone. Media – w tym te społecznościowe – kodują nam w głowie niewłaściwy jego obraz. W skutek czego często dążymy do czegoś, co nie jest, nie może być, prawdziwym szczęściem. Skupiając się na tym, z pewnością nie osiągniemy pozytywnych efektów.

  • jak tam Twoja kupa?

    Zastanawiam się, czy mogę nazwać siebie maniakiem kontrolowania mojego stanu zdrowia. Z jednej strony nie biegam do lekarza z każdym katarem, właściwie to od lat u żadnego nie byłem. W ciągu ostatniej dekady gabinet lekarski odwiedziłem łącznie może ze dwa razy, a może i raz. Mam tu na myśli odwiedziny w roli pacjenta, nie jako rodzica pacjenta. Nie choruję zbyt często, nie potrzebuję zwolnień od lekarza, nie wykonuję też regularnych badań lekarskich – nie mam potrzeby więc regularnego odwiedzania gabinetu. Z drugiej jednak strony, staram się na wiele różnych sposobów kontrolować stan mojego zdrowia, ciała. Korzystam z inteligentnej wagi, która dostarcza mi całkiem sporo różnych danych na temat mojego ciała, zapisuję w moim dzienniku wszelkie, nawet drobne zmiany, jakie zachodzą w moim ciele, porównuję je z poziomem mojej energii, samopoczuciem, planuję bardzo dokładnie sen – by zmaksymalizować korzyści, jakie z niego mam, śledzę i analizuję poziom aktywności, ale i koncentracji w ciągu dnia, a i w końcu, przy pomocy zegarka Apple Watch, mierzę od groma różnych parametrów mojego ciała, życia, codzienności – od pulsu, częstości oddechów, temperatury ciała, głośności otoczenia, asymetrii chodu, długości kroku w chodzie, oparcia dwunożnego, wydajności kardio, spalonych kalorii, wykonanych w ciągu dnia kroków, godzin stania, minut ćwiczeń, liczby pokonanych pięter, czasu spędzonego w świetle dziennym, minut poświęconych na ćwiczenia oddechowe i wielu, wielu innych parametrów. Właściwie to prawie wszystkie z nich mierzone są bez mojego czynnego udziału, automatycznie – właśnie dzięki zegarkowi od Apple. Nie przeglądam wyników tych wszystkich pomiarów, otrzymuję jedynie powiadomienia, gdy któryś z nich zaczyna odstawać od normy. Na przykład, gdy w nocy temperatura mojego ciała, puls, czy częstość oddechów stają się podwyższone. Jest to niezwykle istotne, ponieważ dzięki temu, oraz wpisom w moim dzienniku, mogę powiązać takie objawy, z przyczynami ich występowania. Dzięki temu widzę jak ogromny wpływ to, co jem, ma na moje ciało, samopoczucie, czy sen. Odkrywam takie drobiazgi, jak zwiększona asymetria chodu, podczas nieodpowiedniego noszenia plecaka, wpływ temperatury i wilgotności w mieszkaniu (mierzą to głośniki HomePod w moim mieszkaniu) na natlenienie mojej krwi itd. Jest tego bardzo dużo. Jednak, jak wspomniałem, wszystko mierzy się automatycznie, ja muszę tylko wyciągać odpowiednie wnioski i wprowadzać zmiany w moim życiu – takie, które wyeliminują te drobne problemy, które w dłuższej perspektywie mogłyby doprowadzić do poważnych konsekwencji zdrowotnych. Mam tu na myśli moją starość. Chcę jej dożyć – to pierwsze, a po drugie – chcę, aby była ona komfortowa. Zresztą dzięki tym wszystkim pomiarom, mocno poprawiłem też jakość mojego dzisiejszego życia.

    Chyba więc jestem, przynajmniej w pewnym stopniu, maniakiem kontrolowania mojego ciała i stanu zdrowia. I pewnie dlatego tak bardzo zainteresował mnie, znaleziony w internecie, artykuł na temat firmy Throne. Jest to medyczny startup, który stworzył urządzenie do badania… kupy. Urządzenie instaluje się w toalecie, z boku muszli klozetowej i ma ono na celu zbieranie (w niewidoczny sposób) i analizowanie próbek kału. Autor artykułu, Marcin Gontarski, opisuje to w następujący sposób:

    Throne to dosyć intrygujący startup. Inżynierowie opracowali urządzenie, które będzie badać nasz kał. Będzie analizował materiał za pomocą kamery i wykorzysta wsparcie AI. (…) Będzie robić zdjęcia twojej kupy. To jak wyglądają nasze odchody może świadczyć o stanie naszych jelit i przyszłościowo dać cenne wskazówki, jak poprawić nasze zdrowie. Dzięki aplikacji prześledzimy skład naszego kału. (…) Zebrane dane zostaną umieszczone na skali stolca Bristol, która potrafi określić jakość materiału. Poda również trendy, co między innymi pozwoli nam dostosować odpowiedniej diety, aby polepszyć nasze statystyki. Pomoże również w pierwszych rozpoznaniach chorób takich jak choroba Leśniowskiego-Crohna, wrzodziejące zapalenie jelita grubego i IBS.

    Takie urządzenie idealnie wpisuje się w mój świat. Mały drobiazg, który mierzy tak ogromnie ważny element, jak jakość odchodów. I choć wielu to może wydać się śmieszne, to ja jestem przekonany, że dane dostarczane przez Throne mogłyby znacząco przyczynić się do poprawy jakości mojego życia, jak i mojego celu spokojnego dożycia (przynajmniej) 90 lat.

    Mimo ogromnego potencjału i szeregu korzyści, jakie widzę w urządzeniu, jakim jest (czy będzie) Throne, nie planuję jego zakupu. Myślę, że nie jest to jeszcze ten etap, nie ta cena (500 dolarów) i nie ta skala przedsięwzięcia. Jednak ogromnie się cieszę, że powstają takie startupy i urządzenia. Teraz chyba muszę poczekać, aż gigant, taki jak np. Apple, kupi firmę Throne wraz z całą ich technologią i wprowadzi pomiary kału do… no może nie do zegarka, ale jakiegoś innego smart-urządzenia. Prawdziwie na to czekam.

  • problemy ze snem to nie problemy ze snem?

    Temat snu, snów zaskakująco często pojawia się w strefie moich rozważań oraz w artykułach, które wrzucam sobie na listę tych do przeczytania w Instapaper. Dawno już nauczyłem się, że odpowiedni sen jest jednym z najważniejszych narzędzi potrzebnych do prowadzenia spokojnego, intencjonalnego, fajnego życia. Zawsze staram się sprawiać, aby mój sen był jak najwyższej jakości, robię co mogę, by się do niego odpowiednio przygotować, nie jeść za późno, nie pić herbaty przed snem, ograniczyć do minimum niebieskie światło – to kilka mega ważnych dla mnie punktów, które sprawiają, że sen będzie odpowiednio przygotowany i jak najbardziej efektywny, a w kolejny dzień wystartuję z odpowiednim poziomem energetycznym. Znaleziony ostatnio w The Friendly Mind artykuł przypomniał mi o jeszcze jednej ważnej rzeczy związanej z przygotowaniem do snu:

    Najczęstszym powodem, dla którego ludzie zmagają się z niepokojem związanym ze snem, jest to, że traktują go jako problem ze snem. Tymczasem… niepokój związany ze snem nie jest problemem ze snem, lecz problemem z lękiem. Aby go pokonać, trzeba skupić się na metodach radzenia sobie z lękiem, a nie na samym śnie. (…) Główną przyczyną każdego lęku – w tym niepokoju związanego ze snem – jest nawyk zamartwiania się.

    Zamartwianie się (nie tylko tym, że nie możemy spać) jest chyba największym psujem naszego snu. Zapomniałem o tym wcześniej, ponieważ nauczyłem się odcinać od wszelkich dziennych problemów jeszcze na długo przed położeniem się wieczorem spać. Mega cenna umiejętność, która sprawiła, że mój sen znacząco się poprawił. Choć zdaję sobie sprawę z tego, że moja głowa w nocy i tak dość mocno pracuje nad oceną codziennych decyzji – czego dowodem mogą być przeróżne sny, jakie pojawiaj mi się w nocy – to jednak wyeliminowanie świadomego zamartwiania się, bardzo poprawiło jakość mojego snu.

    Jak to zrobić? The Friendly Mind świetnie opisuje sprytny sposób, który i ja stosuję:

    Regularne wyznaczanie czasu na zamartwianie się sprawia, że trenujesz swój mózg, by martwił się tylko w „odpowiednim” momencie, co w efekcie pomaga unikać zmartwień w innych sytuacjach.

    Choć jesteśmy w stanie mocno ograniczyć sam proces martwienia się o różne rzeczy w naszym życiu, to ciężko będzie całkowicie go wyeliminować. Możemy jednak zaplanować sobie na to konkretny czas. Zaplanować czas na martwienie się. Albo przynajmniej odłożyć czas martwienia się na później. Ba, idźmy dalej, lepiej pozbywać się z głowy również innych rzeczy (myśli), nie tylko tych z kategorii „zamartwiania się” – nie ma najmniejszego sensu, by zaprzątały naszą świadomość, nie tylko przed snem. Jak to zrobić? Tu z pomocą przychodzi mi – jak zawsze – dziennik. To właśnie z niego korzystam, gdy coś pojawia się w mojej głowie. Czasem jest to pomysł na wpis na blogu, innym razem jakaś decyzja do podjęcia, a jeszcze innym razem jakieś zmartwienie – które muszę usiąść i przepracować. W każdym z tych przypadków zapisuję taką rzecz w dzienniku, czasem z jakimś oznaczeniem. Są rzeczy, które wystarczy, że zapiszę i już wydają się rozwiązane, albo przynajmniej zaopiekowane. Na przykład:

    • jak wpadnie mi do głowy fajny pomysł na weekendowy obiad z dziećmi, to zapisuję to z oznaczeniem najbliższej soboty (np. spaghetti w sobotę).
    • lista zakupów jest dobrym przykładem. Gdy kończy mi się cukier albo herbata, zapisuję to w dzienniku z oznaczeniem lista zakupów. Gdy będę robił zakupy, znajdę wszystkie punkty tak oznaczone i lista zakupów gotowa – i to tylko z potrzebnymi rzeczami.
    • gdy mam do przemyślenia, rozwiązania jakiś problem, zapisuję go w dzienniku. Często już samo zapisanie go sprawia, że nic więcej nie muszę nic z nim robić – moja głowa odhacza go, jako właśnie zaopiekowany. Te pozostałe, które wymagają faktycznego przemyślenia, zostaną przeze mnie odnalezione w innym momencie mojego dnia, np. gdy będę stał w kolejce na poczcie i będę miał 20-30 minut całkiem wolnego czasu na takie przemyślenia, a i emocje związane z danym problem nieco już opadną.
    • gdy mi źle, smutno, ciężko – piszę o tym w dzienniku. Niektóre z problemów rozwiązują się już w ten sposób, przy pisaniu, inne jedynie schodzą mi z głowy – przynajmniej na jakiś czas. Gdy nadchodzi moment zamartwiania się, myślenia o problemach, wtedy mogę wrócić do tych już zapisanych. Patrzenie na nie w postaci tekstu, a nie myśli w głowie, sprawia, że podchodzę do nich z dystansem i łatwiej mi je rozwiązywać.

    W moim dzienniku każdego dnia pojawia się mnóstwo nowych rzeczy, wpisów, notatek. Przelanie myśli na papier (u mnie elektroniczny) pozwala wyrzucić je z głowy. A to przekłada się na spokojny sen w nocy. Polecam taką praktykę.

    Spokojnych snów.

  • olej swojego idola, jego sukces nie jest twoim, i nie będzie

    Często patrzymy na naszych idoli, bohaterów, ludzi sukcesu z podziwem i chcemy naśladować ich drogę do osiągnięcia celów, jednak taki mechanizm wcale nie musi zadziałać w naszym przypadku. Na blogu Justina Jacksona znalazłem ciekawy artykuł na ten temat. Justin wymienił trzy powody, dla których podążanie za drogą, którą pokazują nam nasi idole, nie zawsze ma sens:

    Oto trzy powody, dla których nie powinieneś próbować naśladować sukcesu swoich idoli:
    1. Twoi idole zapomnieli, jak to było, zanim odnieśli sukces.
    Ludzie sukcesu często dzielą się „swoim sekretem” w podcastach, na blogach czy w wywiadach. Problem w tym, że ich perspektywa się zmieniła. Zapomnieli, jak wyglądała walka o sukces. Zapomnieli, jak trudne były początki.
    2. Świat się zmienił od czasu, gdy twoi idole osiągnęli sukces.
    To, co im pomogło, niekoniecznie pomoże tobie. Istnieje też duże prawdopodobieństwo, że sami nie do końca wiedzą, jak dokładnie osiągnęli swój sukces.
    3. Twój idol nie jest tobą.
    Musimy zaakceptować swoją indywidualność. Przyjmij swoje różnice i wyjątkowość – to z nich stworzysz coś wspaniałego.​

    Ja dodam do tego jeszcze dwa powody:

    • Gdzie w tym naśladowaniu czyjejś drogi zabawa i przyjemność? Czyż to nie sama droga i jej odkrywanie jest największą przyjemnością w dążeniu do celu? Gdy idziemy po cudzych śladach, droga przestaje być nasza, nie odkrywamy, nie przeżywamy, nie bawimy się.
    • Gdy idziemy cudzymi śladami, nie popełniamy błędów i nie uczymy się na nich! A to przecież ogromnie ważna część drogi! Nasi idole często pokazują nam sukcesy, jakie osiągnęli, dobre decyzje, jakie podjęli, pomijają błędy, jakie popełnili, a nawet gdy o nich mówią, to dodają: Ty ich nie popełnij! A to błąd. Przecież to na błędach najwięcej się uczymy, nie na sukcesach.

    Wybieram więc życie po mojemu. Podziwiam ludzi, inspiruję się ich drogą, ale podążam własną ścieżką. To właśnie w ten sposób jestem w stanie dojść do fajnego życia.

  • coraz dziwniejsze sny

    Sny to mocno niezbadany obszar naszego życia. Przeciętnie, człowiek ma około 7 snów w ciągu nocy, a do tego okazuje się, że ich rodzaj może być dość mocno związany z tym, w której godzinie snu akurat jesteśmy. Znalazłem w Smithsonian Magazine ciekawy artykuł na temat przeprowadzonych badań dotyczących właśnie snów. Sugerują one, że nasze sny stają się coraz dziwne w miarę upływu nocy. Na początku są one bardziej związane z rzeczywistością, natomiast po kilku godzinach, w miarę naszego głębszego „odpływania”, zaczynają przybierać coraz bardziej dziwne i absurdalne formy.

    Autorzy doszli do tych wniosków po monitorowaniu 16 śpiących osób przez dwie noce. Gdy badani wchodzili w fazę snu pełnego marzeń sennych, co wskazywały czujniki, zespół budził ich i pytał, o czym śnili. Każdy z uczestników był budzony cztery razy każdej nocy. Opisywali oni również swoje sny po obudzeniu się rano. (…) Zespół odkrył, że zarówno dziwność snów, jak i intensywność emocji wzrastały w miarę trwania nocy. Istnieje jednak również możliwość, że wybudzanie cztery razy w ciągu nocy mogło mieć wpływ na narastające oderwanie badanych od rzeczywistości.

    Choć opisane w Smithsonian Magazine badania zostały przeprowadzone na stosunkowo niewielkiej liczbie osób, a i sposób ich przeprowadzenia budzić może wątpliwości, to wysnuta przez badaczy teza daje mi trochę do myślenia na temat tego, ile sypiać w nocy. Uwielbiam mieć sny i być może raz na jakiś czas powinienem sobie pozwolić na wyruszenie w jakąś odjechaną senną podróż. Zawsze jak wstaję i pamiętam, co mi się śniło, biegnę do mojego dziennika i zapisuję dany sen z jak największą liczbą szczegółów. Dzięki temu mam zapiski tak bardzo dziwnych snów, jak np. ten o wronie.

    Swoją drogą, ostatnio śniło mi się, że jadłem… kebab. Taki mały, malutki. I jadłem go ze smutkiem i rozczarowaniem. Czyżbym podświadomie przeżywał, to że – tak samo jak papierosów, alkoholu, czy kilku innych rzeczy w życiu – postanowiłem więcej nie tykać tego rodzaju jedzenia? Ale to już temat na zupełnie inny wpis.

  • fajka wodna zabija – serio cię to dziwi?

    Lata temu paliłem papierochy. Oj bardzo paliłem. Bywały dni, w które myślałem, że nigdy nie uda mi się uwolnić od tego nałogu. Trochę to trwało, jednak… w końcu mi się udało. Dziś jestem nie tylko wolny od papierosów, ale też aktywnie walczący o niepalenie (zdrowie) innych – o czym wie każdy z moich palących znajomych (marudzę o niepalenie każdemu, kogo widzę z papierosem). Nie mogłem więc przejść obojętnie obok artykułu Moniki Grzegorowskiej w zdrowie.pap.pl na temat najnowszych badań dotyczących palenia… fajki wodnej:

    Z badania opublikowanego w JAMA Oncology wynika, że osoby palące regularnie fajkę wodną miały 2,6 razy większe ryzyko zgonu z powodu nowotworu niż osoby niepalące tytoniu. (…) Ryzyko było najwyższe u osób, które rozpoczęły palenie sziszy w młodym wieku i paliły przez ponad dziewięć lat.
    Skutki zdrowotne palenia fajki wodnej są mniej znane niż innych produktów tytoniowych, szczególnie w odniesieniu do ryzyka zachorowania na raka.

    A więc, tak w największym skrócie: palenie zabija. Fajki wodnej również. I nie powinno to nikogo dziwić. Choć samemu zdarzyło mi się zapalić fajkę wodną chyba tylko raz w życiu i było to tak dawno temu, że nie jestem w stanie nawet ustalić, ile mogłem mieć lat, to wiem, że już tego nie powtórzę. A wpis ten traktuję jako kolejny punkt instrukcji długiego życia. Fajnego życia.

    Powiem więc, po raz kolejny, coś, na co moi palący znajomi wzdychają już z obrzydzeniem: nie pal.

  • chcesz z liścia?

    Wyszperałem w Antywebie taką „sportową” perełkę napisaną przez Patryka Łobazę:

    Pomyśl, ile razy miałeś ochotę dać komuś soczystego „liścia”? Teraz możesz to zrobić w ramach coraz bardziej popularnej dyscypliny „slap fighting”. Jest to prosta, lecz brutalna forma rywalizacji, w której dwaj zawodnicy stoją naprzeciw siebie i na zmianę wymierzają sobie ciosy otwartą dłonią w twarz. Zasady są surowe – uczestnicy nie mogą się bronić, nosić kasków ochronnych ani nawet odruchowo uchylać.

    Szczerze mowiąc, jestem zbulwersowany. Zastanawiam się, po co ja właściwie piszę o TYM CZYMŚ na blogu. Widziałem kilka razy slap fighting w filmach, serialach, czy śmiesznych reklamach. Jednak szczerze mówiąc, nie zdawałem sobie sprawy, że tak debilne zajęcie może być praktykowane w prawdziwym świecie. Co więcej, slap fighting doczekał się już trzeciego sezonu zawodów i rośnie w popularność dzięki organizacji Power Slap. Dla mnie jednak to, co przeczytałem dalej, brzmi jak zwykły debilizm i przepis na uszkodzenie mózgu, a nie żaden spot.

    Smutne jest to, że ludzie decydują się na takie coś.

    Spośród 333 przeanalizowanych uderzeń, w 97 przypadkach zauważono oznaki wstrząśnienia mózgu.

    Słucham? Niemal 30% ciosów prowadzi do wstrząsu mózgu, ale oglądający takie widowiska widzowie ciągle sądzą, że to tylko niewinna zabawa? Dla mnie to bardziej liczenie, kto pierwszy zrobi sobie nieodwracalną krzywdę. Co jest w tym sportowego?

    44 z 56 zawodników wykazało przynajmniej jeden objaw wstrząsu mózgu.

    Czyli ponad trzy czwarte „zawodników” – jeżeli w ogóle można używać tego słowa w tym kontekście – kończy każdą walkę z objawami poważnego urazu neurologicznego. Ale przecież liczy się show, prawda? No i pieniądze.

    U dwudziestu zawodników zaobserwowano oznaki kolejnego urazu mózgu podczas tej samej walki.

    Reakcja szermiercza, drgawki, amnezja — to są skutki, o których mowa w artykule. Czy naprawdę nikt nie widzi, że to nie ma nic wspólnego ze sportem? Powinno się zakazać tego typu „rozrywki” – dla dobra ludzi, którzy na takie „aktywności” się decydują, jak i kretynów, którzy lubią takie rzeczy oglądać. Czy mamy czekać, aż ktoś umrze na oczach widzów? Chociaż zaraz… to dopiero byłby show!

    Traktuję slab fighting jako osobisty policzek dla całego mojego bloga, jak i idei życia, którą za nią stoi.

  • czy załogowa misja na Marsa stanie się rzeczywistością? kosmiczne marzenia Elona Muska

    Maciek Korneluk w mambiznes.pl:

    Pięć bezzałogowych statków Starship ma w ciągu najbliższych dwóch lat zostać wystrzelone na Marsa. Ich sukces będzie warunkiem uruchomienia misji załogowych na tę planetę. […] Musk zaznaczył, iż to właśnie od powodzenia tych pięciu misji zależy dalszy rozwój programu lotów SpaceX na Marsa. W przypadku ich sukcesu pierwsze misje załogowe na tę planetę wystartują już za cztery lata. Jeśli jednak wystąpią problemy, termin ten zostanie przesunięty o dwa lata.
    Bez względu na powodzenie powyższych projektów SpaceX zamierza znacząco zwiększyć liczbę systemów Starship, które zostaną wysłane na powierzchnię Marsa. Ma ona wzrastać wykładniczo, by w ciągu 20 lat była możliwa budowa na Marsie samowystarczalnego miasta.
    Jednym z głównych celów startupu pozostaje umożliwienie lądowania na twardej powierzchni każdego z obiektów Układu Słonecznego.

    Przeczytałem ten artykuł jak jakąś bajkę. Czy to naprawdę możliwe, że jeszcze za moich czasów uda się zrealizować załogową wyprawę na Marsa? Nie jestem wielkim miłośnikiem, pasjonatem, czy nawet obserwatorem wypraw kosmicznych, ba, sam, za żadne skarby, nie chciałbym się w taką wybrać. Jednak plany Elona Muska robią na mnie ogromne wrażenie. Niezależnie od tego, czy ktoś popiera jego działania, czy nie, z pewnością nie można odmówić mu tego, że zapisuje się (już nawet samymi planami) na kartach historii świata. Widać wyraźnie, że Ambicje Muska sięgają daleko poza granice naszej planety.

    Wizja Elona Muska może budzić skrajne emocje. Z jednej strony jego plany brzmią jak scenariusz science fiction. Przypominają mi (moją ulubioną) książkę Andy’ego Weira – „Marsjanin”, w której główny bohater walczy o przetrwanie na Czerwonej Planecie, wykorzystując swoje umiejętności inżynierskie i nieograniczoną pomysłowość. Z drugiej strony, Musk udowodnił już niejednokrotnie, że to, co wydaje się niemożliwe, można zmienić w rzeczywistość. Dzięki SpaceX podróże kosmiczne stały się bardziej dostępne, a jego Falcon 9 jako pierwszy rakietowy system wielokrotnego użytku zmienił zasady gry na rynku lotów kosmicznych.

    Kto wie, być może historia, która rozgrywa się na kartach „Marsjanina”, rzeczywiście będzie miała szansę wydarzyć się naprawdę. Oczywiście, to nie stanie się z dnia na dzień. Wyzwań jest mnóstwo: od technicznych aspektów lądowania na Marsie, po zapewnienie załodze wystarczających zapasów tlenu, wody i jedzenia. Ale w końcu, czy nie o to chodzi w marzeniach – aby sięgać tam, gdzie wcześniej nikt nie miał odwagi? Zresztą… już samo to, że snute są takie plany, że została wytyczona ścieżka podboju Marsa – jest już niesamowite.

    Patrząc na obecne tempo rozwoju technologii i odwagę Elona Muska, jak i całego zespołu SpaceX, zaczynam wierzyć, że za kilka dekad nie będziemy już mówić o Marsie jako „Czerwonej Planecie”, ale jako o… jednym z kolejnych domów ludzkości?

    Wyobrażenie sobie pierwszych kroków człowieka na Marsie – kto wie, może w symbolicznym hołdzie dla tych na Księżycu – rozbudza wyobraźnię. Nawet jeśli sam nie zamierzam ruszać się z Ziemi, śledzenie tego wyścigu ma w sobie coś fascynującego. Być może patrzymy właśnie na narodziny nowej ery odkryć, w której granicą nie będzie już nieznany ląd na Ziemi, lecz bezkres kosmosu. Fajnie by było móc to oglądać 🙂

  • pobudzająca herbata

    Marek Matacz w zdrowie.pap.pl:

    Jedna z najważniejszych kwestii dotyczy zawartości kofeiny (w tym przypadku nazywanej teiną). Podczas gdy jedna filiżanka (niecałe 250 ml) parzonej kawy zawiera ok. 100 mg kofeiny, to podobna objętość czarnej herbaty – niecałe 50 mg. Dużą ilość teiny, ze względu na spożywanie całego proszku zawiera też matcha, która przy dużym stężeniu może mieć nawet więcej kofeiny niż kawa. Kolejna kwestia to fluor. Roślina, z której przyrządza się herbatę silnie pobiera bowiem ten pierwiastek z gleby, a w nadmiarze jest on toksyczny. Szczególnie uważać powinny osoby, które w kranie mają wodę fluorowaną. Najwięcej fluoru wykrywa się w herbacie czarnej, szczególnie w torebkach i granulowanej. Zatem herbata może być zdrowa, ale nie należy raczej jej pić, jak czystej wody, co szczególnie dotyczy osób wrażliwych, takich jak dzieci czy kobiety ciężarne.

    Herbata od zawsze wydawała mi się dość bezpiecznym napojem. I o wiele mniej pobudzającym niż na przykład kawa. A okazuje się, że nie jest to prawda. Od dawna wiem, że na którymś etapie mojego życia – mam nadzieję, że niezbyt odległym – będę chciał zrezygnować z cukru i kawy. Teraz, do tego koszyka niechcianych produktów, dorzucam też herbatę. Chciałbym pozbyć się z życia substancji, które mają silny wpływ na mnie, zbyt mocno pobudzają. Choć pewnie nie nastąpi to dziś ani jutro. Pozbyłem się jednak papierosów, alkoholu, i wiem, że cukier oraz kawę, a teraz i herbatę, również z niego wyrzucę. Wcześniej, czy później.