📗 dzienniki, wpis z 15 sierpnia 2024 roku
Dzisiejszy zapis z mojego dziennika przypomina mi, ile rzeczy umyka z mojej głowy każdego dnia. Jednocześnie dziennik daje mi drugą szansę – możliwość odnalezienia tego, co zapisałem, a o czym już dawno zapomniałem. Od drobnych pomysłów po sny, które kiedyś były tak mocno żywe, ale po chwili… no cóż, szybko uciekają.
wpis z 15 sierpnia 2024
im więcej piszę, tym częściej dostrzegam, jak często zapominam o różnych rzeczach. ale nie zapominam przez to, że piszę, dzięki pisaniu widzę jedynie ile rzeczy mi umyka. jak wpadnie mi do głowy coś fajnego, to w mojej głowie szybko pojawia się już potrzeba, myśl: „leć, leć, szybko leć to zapisać!”. i jak tego nie zrobię w ciągu kilku minut… to potem tylko pamiętam, źe myślałem o czymś fajnym. z drugiej strony, często jak przeglądam mój dziennik, to znajduję tam rzeczy, które już dawno zapomniałem. najlepszym przykładem są tu sny, jak sobie przeczytam ostatnich 5-6, to okazuje się, że pamiętam może połowę z nich. nie mówiąc już o takich sprzed kilku miesięcy – te już rzadko zostają w mojej głowie. gdybym nie pisał o tym w dzienniku, nawet bym nie wiedziałem, że o tym zapomniałem.
wcześniejsze wpisy
pod górkę? recepta na zły dzień
Są dni, w których wszystko idzie... jakoś tak łatwiej. Dni, przez które przechodzę bardzo płynnie. Bywają jednak i takie, w których czuję, jakbym pchał wózek z życiem pod bardzo wysoką górkę. Od samego rana, aż do zmierzchu. Niektóre dni są łatwiejsze, a czasem dotrwanie do wieczora to prawdziwa męczarnia. Wiesz, co mam na myśli?
W tych „trudniejszych momentach” zdarza mi się myśleć o powodach gorszych chwil, szukam też jakiegoś wyjścia. Zastanawiam się wtedy, w jakim stopniu na moje samopoczucie mają wpływ czynniki zewnętrzne, a w jakim to ja sam utrudniam sobie życie.
Jeżeli mnie już trochę znasz, to wiesz, że częściej wybieram tę drugą opcję – wzięcie odpowiedzialności – nawet za te gorsze dni. Dzięki temu jestem w stanie coś na to poradzić – łatwiej jest bowiem zmienić siebie niż wszystko dookoła. To ostatnie jest zazwyczaj niezmienialne. Wszystko więc sprowadza się do założenia, że to nie czas jest gorszy, trudniejszy, tylko moja głowa działa akurat niewłaściwie. I to jest punkt wyjścia do zmiany.
Recept na poprawę dnia jest mnóstwo. Sam mam ich całkiem sporo i korzystam z nich, gdy tego potrzebuję. Tak samo, jak wiem co robić, gdy boli mnie głowa (po pierwsze woda, to drugie ruch, po trzecie wyjście na powietrze), tak też mam swoje metody na gorszy dzień. Dzisiaj chciałbym Ci opowiedzieć o jednej z nich – o czterech elementach, które złożone w jedną całość, w cięższym czasie pomagają mi w przejściu przez trudny dzień. Oto i one:
- Uważność
- Nastawienie
- Wyzwanie
- Aktywność
To jedna z moich strategii, która potrafi mi „zrobić dzień”. Nie są to taktyki długoterminowe, ale krótkie działania, które w przypadku ciężkiego dnia powodują, że jest trochę łatwiej. Tak naprawdę powyższa lista to jedynie przepis na „mimo wszystko udany dzień” – w trudnych chwilach. Gdy wszystko idzie zgodnie z planem, gdy każdy kolejny dzień jest sukcesem – powyższa lista nie jest mi potrzebna. Dni są dobre bez tych elementów albo może lepiej powiedzieć: bez zwracania uwagi na powyższe elementy. W te lepsze dni powyższa lista zadań realizuje się sama. To w trudnych, muszę na nią spojrzeć i nakierować się na odpowiednie działania.
Co ciekawe, trzy z wymienionych rzeczy, dotyczą mojego umysłu, a jedynie ostatnia to element fizyczny, niezwiązany z głową. To sporo mówi o tym, ile w moich ciężkich dniach jest problemów z ciałem, a ile z psychiką.
uważność
To słowo tak często pojawia się u mnie w dzienniku, na blogu i w podcastach, że dochodzę do wniosku, iż jest to lekarstwo na wszystkie problemy tego świata (i trochę tak jest) – nie tylko te moje. Gdybyśmy byli bardziej uważni, troski same by znikały i nie trzeba by sobie z nimi radzić.
Medytuję już od lat i w tym czasie moje postrzeganie życia zmieniło się diametralnie. Wcześniej nie było łatwo – wytrzymać ze sobą, ze światem, nie zawsze radziłem sobie z emocjami. Medytacja nauczyła mnie uważności, która zmieniła moje postrzeganie świata i jest ona wspaniałym narzędziem do radzenia sobie z samym sobą. Polega na koncentrowaniu uwagi i – jak ja to lubię nazywać – stawaniu obok siebie.
nastawienie
Drugie słowo-klucz. A jednocześnie moja największa tajemnica, która bardzo szybko potrafi nie tylko zrobić dzień, ale sprawić, że całe życie stanie się fajne. Nastawienie. Właściwe nastawienie.
Nie bez powodu jednym z haseł towarzyszących mojemu blogowi jest: „fajne życie to przede wszystkim deklaracja”. Ta deklaracja to właśnie nastawienie. Wystarczy każdego ranka powtórzyć sobie, że to będzie dobry dzień, że wszystko się uda, że problemy się rozwiążą – i tak właśnie będzie. Tak samo w momencie, gdy dzień nie idzie do końca tak, jakbym tego chciał, wtedy pomaga zwykle: „będzie dobrze”. Wiara w lepsze dziś i jutro sprawia, że nasz umysł zamienia to w rzeczywistość. Bez odpowiedniego nastawienia, żaden z pozostałych trzech czynników, nie ma szans poprawić mojego słabszego dnia.
wyzwanie
Nie jest to mój ulubiony z czynników, ale z pewnością jest on w moim przypadku skuteczny. To on sprawia, że potrafię w te cięższe dni stanąć na piętach, ale on też spowodował, że kiedyś skręciłem nogę na rolkach...
Gdy jeszcze nie znałem siebie zbyt dobrze, gdy słabo radziłem sobie z samokontrolą, takie wyzwania (które mogę również nazwać postanowieniami) często potrafiły doprowadzić mnie do stanu, którego u siebie nie lubię. Dzięki nim potrafiłem robić rzeczy wspaniałe, ale przez nie też ryzykowałem, przeginałem, przegrywałem. Na szczęście to się zmieniło, nauczyłem się tworzyć sobie właściwe wyzwania, sprawiłem, że to narzędzie zaczęło działać na moją korzyść.
I teraz gdy postawię przed sobą jakieś – nawet drobne – wyzwanie, i uda mi się je zrealizować, wtedy mam z pewnością dobry (lepszy) dzień. Czasem, w trudniejsze dni, może to być np. wyznaczenie sobie długiej trasy spaceru do przejścia. Im większej i nowszej (czy raczej bardziej mi nieznanej) rzeczy ono dotyczy, tym większa satysfakcja i lepszy koniec dnia.
Takie wyzwania są jednak dla mnie działaniem bardzo krótkoterminowym – wykorzystywane zbyt często i intensywnie, potrafią doprowadzić do wypalenia, a wręcz i wyniszczenia, co będzie efektem odwrotnym do zamierzonego. Wiem więc, że muszę bardzo rozsądnie i umiejętnie korzystać z tego narzędzia.
aktywność
W zdrowym ciele zdrowy duch – mawiają. I mają rację. Codzienny ruch, aktywność, sport – aż niewiarygodne jak te rzeczy potrafią poprawić moją rzeczywistość.
Nie mówiąc już o tym, że np. poranne wyjście na bieganie to jednocześnie uważność (koncentracja podczas samego biegu), wyzwanie (wyjście z domu, pokonanie lenistwa, przebiegnięcie określonej trasy) i deklaracja lepszego jutra (świadoma praca nad sobą).
Aktywność – ten ostatni punkt, jako jedyny niezwiązany z umysłem a z ciałem, choć tak bardzo powiązany z pozostałymi – osadzonymi w psychice – czynnikami, potrafi zdziałać cuda. Czasem, gdy wszystko nie idzie, wystarczy założyć rolki, chwycić paletkę do ping-ponga, czy skoczyć na godzinę na siłownie. Strzelam, że Ty pewnie masz inne, swoje własne ulubione aktywności, które nie koniecznie będą pokrywały się z moimi – ale zasada ogólna jest prosta: liczy się ruch i aktywne życie.
Ta magiczna czwórka, to jedna z moich kilku recept na poprawę nastroju w ciągu dnia. Niezawodny, czterokrokowy patent. Przykładem aktywności, która bardzo dobrze wpisuje się w taki scenariusz, jest poprawiający nastrój spacer, na który wybieram się czasem w ramach realizacji powyższych kroków w trudne dni. Poza tym wiesz już przecież, że stosuję chodzenie na nastroju zmienienie…
jak tam Twoja kupa?
Zastanawiam się, czy mogę nazwać siebie maniakiem kontrolowania mojego stanu zdrowia. Z jednej strony nie biegam do lekarza z każdym katarem, właściwie to od lat u żadnego nie byłem. W ciągu ostatniej dekady gabinet lekarski odwiedziłem łącznie może ze dwa razy, a może i raz. Mam tu na myśli odwiedziny w roli pacjenta, nie jako rodzica pacjenta. Nie choruję zbyt często, nie potrzebuję zwolnień od lekarza, nie wykonuję też regularnych badań lekarskich – nie mam potrzeby więc regularnego odwiedzania gabinetu. Z drugiej jednak strony, staram się na wiele różnych sposobów kontrolować stan mojego zdrowia, ciała. Korzystam z inteligentnej wagi, która dostarcza mi całkiem sporo różnych danych na temat mojego ciała, zapisuję w moim dzienniku wszelkie, nawet drobne zmiany, jakie zachodzą w moim ciele, porównuję je z poziomem mojej energii, samopoczuciem, planuję bardzo dokładnie sen – by zmaksymalizować korzyści, jakie z niego mam, śledzę i analizuję poziom aktywności, ale i koncentracji w ciągu dnia, a i w końcu, przy pomocy zegarka Apple Watch, mierzę od groma różnych parametrów mojego ciała, życia, codzienności – od pulsu, częstości oddechów, temperatury ciała, głośności otoczenia, asymetrii chodu, długości kroku w chodzie, oparcia dwunożnego, wydajności kardio, spalonych kalorii, wykonanych w ciągu dnia kroków, godzin stania, minut ćwiczeń, liczby pokonanych pięter, czasu spędzonego w świetle dziennym, minut poświęconych na ćwiczenia oddechowe i wielu, wielu innych parametrów. Właściwie to prawie wszystkie z nich mierzone są bez mojego czynnego udziału, automatycznie – właśnie dzięki zegarkowi od Apple. Nie przeglądam wyników tych wszystkich pomiarów, otrzymuję jedynie powiadomienia, gdy któryś z nich zaczyna odstawać od normy. Na przykład, gdy w nocy temperatura mojego ciała, puls, czy częstość oddechów stają się podwyższone. Jest to niezwykle istotne, ponieważ dzięki temu, oraz wpisom w moim dzienniku, mogę powiązać takie objawy, z przyczynami ich występowania. Dzięki temu widzę jak ogromny wpływ to, co jem, ma na moje ciało, samopoczucie, czy sen. Odkrywam takie drobiazgi, jak zwiększona asymetria chodu, podczas nieodpowiedniego noszenia plecaka, wpływ temperatury i wilgotności w mieszkaniu (mierzą to głośniki HomePod w moim mieszkaniu) na natlenienie mojej krwi itd. Jest tego bardzo dużo. Jednak, jak wspomniałem, wszystko mierzy się automatycznie, ja muszę tylko wyciągać odpowiednie wnioski i wprowadzać zmiany w moim życiu – takie, które wyeliminują te drobne problemy, które w dłuższej perspektywie mogłyby doprowadzić do poważnych konsekwencji zdrowotnych. Mam tu na myśli moją starość. Chcę jej dożyć – to pierwsze, a po drugie – chcę, aby była ona komfortowa. Zresztą dzięki tym wszystkim pomiarom, mocno poprawiłem też jakość mojego dzisiejszego życia.
Chyba więc jestem, przynajmniej w pewnym stopniu, maniakiem kontrolowania mojego ciała i stanu zdrowia. I pewnie dlatego tak bardzo zainteresował mnie, znaleziony w internecie, artykuł na temat firmy Throne. Jest to medyczny startup, który stworzył urządzenie do badania… kupy. Urządzenie instaluje się w toalecie, z boku muszli klozetowej i ma ono na celu zbieranie (w niewidoczny sposób) i analizowanie próbek kału. Autor artykułu, Marcin Gontarski, opisuje to w następujący sposób:
Throne to dosyć intrygujący startup. Inżynierowie opracowali urządzenie, które będzie badać nasz kał. Będzie analizował materiał za pomocą kamery i wykorzysta wsparcie AI. (…) Będzie robić zdjęcia twojej kupy. To jak wyglądają nasze odchody może świadczyć o stanie naszych jelit i przyszłościowo dać cenne wskazówki, jak poprawić nasze zdrowie. Dzięki aplikacji prześledzimy skład naszego kału. (…) Zebrane dane zostaną umieszczone na skali stolca Bristol, która potrafi określić jakość materiału. Poda również trendy, co między innymi pozwoli nam dostosować odpowiedniej diety, aby polepszyć nasze statystyki. Pomoże również w pierwszych rozpoznaniach chorób takich jak choroba Leśniowskiego-Crohna, wrzodziejące zapalenie jelita grubego i IBS.
Takie urządzenie idealnie wpisuje się w mój świat. Mały drobiazg, który mierzy tak ogromnie ważny element, jak jakość odchodów. I choć wielu to może wydać się śmieszne, to ja jestem przekonany, że dane dostarczane przez Throne mogłyby znacząco przyczynić się do poprawy jakości mojego życia, jak i mojego celu spokojnego dożycia (przynajmniej) 90 lat.
Mimo ogromnego potencjału i szeregu korzyści, jakie widzę w urządzeniu, jakim jest (czy będzie) Throne, nie planuję jego zakupu. Myślę, że nie jest to jeszcze ten etap, nie ta cena (500 dolarów) i nie ta skala przedsięwzięcia. Jednak ogromnie się cieszę, że powstają takie startupy i urządzenia. Teraz chyba muszę poczekać, aż gigant, taki jak np. Apple, kupi firmę Throne wraz z całą ich technologią i wprowadzi pomiary kału do… no może nie do zegarka, ale jakiegoś innego smart-urządzenia. Prawdziwie na to czekam.
📗 fajna muzyka, mój dziennik dźwięków
Dzielę się moją muzyką. Tym, co leci codziennie w moich słuchawkach, głośnikach, w samochodzie, na siłowni – i jest to bardzo ważny kawałek mnie. Każdego pierwszego dnia miesiąca tworzę nową playlistę i przez kilka tygodni dodaję do niej utwory, które mnie zachwycają, inspirują, a czasem i przerażają. Znajduję je na zajęciach z tańca, na ulicy w przejeżdżających samochodach, na rolkach, w autobusie, w słuchawkach współpasażera z pociągu. Każdy z tych utworów sprawia, że zaczynam inaczej myśleć, ruszać się, nie ważne, czy jestem na przejściu dla pieszych, gram w pingponga, czy jem z dzieciakami kolację. To mój dziennik dźwięków. Dzisiaj się nim dzielę. I co miesiąc będą tu pojawiać się nowe playlisty – częstuj się, jeżeli tylko chcesz.
Na dole tego wpisu znajdziesz playlisty z poprzednich miesięcy.
inne playlisty
Poza moją comiesięczną, mam zapisanych w bibliotece w Spotify, również kilka innych playlist, które towarzyszą mi w konkretnych sytuacjach. Jedną z nich jest playlista o nazwie ”reading harry potter ⚡️”, zawierająca spokojne dźwięki wspomagające skupienie w momentach, w których tego potrzebuję. Włączam ją gdy piszę, ale fajnie sprawdza się również, gdy potrzebuję odprężyć się po długim i ciężkim dniu.
painting&writing to playlista z muzyką, która pomaga mi wejść w jeszcze głębszy stan skupienia. Uruchamiam ją, gdy wiem, że potrzebuję utrzymać wyższy poziom koncentracji przez dłuższą chwilę – również podczas pisania.
Używałem kiedyś aplikacji Endel do puszczania specjalnych dźwięków dla poprawienia mojej koncentracji, zmaksymalizowania skupienia. Z Endel już zrezygnowałem, ale znalazłem w Spotify playlistę z dźwiękami z tej aplikacji. Czasem używam – gdy potrzebuję maksymalnego skupienia.
wcześniejsze playlisty
problemy ze snem to nie problemy ze snem?
Temat snu, snów zaskakująco często pojawia się w strefie moich rozważań oraz w artykułach, które wrzucam sobie na listę tych do przeczytania w Instapaper. Dawno już nauczyłem się, że odpowiedni sen jest jednym z najważniejszych narzędzi potrzebnych do prowadzenia spokojnego, intencjonalnego, fajnego życia. Zawsze staram się sprawiać, aby mój sen był jak najwyższej jakości, robię co mogę, by się do niego odpowiednio przygotować, nie jeść za późno, nie pić herbaty przed snem, ograniczyć do minimum niebieskie światło – to kilka mega ważnych dla mnie punktów, które sprawiają, że sen będzie odpowiednio przygotowany i jak najbardziej efektywny, a w kolejny dzień wystartuję z odpowiednim poziomem energetycznym. Znaleziony ostatnio w The Friendly Mind artykuł przypomniał mi o jeszcze jednej ważnej rzeczy związanej z przygotowaniem do snu:
Najczęstszym powodem, dla którego ludzie zmagają się z niepokojem związanym ze snem, jest to, że traktują go jako problem ze snem. Tymczasem… niepokój związany ze snem nie jest problemem ze snem, lecz problemem z lękiem. Aby go pokonać, trzeba skupić się na metodach radzenia sobie z lękiem, a nie na samym śnie. (…) Główną przyczyną każdego lęku – w tym niepokoju związanego ze snem – jest nawyk zamartwiania się.
Zamartwianie się (nie tylko tym, że nie możemy spać) jest chyba największym psujem naszego snu. Zapomniałem o tym wcześniej, ponieważ nauczyłem się odcinać od wszelkich dziennych problemów jeszcze na długo przed położeniem się wieczorem spać. Mega cenna umiejętność, która sprawiła, że mój sen znacząco się poprawił. Choć zdaję sobie sprawę z tego, że moja głowa w nocy i tak dość mocno pracuje nad oceną codziennych decyzji – czego dowodem mogą być przeróżne sny, jakie pojawiaj mi się w nocy – to jednak wyeliminowanie świadomego zamartwiania się, bardzo poprawiło jakość mojego snu.
Jak to zrobić? The Friendly Mind świetnie opisuje sprytny sposób, który i ja stosuję:
Regularne wyznaczanie czasu na zamartwianie się sprawia, że trenujesz swój mózg, by martwił się tylko w „odpowiednim” momencie, co w efekcie pomaga unikać zmartwień w innych sytuacjach.
Choć jesteśmy w stanie mocno ograniczyć sam proces martwienia się o różne rzeczy w naszym życiu, to ciężko będzie całkowicie go wyeliminować. Możemy jednak zaplanować sobie na to konkretny czas. Zaplanować czas na martwienie się. Albo przynajmniej odłożyć czas martwienia się na później. Ba, idźmy dalej, lepiej pozbywać się z głowy również innych rzeczy (myśli), nie tylko tych z kategorii „zamartwiania się” – nie ma najmniejszego sensu, by zaprzątały naszą świadomość, nie tylko przed snem. Jak to zrobić? Tu z pomocą przychodzi mi – jak zawsze – dziennik. To właśnie z niego korzystam, gdy coś pojawia się w mojej głowie. Czasem jest to pomysł na wpis na blogu, innym razem jakaś decyzja do podjęcia, a jeszcze innym razem jakieś zmartwienie – które muszę usiąść i przepracować. W każdym z tych przypadków zapisuję taką rzecz w dzienniku, czasem z jakimś oznaczeniem. Są rzeczy, które wystarczy, że zapiszę i już wydają się rozwiązane, albo przynajmniej zaopiekowane. Na przykład:
- jak wpadnie mi do głowy fajny pomysł na weekendowy obiad z dziećmi, to zapisuję to z oznaczeniem najbliższej soboty (np. spaghetti w sobotę).
- lista zakupów jest dobrym przykładem. Gdy kończy mi się cukier albo herbata, zapisuję to w dzienniku z oznaczeniem lista zakupów. Gdy będę robił zakupy, znajdę wszystkie punkty tak oznaczone i lista zakupów gotowa – i to tylko z potrzebnymi rzeczami.
- gdy mam do przemyślenia, rozwiązania jakiś problem, zapisuję go w dzienniku. Często już samo zapisanie go sprawia, że nic więcej nie muszę nic z nim robić – moja głowa odhacza go, jako właśnie zaopiekowany. Te pozostałe, które wymagają faktycznego przemyślenia, zostaną przeze mnie odnalezione w innym momencie mojego dnia, np. gdy będę stał w kolejce na poczcie i będę miał 20-30 minut całkiem wolnego czasu na takie przemyślenia, a i emocje związane z danym problem nieco już opadną.
- gdy mi źle, smutno, ciężko – piszę o tym w dzienniku. Niektóre z problemów rozwiązują się już w ten sposób, przy pisaniu, inne jedynie schodzą mi z głowy – przynajmniej na jakiś czas. Gdy nadchodzi moment zamartwiania się, myślenia o problemach, wtedy mogę wrócić do tych już zapisanych. Patrzenie na nie w postaci tekstu, a nie myśli w głowie, sprawia, że podchodzę do nich z dystansem i łatwiej mi je rozwiązywać.
W moim dzienniku każdego dnia pojawia się mnóstwo nowych rzeczy, wpisów, notatek. Przelanie myśli na papier (u mnie elektroniczny) pozwala wyrzucić je z głowy. A to przekłada się na spokojny sen w nocy. Polecam taką praktykę.
Spokojnych snów.
zhakować czytanie – czyli jak prawie na amen zabiłem jeden z najważniejszych nawyków w moim życiu
W ostatnim co słychać? pisałem o wielkim projekcie powrót do korzeni, który rozgrywa się w moim życiu. Jego celem jest odnalezienie na nowo radości z rzeczy, które kiedyś dawały mi jej ogromnie dużo, a w ostatnim czasie zaczęły gdzieś tę radość gubić. Nazywam to projektem, jednak bardziej pasowałaby tu inna nazwa, której częściej używam i o wiele lepiej oddaje to, co dzieje się u mnie – temat.
Jednym z elementów powrotu do korzeni jest czytanie. Coś, co tak kiedyś lubiłem, a co w ostatnich dwóch latach mocno próbowałem zhakować (złamać, oszukać, zakombinować, zniekształcić, przyspieszyć – wybierz sobie słowo, każde pasuje). Zrozumiałem to, czytając wpis na blogu Grega Morrisa, który chciał podobną rzecz zrobić z podcastami:
Około dwóch lat temu postanowiłem, że jest jedno medium, z którego powinienem czerpać więcej – podcasty. Spędzałem sporo czasu, słuchając ich podczas jazdy samochodem, spacerów z psem i innych codziennych czynności. Słuchałem wielu interesujących audycji, ale poza czystą przyjemnością na powierzchownym poziomie, niewiele z nich wynosiłem. Wtedy postanowiłem, że muszę podejść do tego inaczej, podobnie jak zrobiłem z czytaniem – zacząłem notować wszystkie interesujące mnie punkty. I myliłem się.
Greg opisuje jak w procesie wyciskania z podcastów więcej i więcej, tracił jednocześnie przyjemność z ich słuchania i z czasem przestał ich słuchać.
Nie zajęło mi to dużo czasu, aby się wypalić i nie chcieć już niczego słuchać.
U mnie podobie było z czytaniem. Czegokolwiek. Chciałem być mądry w czytaniu (read wise), a stawałem się coraz głupszy. Ale po kolei.
Dwa lata temu, rozpocząłem subskrypcję usługi Readwise, wspaniałego narzędzia, które miało mi pomóc w wyciąganiu z czytania wszelkiego rodzaju treści o wiele, wiele więcej. Założenia były fajne, aplikacja wydaje się wspaniałym kompanem dla każdego, kto lubi czytać. Narzędzie to miało wynieść moje czytanie (i czerpanie z tego korzyści) na zupełnie inny poziom. Okazało się jednak, że ostatecznie mocno je zahamowało.
Zasada działania Readwise jest prosta – zbiera ona wszystkie notatki i wycinki (zaznaczenia) fragmentów z książek, ebooków, artykułów z internetu do jednej bazy, a następnie wybiera dla mnie 5 takich fragmencików każdego dnia do przejrzenia i refleksji nad nimi. Proces zbierania notatek został bardzo dobrze przemyślany i zautomatyzowany na tyle, na ile to było tylko możliwe – co sprawiało, że wypełnianie Readwise danymi nie zabierało wiele dodatkowego czasu. Jeżeli znalazłem ciekawy fragment tekstu w artykule w internecie, mogłem użyć dodatku do przeglądarki, by automatyczne wpadł on do aplikacji, zaznaczenia z ebooków i aplikacji read later (z zachowanymi artykułami do czytania na później) również dość łatwo były importowane do Readwise. Autorzy aplikacji przemyśleli nawet sposób dodawania fragmentów tesktów z książek papierowych: podczas czytania wystarczyło zrobić w aplikacji zdjęcie stronie, którą aktualnie czytamy, by została ona automatycznie zamieniona ze zdjęcia na tekst, co pozwalało na wybranie interesującego fragmentu. Myślę, że mogę powiedzieć, że notatki zbierały się praktycznie same. Do tego w aplikacji mogłem przeglądać wszystkie wybrane wcześniej fragmenty z danego artykułu, czy książki. Mało tego, mogłem też sprawdzić, jakie fragmenty z tej książki zaznaczyli inni użytkownicy aplikacji! No wspaniały kombajn dla każdego czytelnika w wersji pro.
Początkowo byłem zachwycony i zafascynowany takim systemem, który przecież mocno wspomagał i wykorzystywał mój własny, wypracowany już dawno temu nawyk zaznaczania ciekawych fragmentów tekstów w książkach. Przepiękna sprawa, centralne miejsce, do którego wpadają wszystkie notatki i wybrane fragmenty z książek i artykułów – idealnie zadziałało to na moje prymitywne poczucie marnowanego potencjału tych kawałków treści. Nic się nie marnuje! Do każdego przeglądanego w aplikacji fragmentu, mogłem dodawać tagi, opisywać je własnymi notatkami, poprawiać, tłumaczyć na inny język – teoretycznie idealne narzędzie dla każdego, kto lubi czytać i uczyć się z czytanych treści. Przepiękny pomysł, wspaniała wizja. Baza moich ulubionych treści, cytatów, notatek, budowała się sama. Mało tego, Readwise potrafiło synchronizować taką bazę wycinków i notatek z aplikacjami do przechowywania notatek, np. z Evernote, Reflect Notes, Notion, czy Logseq. Dzięki temu mogłem mieć pod ręką, w mojej aplikacji ogarniania życia, wszystkie fragmenty i notatki z książek. Readwise miało też wbudowany moduł grywalizacji, który polegał na tym, że każdego dnia musiałem (musiałem?) przejrzeć 5 wybranych dla mnie fragmentów, i tworzący się w ten sposób łańcuszek kolejnych dni był zliczany i porównywany z łańcuszkami innych użytkowników – tworząc ranking najlepszych. Och, to bardzo, bardzo niedobrze działało na mój talent rywalizacji. Zresztą, jestem ostatnio bardziej świadomy tego, jak działają na mnie podobne systemy. Pamiętam, jak wspinałem się szybko w rankingu, czułem satysfakcję z tego, że inni rezygnują, a ja idę dalej. I to był początek końca.
W tamtym momencie przestałem już czytać codziennie Stoicyzm na każdy dzień roku – przecież miałem już i tak dużo mądrości na każdy dzień mojego roku – moje 5 wybranych fragmentów. I teoretycznie każdy z nich był już moim ulubionym wycinkiem tekstu, wybraną wcześniej przeze mnie mądrością, czymś, co postanowiłem wcześniej, że chcę zapamiętać. Z tego samego powodu oraz rzadziej sięgałem po nowe książki – miałem czym się karmić, moja baza treści w Readwise była dość obszerna, choć przestała się z czasem powiększać.
Readwise, poza rankingiem wytrwałych użytkowników, miało jeszcze kilka innych systemów pomagających w nieprzerwaniu łańcuszków robienia regularnych przeglądów. Poza systemami przypomnień (w postaci powiadomień w komórce, maili, przypomnień w samej aplikacji), była to również możliwość zrobienia sobie krótkiej (do 7 dni) przerwy od codziennych przeglądów. Jeżeli jednego dnia zapomniałem, bądź nie miałem ochoty przeglądać zapisanych w aplikacji treści (5 wybranych wycinków), mogłem w ciągu następnych siedmiu dni wrócić do nich i odrobić pominięty dzień. Wtedy oczywiście musiałem zrobić przegląd nie 5 notatek, ale już łącznie 10 (5 z dzisiaj i 5 zaległych). Bywało i tak, że tych pominiętych dni uzbierało się kilka, więc i przeglądy stawały się dłuższe. Z czasem zacząłem jedynie bezmyślnie klikać w przycisk dalej (bez czytania, refleksji), który potwierdzał przegląd danej notatki – wszystko po to, by nie utracić miejsca w rankingu (ależ debilnie to brzmi). A więc łańcuszek i głupi ranking stawały się powoli głównymi powodami, dla których zaczynałem robić przeglądy...
Wspominałem już, że Readwise nie należy do najtańszych aplikacji? Tak, jeszcze za to wszystko płaciłem, i to wcale niemało.
Wytrzymałem tak 458 dni – do czerwca 2024 roku.
Dopiero przejście kursu Sztuka notowania od Pawła Kadysza zasiało we mnie ziarno wątpliwości. Przejście tego kursu uświadomiło mi, jak bezwartościowe są tak kolekcjonowane notatki. Nie były to moje przemyślenia, ale słowa napisane przez innych – one nie należały do mnie. Po uświadomieniu sobie tego faktu, pierwsze co zrobiłem, to wyłączyłem przesyłanie treści z Readwise do mojej aplikacji do ogarniania życia (notatki, zadania, dziennik itd.) – w tamtym momencie używałem narzędzia Logseq. Och, jaka to była ulga, gdy pozbyłem się z mojego notesu wszystkich tych cytatów, notatek i treści zaimportowanych z Readwise. Następnym krokiem było już całkowite zrezygnowanie z wykonywania codziennych przeglądów.
Twórcy Readwise tak bardzo chcieli zrewolucjonizować proces czytania, że z czasem zaczęli tworzyć też drugą aplikację, Readwise Reader, która miała stać się nowym najsprytniejszym (smart), uniwersalnym narzędziem do zbierania wszelkich treści w internecie. Miała to być idealna aplikacja do czytania. I w pewnym sensie im się to udało. Aplikacja pod względem funkcjonalności jest mega. MEGA! Można by o niej opowiadać przez godzinę – integracje z innymi usługami, obsługiwane media, ułatwienia, automatyzacje, możliwości personalizacji, organizacji – perfekcyjna aplikacja do zbierania, przechowywania i konsumowania treści w internecie!
Dla mnie stała się jednak gwoździem do trumny mojego czytania i sprawiła, że całkowicie porzuciłem ten wspaniały nawyk.
Readwise Reader obiecywał wiele i na papierze miało to całkiem sporo sensu. Była nowoczesnym, uniwersalnym, zintegrowanym z innymi narzędziami narzędziem do czytania. Jej podstawowym zadaniem było funkcjonowanie jako usługa read later, a więc miała zastąpić mi tak bardzo przestarzałą aplikację Instapaper, której od lat używałem do czytania internetu. Zasada działania takich usług jest prosta: gdy znajdziesz w internecie artykuł, który chcesz przeczytać, ale nie masz na to w danej chwili czasu, dodajesz go do swojej biblioteki w aplikacji, a w niej artykuł ten czeka sobie spokojnie na moment, w którym do niego powrócisz. Artykuły przechowywane w takiej aplikacji pozbawione są później wszelkich rozpraszaczy: reklam, popupów, komunikatów itd. – zostaje sam tekst, który dodatkowo można na wiele sposobów dostosować do swoich preferencji (od wielkości i rodzaju czcionki, po kolor tła, liter, czy rodzaj wyrównania tekstu). Jednak Readwise Reader poszedł o wiele dalej! Aplikacja pozwalała przechowywać również e-bloki, filmy z youtuba, posty z twittera, miała skrzynkę e-mailową, do której mogły automatycznie wpadać wszystkie czytane przeze mnie newslettery, artykuły mogły być zamienione na wersje audio (czytane przez przepiękne, niezwykle naturalne głosy wspomagane przez AI, również po polsku!), w aplikacji można było wygenerować (stworzone przez AI) krótkie (albo i długie) podsumowanie każdego artykułu, newslettera, dokumentu, rozmawiać i zadawać pytania do dodanych treści (np.: „co autor danego artykułu sądzi na temat procesu czytania?”), były tagi, notatki, integracja z usługą Readwise (do automatycznego zbierania wybranych fragmentów)… no jednym słowem cudo! Kompletna aplikacja do czytania! Mega uznanie dla twórców za to, co udało im się stworzyć.
Wspaniała sprawa, prawda? No właśnie niekoniecznie – przynajmniej dla mnie. Aplikacja została tak zaprojektowana, że właściwie wszystko mogło się robić samo, nie trzeba było już niczego czytać. Więc z czasem przestałem to robić. Samoczytane ebooki, podsumowania artykułów, wyszukiwanie z całej bazy dodanych treści, automatyczne zbieranie artykułów z internetu. Zaczynam się w tym momencie zastanawiać, czy twórcy Readwise i Readwise Reader to miłośnicy czytania, czy… może wręcz przeciwnie? Zrobili tak wiele, by w swoich aplikacjach pozwolić na zarządzanie dodanymi treściami, jednocześnie nie ułatwiając samego procesu czytania. Po co czytać artykuł, skoro AI może przeczytać go za Ciebie? …albo streścić go? …wypisać 10 najważniejszych punktów? …opisać kluczowe założenia?
Zacząłem niedawno proces wyjścia z Readwise Reader. To, co tam zastałem po zrobieniu porządnego przeglądu, wprawiło mnie w osłupienie. Łączna liczba rzeczy, jakie miałem tam do przeczytania, wynosiła… prawie 3000 (trzy tysiące!!) NIEPRZECZYTANYCH elementów. Wliczały się w to newslettery (1500), prawie drugie tyle artykułów odłożonych na później, filmy z youtue’a, ebooki, PDF-y, tweety i bóg jeden raczy wiedzieć co jeszcze. P-a-r-a-n-o-j-a. I choć Readwise Reader już od dawna pełnił dla mnie rolę bazy wszelkich rzeczy do czytania – na teraz i w przyszłości – to jednak liczba 3000 pokazuje, że coś poszło mocno nie tak. Szczególnie jeżeli wezmę pod uwagę, że w momencie, gdy rok temu przenosiłem się z (przestarzałego) Instapaper do Readwise Reader, na mojej liście do przeczytania miałem łącznie kilkadziesiąt (może koło 30) artykułów, z 10 książek załadowanych do Kindle i pewnie kolejne 10 pozycji w nieprzeczytanych newsletterach. I przechodziłem do Readwise Reader, by tę moją bazę nieprzeczytanych elementów zmniejszać, by czytać więcej.
Jak pewnie się już domyślasz, tak ogromna baza rzeczy do czytania, wcale nie sprawiła, że zacząłem więcej czytać. Przeciwnie. Praktycznie przestałem. Po niby miałbym to robić? I kiedy? Przecież zawsze, jak otwierałem Readwise Reader, musiałem walczyć z natłokiem nowych rzeczy do czytania, organizowania, przeglądania, oznaczania, kasowania, archiwizowania, kasowania, generowania streszczeń, tagowania – robiłem wszystko, poza najważniejszym, poza czytaniem. I na dokładkę to wszystko było mega męczące.
dzisiaj
Kilka dni temu skasowałem ostatecznie zarówno Readwise, jak i Readwise Reader ze wszystkich moich urządzeń. Z powrotem używam mojego starego systemu do czytania: przestarzały Instapaper + kilkuletni, mocno ograniczony Kindle. W pierwszym z nich mam aktualnie do przeczytania 34 artykuły, w czytniku załadowanych jest 5 książek. Wszystko wybrane z bazy 3000 pozycji, którą trzymałem w Readwise Reader. W moim systemie nie ma teraz nic wise (z ang.: mądre), ale jest czytanie, które ponownie daje mi ogrom radości. Ponownie czytam i cieszę się tym wspaniałym nawykiem, za którym tak bardzo tęskniłem. Wróciłem do korzeni.