Kategoria: listy

  • 🗞️ co słychać? – lipiec 2024

    Z radością witam Cię w newsletterze 🗞️ Co słychać? – miejscu, w którym raz na jakiś czas (w tej chwili planuję nie częściej niż raz w miesiącu) będę dzielił się z Tobą aktualizacjami, najnowszymi wydarzeniami z drogi do fajnego życia oraz inspirującymi i praktycznymi przemyśleniami związanymi z tematyką mojego bloga. Treści będą krótkie, w formie drobnych aktualizacji, zapowiedzi, przypomnień i powiadomień.

    Celem tego newslettera jest uporządkowanie mojej codzienności, krótkie update’y oraz dostarczenie Ci wartościowych treści, które nie zawsze mieszczą się w długich artykułach na blogu. W ten sposób będę mógł na bieżąco opowiadać o wszystkich ciekawych rzeczach, które robię, ale o których jeszcze nie miałem okazji napisać bardziej szczegółowo. Będę także informował o opublikowanych artykułach – które nie zawsze przychodzą do Ciebie w formie osobnego newslettera.

    Znajdziesz tu zapowiedzi i podsumowania moich nowych projektów – tych większych, jak i tych całkiem małych, refleksje na temat dążenia do fajnego życia oraz praktyczne wskazówki dotyczące prowadzenia dziennika. Czasem wrócę do tematów poruszanych na blogu, rozwijając je i pokazując, jak idą moje postępy. Mam nadzieję, że będziesz śledził, śledziła moje zmagania i czerpał, czerpała z nich inspirację do poeksperymentowania i poprawiania własnego życia.

    dwa tygodnie bez diety (z pudełka)

    Choć nie zdążyłem na blogu jeszcze napisać o mojej przygodzie z dietą pudełkową (z której korzystam od półtora roku!), to już wyciągam z niej ważne wnioski i zaczynam eksperymentować ze zmianami. Aktualnie kończy się okres mojej dwutygodniowej, zaplanowanej przerwy od „pudełek”. Pierwsza tak długa przerwa, od kiedy zacząłem jadać w ten sposób. I oczywiście mam garść nowych przemyśleń. Chyba zbliża się moment, w którym dość szczegółowo będę mógł napisać o mojej przygodzie z dietą pudełkową, oraz tym, czy dwutygodniowa przerwa od niej sprawiła, że będę ją kontynuował, czy raczej rezygnował. Może masz jakieś pytania związane z życiem na diecie pudełkowej? Z przyjemnością na nie odpowiem w artykule, ktory tworzę, także śmiało pisz!

    spanie na podłodze

    Skoro już jesteśmy przy eksperymentach, dwa tygodnie temu porzuciłem wygodne i mięciutkie łóżko i postanowiłem zacząć sypiać na podłodze, a konkretnie na cienkiej macie do jogi.

    Pierwsza noc była dziwna, ale potem…… no cóż, zostawię to na osobny artykuł. W każdym razie eksperyment trwa, a ja dalej każdego wieczoru kładę się spać na podłodze. Mały spoiler: jest dobrze.

    spotify na dłużej

    nawiązując do listu:

    Z przyjemnością donoszę, że mój inny, mały eksperyment, z przejściem do Spotify, okazał się całkiem sporym sukcesem. Choć miał on trwać pełne trzy miesiące, to po kilkunastu dniach już wiedziałem, że to strzał w dziesiątkę. Co ciekawe, uwolnienie się od Apple Music sprawiło, że przetestowałem też kilka innych rozwiązań, w tym na przykład YouTube Music, do którego dostęp posiadam z racji subskrypcji YouTube Premium (YouTube bez reklam) – a który okazał się bardzo ciekawym serwisem do streamowania muzyki! Jego ogromną zaletą jest niewątpliwie powiększona o treści z całego YouTube’a baza muzyki. Znalazłem tam więc sporo utworów, których na próżno szukać w Spotify, czy Apple Music. Jednak aktualnie, zauroczony ekosystemem, fajnym wyglądem i wspaniałymi rekomendacjami, zostaję ze Spotify.

    moje trzy podcasty

    Ach, ubolewam na tym, że w tym roku tak bardzo zaniedbałem moje podcasty. Szczególnie że przecież uwielbiam je nagrywać! Ostatnio wydarzyło się jednak coś, co sprawiło, że musiałem na nowo je przemyśleć i podjąć jakieś decyzje z nimi związane. Brytyjski serwis, którego używałem do przechowywania plików moich podcastów (hostowania), ogłosił, że z końcem sierpnia kończy swoją działalność i, krótko mówiąc, mam się wynosić. Stanąłem więc przed decyzją: co dalej? Po krótkim przemyśleniu sytuacji, zakasałem rękawy i przeniosłem wszystkie moje trzy audycje do… Spotify. Jak ładnie to wpisuje się w moją filozofię korzystania z jak najmniejszej liczby narzędzi 🙂.

    Od Twojej strony – słuchacza – nie wiele się zmieniło, wszystkie zmiany dzieją się pod maską, jednak ten moment sprawił, że musiałem na nowo przemyśleć to, czy i jak chcę nagrywać nowe odcinki. Mam nadzieję, że nie zapomniałaś, nie zapomniałeś jeszcze mojego głosu. A jeżeli tak – postaram się Ci go niebawem przypomnieć.

    https://fajne.life/tag/podcasty

    system produktywności w ciągłej (prze)budowie

    Temat idealny na 🐽 PiG Podcast. Ciągłe zmiany i poszukiwania – tak mniej więcej od lat wygląda moja przygoda z budowaniem systemu produktywności. Czuję jednak, że w końcu udało mi się zbudować coś trwałego i działającego. Coś, co spełnia moje oczekiwania i – mam nadzieję – zostanie ze mną na dłużej.

    Od dawna jestem zwolennikiem aplikacji do tak zwanego „ogarniania życia” i staram się, jak tylko mogę, ograniczyć do jednej tylko aplikacji (do zadań, artykułów, dziennika, notatek, list, przypomnień, rachunków itd.). Próbowałem kiedyś wdrożyć to w aplikacji Evernote, próbowałem też z OneNote, Moleskine Journey, Logseq, NotePlan, Reflect Notes i wieloma innymi. Dzisiaj moją bazę wiedzy, dziennik, zadania, listy zakupów, przemyślenia i artykuły do bloga trzymam w aplikacji Craft – i nie planuję (na razie) zmian w tym zakresie. Choć nie jest to aplikacja idealna (bo i takiej nie ma), to jednak rozwiązuje ona najwięcej najważniejszych dla mnie problemów z systemem produktywności. W końcu czuję się jak w domu. Jednak to zasługa nie (tylko) samej aplikacji, ale też systemu, który udało mi się wdrożyć i z którego korzystam. A ten znalazłem w kursie…… chyba zostawię to jednak na osobny artykuł (albo podcast).

    znalezione w notesie

    Skoro już wspomniałem o moim systemie produktywności (w którym zapisuję wszystko, co dla mnie cenne), to chciałbym się podzielić z Tobą jednym z fajnych zapisków, jaki w nim ostatnio znalazłem. Dotyczy postępów, rezultatów i efektów (tak przynajmniej otagowalem sobie tę myśl w moim notesie):

    Trzy powody, dla których nie widzisz rezultatów (jeszcze)
    1. Jest za wcześnie
    2. Podejmujesz niewłaściwe działania
    3. Nie robisz tego, co mówisz lub myślisz, że robisz (jesteś rozproszony w momencie działania lub nie pojawiasz się konsekwentnie)
    Jeśli 1: wtedy to kwestia cierpliwości. Nie rezygnuj.
    Jeśli 2: wtedy to kwestia strategii. Wypróbuj coś nowego i zmierz swoje wyniki.
    Jeśli 3: wtedy to kwestia koncentracji. Śledź swoje działania i nie ulegaj rozproszeniom.

    Mnie dało do myślenia. A Tobie?

    samochód

    Muszę też opowiedzieć Ci o jeszcze jednym eksperymencie, jaki sobie kilka miesięcy temu zafundowałem – choć wcale nie był zaplanowany. Mogę nazwać go bardzo prosto: 100 dni bez samochodu (o! Tak pewnie nazwę artykuł na ten temat na blogu). Jak zapewne się domyślasz, na ponad 3 miesiące z mojego życia zniknął samochód – trochę z nie mojego wyboru, ale jednak. Jednocześnie praktycznie każdego dnia pokonywałem nie mniej niż 100 km – mój test totalnie nie miałby sensu, gdybym przesiedział ten okres w domu. Mam garść przemyśleń i na ten temat. Eksperyment się jednak zakończył i znalazłem sobie swój nowy, ulubiony samochodzik.

    Również i zmiana w tę stronę dała mi bardzo dużo do myślenia, doprowadziła do bardzo zaskakujących i nieoczywistych wniosków na temat codziennego poruszania się po mieście. Jednym z nich jest to, że samochód nie jest totalnie potrzebny do szczęścia i potrafi być niezłym gwoździem do trumny. Z drugiej jednak strony, potrafi dać wiele radości i być pomocnym narzędziem. Musiałem jednak na kilka miesięcy pożyć bez niego, by do tych wniosków dojść. Ciekawe było też spojrzenie społeczeństwa (a więc po prostu innych ludzi) na osobę, która przez lata poruszała się samochodem, a nagle przestała. Poza tym chyba znalazłem swoją odpowiedź na pytanie, czy samochód jest mi potrzebny do szczęścia. Jesteś zainteresowany, zainteresowana artykułem na ten temat?

    na obiad maczek?

    Taki oto horror wpadł mi w łapki na Instagramie – na mnie działa i przypomina o dokonywaniu właściwych wyborów. Każdego dnia. Materiał obowiązkowy, niezależnie od tego, ile masz lat.

    na imię mu Boguś

    nawiązując do listu:

    Uwaga, po raz kolejny będzie o odkurzaczach. Wygląda na to, że są one ważną częścią fajnego życia 😄. Chciałbym tylko zawiadomić, że (już kilka miesięcy temu) kupiłem sobie odkurzacz… A skoro napisałem kiedyś wpis o odkurzaczu (o dziwo, tak pozytywnie przez Was przyjęty), to pomyślałem, że warto napisać mały update na ten temat. A więc mój stary (choć przecież całkiem młody) odkurzacz, zastąpił Boguś – automatyczny, sprytny robocik sprzątający, w którym jestem całkowicie zakochany. Uwielbiam nasze wspólne sprzątania i porządek, jaki po nich (nas) jest w domu!

    po prostu uwielbiam…

    Stworzyłem na micro blogu wątek, w którym wypisuję rzeczy, które lubię (uwielbiam!) w moim życiu, taki mój 📗 dziennik wdzięczności.

    Dziennik ten prowadzę również na Bluesky.

    fajna muzyka 🎵 na sierpień

    🗞️ Co słychać? będzie też miejscem, w którym będę podrzucał link do nowej playlisty z fajną muzyką na kolejny miesiąc (mój📗 dziennik muzyczny). Łap więc poniżej link do sierpniowej playlisty – być może jeszcze pustej, jeżeli czytasz ten newsletter wcześnie rano. Myślę jednak, że szybko się zapewni 😊

    do następnego razu!

    Ach! Całkiem długi wyszedł mi ten numer 🗞️ Co słychać?, jednak to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że takie właśnie podsumowania są mi potrzebne. W końcu to kolejny rodzaj mojego własnego 📗 dziennika, którym mogę się z Tobą dzielić i do którego prowadzenia również Ciebie zachęcam.

  • każda wersja mojej przyszłości

    Ktoś zadał mi jakiś czas temu pytanie o moją przyszłość, jak bym chciał, aby wyglądała. Zacząłem się zastanawiać…

    Mam w końcu swoje plany, dążenia, marzenia, ale tak wiele razy myślałem przecież, że właśnie to, co robię w tej chwili, jest tą jedną rzeczą, którą chcę robić przez kolejne lata – jutro, za tydzień, za dwa miesiące. I to za każdym razem się zmieniało. Początkowo nie było mi z tym dobrze, przeciwnie, nie jest to prosta droga i był czas, że męczyłem się z nią. Zastanawiałem się, dlaczego ciągnie mnie w tak różne kierunki. Ciekawość? Strach przed nudą? A może chęć rozwoju?

    Trafiłem kiedyś na termin, który chyba dość dobrze opisuje moje podejście do życia:

    „Życiowe ADHD” to potoczne określenie, które nie odnosi się bezpośrednio do medycznej diagnozy ADHD (Attention Deficit Hyperactivity Disorder, czyli Zespół Nadpobudliwości Psychoruchowej z Deficytem Uwagi). Zamiast tego używa się go, by opisać osoby, które wydają się mieć trudności z koncentracją na jednym zadaniu przez dłuższy czas, są bardzo aktywne, łatwo się nudzą i często zmieniają zainteresowania lub projekty.
    Osoby z „życiowym ADHD” mogą:
    – Być bardzo kreatywne i pomysłowe.– Często zaczynać nowe projekty, ale mieć trudności z ich zakończeniem.– Szybko się nudzić rutynowymi zadaniami.– Wykazywać dużą energię i entuzjazm.– Mieć tendencję do podejmowania wielu różnych aktywności jednocześnie.Chociaż termin ten nie jest uznawany w psychologii czy medycynie, odzwierciedla on pewne cechy, które mogą być typowe dla osób z prawdziwym ADHD, ale w kontekście codziennego życia i bez formalnej diagnozy.

    Hmm… nie brzmi za dobrze? Pewnie posiadam wiele cech, które idealnie pasują do powyższego opisu, być może nawet wszystkie. Przyszedł jednak w końcu moment, w końcu pogodziłem się z taką codziennością. Choć nie, stwierdzenie „pogodziłem się” jest tu bardzo nie na miejscu. Ja się w niej zakochałem! W takim stylu życia.

    Słuchałem kiedyś podcastu Lepiej Teraz, w którym Radek Budnicki opowiadał o tym, jak w ciągu swojego życia zmieniał pracę ponad 20 razy. Urzekły mnie jego przygody. Tak, dla mnie to przygody, choć wierzę, że dla wielu będzie to tułaczka w poszukiwaniu jakiegoś głębszego sensu, drogi. Zapisałem sobie ten odcinek podcastu do powtórnego przesłuchania na później, jako taką perełkę, mój Skarb. Nie każdy to zrozumie, dla wielu byłby to największy koszmar, takie poszukiwania, niestabilność, wędrówka przez zawody, można powiedzieć „niezdecydowanie”, ale ja dostrzegłem w tym coś wspaniałego – możliwość próbowania wielu różnych żyć. Wspaniała sprawa – choć być może tylko dla mnie. To jak iść do restauracji i móc nie tylko spróbować każdego dania z karty, ale mieć również możliwość ugotowania każdego z nich. Bardzo mi się podobało takie podróżowanie przez życie.

    Nie jest to łatwa droga. O ile prościej jest mieć jedną drabinę w życiu i wspinać się po jej szczeblach, widząc dokąd idziesz, co będziesz robić jutro i za tydzień. Masz wtedy konkretne cele, poukładaną przyszłość, pewnego rodzaju stabilizację. Jednak ja i tak zazdrościłem Radkowi tej różnorodności.

    Po pewnym czasie zacząłem zastanawiać się i nad moim życie. Jej, ile w nim już było, miałem i ja swoje przygody. Byłem kiedyś kucharzem w japońskiej restauracji, szefem studia graficznego, projektowałem wygląd amerykańskiego czasopisma, pracowałem w dużych korporacjach, ale i małych, mikrofirmach, byłem właścicielem dużej firmy z gromadą pracowników, ale zdarzyło mi się i jednoosobowo przygotowywać ogromne, międzynarodowe wydarzenia. Miałem swoją małą drukarnię, sklep, studio, ale był i czas, gdy to plecak był moim jedynym biurem, a na miejsca do pracy wybierałem leśne ławki i parki. Byłem szefem, pracownikiem, sprzątaczem, twórcą, sprzedawcą, kucharzem, autorem, kurą domową, tancerzem, sportowcem, nauczycielem, podróżnikiem, byłem też bezrobotnym. Czego ja w życiu nie próbowałem. A przecież jeszcze tyle przede mną. I to właśnie prowadzi mnie do odpowiedzi na pytanie z samego początku tego listu. Akceptując moją dotychczasową drogę, mogę dzisiaj powiedzieć, że: nie wiem co będzie jutro, i nie wiem jeszcze, jak chcę, aby ono wyglądało. Jednak akceptuję i już uwielbiam każdą wersję mojej przyszłości. I z wdzięcznością biorę to, co przyniesie mi los.

    Czyż nie gwarantuje to fajnego życia? Szczęścia? Pomyśl o tym. I z radością zaakceptuj to, co przyniesie jutro (nawet jak daleko Ci do życiowego ADHD).

  • fajna muzyka, trochę na nowo, idę do Spotify 🎵

    Fajne życie – które przecież jest głównym tematem mojego bloga – to nieustanne poszukiwania, próby, poprawki, testy, a co za tym wszystkim idzie – i zmiany. Lubię te moje. Zmiany, testy, eksperymenty. Dzięki nim czuję, że nieustannie się czegoś uczę, że idę do przodu.

    W tym miesiącu postanowiłem rozpocząć eksperyment w obszarze streamingu muzyki. Muzyki, którą przecież jest tak ważnym punktem mojego życia – jest ze mną właściwie bez przerwy.

    Dla nieco mniej wtajemniczonych, szybko wyjaśniam: streamowanie muzyki to sposób słuchania utworów bez konieczności ich pobierania na urządzenie. Dzięki temu mamy mieć dostęp do ogromnej biblioteki utworów z różnych gatunków, artystów i epok w dowolnym miejscu i czasie, o ile mamy połączenie z Internetem. Nie kupujemy indywidualnych utworów, ale czasowy dostęp do całej bazy muzyki – podobnie jak Netflix, czy Disney+ działają w obszarze filmów i seriali.

    Obecnie istnieje całkiem sporo usług, aplikacji umożliwiających streamowanie muzyki. Kilka najpopularniejszych z nich:

    • Spotify: największy i najbardziej znany serwis streamingowy, ceniony za doskonałe algorytmy rekomendacji muzycznych, możliwość słuchania podcastów oraz intuicyjny interfejs. Poza płatnym dostępem oferuje również możliwość bezpłatnego korzystania z usługi (w wersji z reklamami). Spotify ma prawie 500 milionów użytkowników, z czego trochę mniej niż połowa to użytkownicy kont Premium – a więc takich, którzy płacą za wersję bez reklam.
    • Apple Music: drugi najpopularniejszy serwis, z liczbą około 90 milionów użytkowników, oferowany przez Apple. Jego ogromną zaletą jest to, że bardzo dobrze integruje się z ekosystemem Apple. Poza tym posiada bardzo atrakcyjny, dobrze dopracowany wygląd aplikacji – przynajmniej w mojej ocenie 🙂
    • YouTube Music: usługa oferująca dostęp do teledysków i utworów muzycznych, zintegrowana z platformą YouTube, dzięki czemu zapewnia nieco szerszy dostęp do rzeczy, które w aplikacji możemy słuchać. Jeżeli coś „jest na YouTubie”, znajdziemy to również w YouTube Music. Jeżeli korzystasz z YouTube Premium (a więc bez reklam), wtedy masz również dostęp do YouTube Music.
    • Tidal: serwis znany z wysokiej jakości dźwięku oraz ekskluzywnych treści dostępnych tylko dla jego użytkowników.

    Przez ostatnie lata słuchałem muzyki za pośrednictwem Apple Music. I muszę przyznać, że bardzo ceniłem ją za jej największy atut: wspaniałą integrację z całym ekosystemem Apple. Jednak z czasem zacząłem natrafiać na pewne problemy, które skłoniły mnie do poszukiwania alternatywy. A może problemów wcale nie było, ale chciałem zacząć je zauważać, by mieć pretekst do zmian?

    Choć od dawna synchronizowałem moje comiesięczne playlisty pomiędzy Apple Music i Spotify – by je później udostępniać (a to przecież Spotify jest powszechniej znane i używane) – to jednak na co dzień słuchałem muzyki jedynie w tym pierwszym serwisie. Biorąc pod uwagę, jak mocno „siedzę” w ekosystemie Apple, wybór ten był dość oczywisty i rozsądny. A jednak, od dawna czułem, że chcę spróbować pokorzystać z czegoś, co – może będzie nieco mniej wygodne w użytkowaniu – ale pozwoli mi na odkrywanie w lepszy sposób nowej muzyki. A w takich odkryciach Spotify jest (podobno) o lata świetlne z przodu. A przynajmniej tak wszyscy mówią. Postanowiłem to sprawdzić.

    Bezpośrednim bodźcem do podjęcia tego eksperymentu była promocja, która wyskoczyła mi w Spotify – 3 miesiące w cenie jednego. Dałem się trochę złapać, ale dzięki temu mój eksperyment zyskał też ramy czasowe. W październiku zdecyduję, czy wracam do Apple Music, czy zostaję przy Spotify na dłużej.

    Jak już pisałem, jednym z głównych powodów zmiany jest chęć uzyskania lepszych rekomendacji nowych utworów w moich miesięcznych playlistach. Już po pierwszych kilku dniach korzystania ze Spotify zauważyłem, że jego algorytmy rekomendacji są naprawdę imponujące i znacznie przewyższają te, które oferuje Apple Music. Do tej pory przy poszukiwaniu nowej muzyki byłem zdany raczej na siebie. Cotygodniowe playlisty z rekomendacjami od Apple były niestety w ogromnej większości mocno nietrafione. Może jeden na 20-30 polecanych utworów trafiał do mojej biblioteki. To mało. Spotify spisuje się tu o wiele lepiej, i już widzę, że całkiem spory procent polecanych mi przez ten serwis utworów zostaje ze mną na dłużej.

    Dodatkowym powodem, dla którego sięgam po nowe narzędzie, jest również chęć wyrzucenia z moich urządzeń aplikacji Endel – która poprzez generowanie różnych dźwięków, pomaga mi w skupieniu (np. przy pisaniu), odpoczynku, medytacji. Choć próbowałem tego samego z Apple Music, zawsze wracałem do Endel. Przejście do Spotify to dobra okazja, by kolejny raz spróbować wyeliminować jedno z dodatkowych narzędzi z mojego życia. Teraz, pisząc ten tekst, w tle nie leci muzyka z Endel, ale playlista „lofi beats”, właśnie ze Spotify.

    Planuję też przenieść moją bazę podcastów do Spotify. Dzięki połączeniu muzyki i podcastów w jednej aplikacji bardziej świadomie będę wybierał to, czego chcę słuchać – a przynajmniej mam taką nadzieję. Liczę również na uporządkowanie mojego ekranu iPhone’a i iPada, dzięki wyrzuceniu jeszcze jednej ikonki.

    Chociaż Apple Music jest pięknie zaprojektowaną aplikacją, otwarcie się na coś nowego zawsze przynosi powiew świeżości – a to bardzo lubię. Muszę uważać, żeby czynnik „chcę czegoś nowego” nie stał się jednym z ważniejszych powodów zmian, jakie wprowadzam w życiu, nawet jeżeli to dotyczy tak z pozoru małej rzeczy, jak aplikacji do słuchania muzyki.

    Przeniesienie mojej biblioteki muzycznej i playlist z Apple Music do Spotify było stosunkowo proste. Skorzystałem tu z narzędzia o nazwie SongShift, którego używałem do tej pory do synchronizacji moich miesięcznych playlist. Dzięki temu dość szybko i sprawnie przeniosłem to, co chciałem mieć w Spotify. Spodziewałem się tu większych problemów, ale SongShift całkiem sprawnie załatwił za mnie całe przenosiny, szczególnie, że wiele rzeczy i tak od dawna, na bierząco synchronizowałem.

    Pierwsze tygodnie korzystania ze Spotify oceniam bardzo pozytywnie. Choć początkowo nieco męczyłem się przez słabszą integrację z urządzeniami Apple, to wiele rozwiązań zastosowanych przez Spotify przypadło mi do gustu. Jednym z nich jest to, że jak włączę muzykę w domu (przez domowe głośniki Apple HomePod), to muzyką tą mogę sterować zarówno z iPhone’a, tabletu, zegarka, jak i pilota telewizora. Oznacza to, że wszystkie te urządzenia są ze sobą połączone. Z jednej strony to ograniczenie, ale zaskakująco często wykorzystuję to do sterowania muzyką w domu. W Apple Music działało to trochę inaczej.

    Choć napotkałem już całkiem sporo drobiazgów, które sprawiają, że używanie Spotify jest nieco bardziej uciążliwe, niż Apple Music (przynajmniej w mojej konfiguracji urządzeń), to ostatecznie najważniejszym wyznacznikiem jest tutaj muzyka, która leci z głośników lub słuchawek. – a w tym obszarze Spotify bardzo dobrze sobie radzi. Przymykam więc (na razie) oko na drobne niedogodności i kontynuuję trzymiesięczną próbę.

    Nieco podsumowując początek mojego eksperymentu, pierwsze wrażenia są bardzo pozytywne, a Spotify jak na razie spełnia moje oczekiwania. Jest to również fajna okazja, bym ponownie przypomniał Ci, że na moim blogu znajdziesz moją zawsze aktualną playlistę z danego miesiąca. Wchodź i częstuj się 😊.

    Muzyka jest dla mnie bardzo osobistym kawałkiem codzienności, a dzielenie się nią jest jak zaproszenie do wejścia do mojego świata. Zdaję sobie sprawę, że nie dla wszystkich z Was muzyka jest tak ważnym elementem życia. Niemniej jednak może chcesz podzielić się ze mną swoją ulubioną muzyką? Swoim kawałkiem świata? Jak już wiesz z tego listu, bardzo cenię sobie fajne rekomendacje, a i z przyjemnością odkryję co gra w Twojej duszy 😉.

  • chodź, opowiem Ci bajkę…

    Dawno się nie odzywałem i chyba nadszedł w końcu czas, aby opowiedzieć Ci, co się ze mną działo. Piętnaście miesięcy temu postanowiłem zrobić coś totalnie szalonego. Wspominałem Ci już o tym wcześniej:

    Zacząłem uczyć się tańczyć.

    Było to zwariowane przedsięwzięcie, zwłaszcza dla 38-latka, który nigdy wcześniej nie miał styczności z tańcem. Pomysł wydawał się równie ekscytujący, co przerażający. Pamiętam, jak wiele osób stukało się w głowę, gdy o tym opowiadałem.

    I wiesz, od samego początku moja nauka szła dość nieporadnie. Było ciężko, niezręcznie, momentami wręcz tragicznie. Bywały dni, gdy byłem całkowicie załamany. Każdy krok, każdy ruch wymagał ogromnej determinacji i wytrwałości. Uczyłem się na nowo chodzić, stać, skakać. Walczyłem z przyzwyczajeniami (złymi) kilkudziesięciu lat. Często czułem się, jakbym znalazł się w szkole tańca totalnie przez pomyłkę.

    Były momenty, kiedy myślałem, że się poddam, że odpuszczę i wrócę do wygodnego fotela, zrezygnowany. Jednak mimo trudności, nie poddałem się. Pracowałem ciężko każdego dnia, walcząc z ograniczeniami i słabościami. Jedynie mój dziennik był światkiem tego, co przeżywałem.

    I wczoraj, równiutko w moje 40 urodziny, w Revolution Dance Center – szkole, która męczyła się ze mną przez ostatnie miesiące, cierpliwie znosząc moje próby i błędy – odbył się pokaz. Był to niezwykły moment, na który czekałem z ogromnym napięciem.

    Wziąłem w nim udział i tańczyłem z trzema różnymi grupami. Każdy występ był dla mnie krokiem milowym w mojej tanecznej podróży. Czułem się pełen energii i dumy, że dotarłem tak daleko. Z tego, że występuję. Pierwszy raz w moim 40-letnim życiu.

    To była wspaniała przygoda, którą dopiero zaczynam. Nauka tańca okazała się nie tylko wyzwaniem, ale także pasją, którą chcę rozwijać dalej.

    Przygotowałem film podsumowujący te ostatnie 15 miesięcy mojego życia. Mam nadzieję, że będzie dla Ciebie inspiracją do spełniania Twoich marzeń. Nawet tych najbardziej dziwacznych i absurdalnych.

  • o chłopcu, który jeździł autobusami

    Zrobiłem ostatnio mały test w mediach społecznościowych – zapytałem ludzi, z czym kojarzy im się komunikacja miejska.

    Pytając, od razu założyłem, że większość osób raczej nie będzie przychylnie patrzyła na poruszanie się autobusami… i byłem w błędzie, co zostało mi wiele razy wypomniane. Z resztą, polecam Ci poprzeglądać odpowiedzi na moje pytanie (z uwagi na moje zniknięcie z większości mediów społecznościowych, wpis nie jest już dostępny) – wspaniale było poczytać, jak różnie ludzie do tego podchodzą. Ucieszył mnie fakt, że sporo ponad 100 osób postanowiło opowiedzieć mi o swoich odczuciach związanych z podróżowaniem komunikacją miejską. Choć wiele osób odpowiadało, że kojarzy im się ona z bezdomnymi, smrodem, emerytami, tłokiem, walką o miejsce, to jednak ogromna część pisała o wolności, niezależności, spokoju, czasie na czytanie. Fajnie, że nie tylko ja lubię taki sposób podróżowania po mieście. Zresztą, sam nie wiem, dlaczego zakładałem, że jest inaczej. Dla mnie przemieszczanie się w ten sposób to wolność, niezależność i, co chyba najważniejsze, fajna dawka ruchu. Rozumiem jednak tych, którzy nie są zbytnio zainteresowani takim rodzajem transportu i zależy im tylko na codziennym dotarciu z punktu A do punktu B. Najłatwiejszym dla nich rozwiązaniem jest wybranie samochodu. Ale tak naprawdę, nie o tym dzisiaj.

    Poza poruszaniem się komunikacją miejską po Warszawie, ostatnio zacząłem robić tak samo w Grodzisku – w którym mieszkam. Odkryłem, że daje mi to… wolność, niezależność i jeszcze więcej ruchu 😉😂.

    Poruszając się w ten sposób po moim małym miasteczku, zacząłem od czasu do czasu zauważać młodego chłopaka – tak na oko 11-12 lat, który dość często jeździł autobusami po Grodzisku. Nie podróżuje on, by dostać się z jednego miejsca do drugiego, ale by jeździć. Zazwyczaj siedzi obok samego kierowcy. Obok, tak trochę, jak pasażer w samochodzie osobowym, z resztą od razu widać, że zna wszystkich prowadzących autobusy i cały czas z nimi rozmawia. Widać było, że jeździ tak całymi dniami, gdy tylko może – nie od dzisiaj, ani nie od wczoraj. Zresztą podsłuchując, o czym rozmawia z kierowcami, usłyszałem, jak z podekscytowaniem opowiadał, o kilku prawie całonocnych „podróżach” po Grodzisku. Takie hobby?

    Gdy pierwszy raz zorientowałem się, że nie jest on zwykłym pasażerem, zrobiło mi się trochę smutno, było mi go… żal. Pomyślałem:

    chłopaku, przestań jeździć tymi autobusami, marzyć o tak marnej przyszłości, weź się za coś innego, coś, co ma w życiu sens!

    Jej, jak bardzo głupi byłem myśląc w ten sposób, sam z resztą nie wiem, skąd taka reakcja z mojej strony. Po kilku szczegółowych obserwacjach uświadomiłem sobie, jak poważnie się myliłem. W tym chłopaku było tak wiele pasji. On nie tylko sam cieszył się z jazdy, ale sprawiał, że i kierowca, z którym akurat jechał i rozmawiał, czerpał przyjemność ze swojej pracy. Zarażał swoją pasją! Jadąc, wspólnie się śmiali, opowiadali przeróżne historie, rozglądali się po drodze, każdy przechodzący jeż, czy biegająca po drzewie wiewiórka były przygodą, razem pozdrawiali kierowców innych autobusów, podróżowali w najlepszy możliwy sposób.

    Fajnie, było patrzeć na tego chłopaka. Cieszył fakt, że te głupie autobusy sprawiały mu tak wiele radości. Że miał pasję, że udało mu się ją odkryć. Już, tak szybko. Pasję, którą potrafił zarazić innych. Sprawiał, że nie tylko jego codzienność była lepsza.

    Trochę mi głupio, że początkowo tak źle to oceniłem.

    Czy trzeba marzyć o ogromnych rzeczach? Gonić za milionami, sławą, wielkim domem, luksusowym samochodem? Może jednak w życiu wystarczy być szczęśliwym kierowcą głupiego autobusu?

  • obudziłem się rano i… (wraca podcast)

    Jak dobrze jest obudzić się w niedzielę rano i zobaczyć za oknem piękne słoneczko. Wiosna musi być już bardzo blisko, nadchodzą przyjemne, cieplutkie miesiące. Uwielbiam w takie dni pootwierać z samego ran okna w mieszkaniu i delektować się wpadającym przez nie świeżutkim, rześkim powietrzem. Dzięki temu moje poranki nabierają kolorów, pisanie w dzienniku sprawia jeszcze więcej przyjemności, a poranna kawa smakuje sto razy lepiej. Oczami wyobraźni wracam już do mojego letniego nawyku siadania rano na balkonie z książką i kubkiem mlecznego napoju.

    Moje poranki zmieniają się dość często, ewoluują i rozwijają się razem ze mną. Nie zmienia się jedno – to cały czas jest moją najważniejszą porą dnia.

    Jest jeszcze jeden powód, dla którego dzisiejszy poranek wprawia mnie w bardzo dobry humor. Otóż po wielu miesiącach pracy (i jeszcze dłuższej przerwie), opublikowałem dzisiaj nowy odcinek podcastu fajne życie. W totalnie nowej formie. I – oczywiście – jestem mega ciekawy, czy przypadnie Wam ona do gustu.

    W ostatnich miesiącach sporo pozmieniałem na moim blogu. Dość intensywnie myślałem o tym, jaki chcę, aby był jego cel. Znalazłem swoją drogę, wartości, jakie chcę Wam tu przekazać. Odkryłem też, co sprawia, że mogę cieszyć się życiem, co sprawia, że każdego dnia staje się ono jeszcze bardziej fajne. Narzędziem, które prowadzi mnie do lepszego dogadania się z codziennością, jest dziennik. To właśnie dzięki niemu udaje mi się rozwiązywać największe problemy, podejmować najtrudniejsze decyzje, czy spełniać najskrytsze marzenia. Zresztą, mój dziennik pomógł mi również zrozumieć, że to właśnie on jest tym cudownym narzędziem, które na co dzień mi pomaga. Dlatego też cały mój blog kręci się wokół prowadzenia dziennika. Pomijam już fakt, że i sam blog tym dziennikiem dla mnie jest.

    Postanowiłem jednak iść dalej, wyjść poza słowo pisane. Dlatego też, po kilku latach przerwy, wracam do Was z podcastem fajne życie – który staje się niejako pomocą, do tego, aby pomóc i Tobie prowadzić dziennik. Ba, byśmy prowadzili go wspólnie. Możesz posłuchać już najnowszego odcinka, w którym skupiam się na porankach.

    Jednak odcinek podcastu to nie wszystko, co dla Ciebie przygotowałem. Jeżeli należysz do grona osób wspierających mojego bloga w ramach planów 🪽 Niebieski albo 🪶 Papierowy ptak, otrzymasz dzisiaj dostęp do dwóch materiałów dodatkowych:

    • Po pierwsze, przygotowaną przeze mnie, kilkustronicową Kartę Dziennika (🍯) do odcinka podcastu w formacie PDF, do pobrania i uzupełnienia – czy to w postaci wydrukowanej – jeżeli taką preferujesz, czy też elektronicznej, ponieważ dokument ten jest tak przygotowany, abyś mógł, mogła go wypełnić, na przykład na swoim komputerze. Jest to Karta Dziennika, z dodatkowymi treściami i siedmioma pytaniami uzupełniającymi do tematu odcinka. Siedem pytań, na siedem dni – a całość będzie Twoją kompletną odpowiedzią na pytanie główne.
    • Drugi to mój prywatny dziennik (🪲), moja odpowiedź na pytanie z odcinka podcastu, która – mam nadzieję – będzie dla Ciebie świetnym przykładem tego, jak prowadzenie dziennika może pomóc w rozwoju osobistym i lepszym poznaniu siebie.

    Oczywiście, aby wysłuchać samego podcastu, nie musisz wspierać mojego bloga, wystarczy, że jesteś moim 🐦 Wróbelkiem, a więc otrzymujesz ten newsletter.

    To co? Chcesz posłuchać najnowszego odcinka podcastu fajne życie? Znajdziesz go w swojej aplikacji do słuchania podcastów w smartfonie, na Spotify, albo na moim blogu, o tutaj:

    I nie zapomnij dać mi znać, czy formuła tego podcastu przypadła Ci do gustu. Planuję, abyś coraz częściej mógł, mogła nie tylko czytać, ale i słuchać o dążeniu do fajnego życia.

    Cześć!

  • trzymam się tego wyliczenia i nic się nie dzieje…

    Pisałem ostatnio do Was o jedzeniu. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że akurat ten list tak bardzo przypadnie Wam do gustu. Wygląda na to, że taka tematyka nie tylko mnie jest bliska, a dieta, posiłki, energia w ciągu dnia, czy nawet minimalizm – to zagadnienia, które i Wam często chodzą po głowie. Skąd o tym wiem? Kilka osób zechciało odpisać do mnie po przeczytaniu, inni z Was postanowili kliknąć łapkę w górę pod listem. Cieszę się, że korzystacie z tych – mniejszych i większych – form komunikacji ze mną. Dzisiaj też mam coś związanego w pewnym stopniu z jedzeniem. Coś krótkiego. A pomysł na ten list pojawił się w mojej głowie po przeczytaniu pewnego wpisu w internecie.

    Ciężko mnie chyba nazwać regularnym użytkownikiem Facebooka, niemniej jednak, od czasu do czasu, zdarza mi się tam zajrzeć. Chyba – o zgrozo – z nudów. Nuda to, swoją drogą, bardzo ciekawy temat, o którym dużo myślę, ale to opowieść na inny list. Wracając do Facebooka – na szczęście nie zabawiam tam zazwyczaj długo. Jednak nawet te kilka chwil tam spędzonych sprawia, że przeczytam jeden, czy dwa wpisy, które – jak twierdzi algorytm Facebooka – powinny mnie zainteresować. Wpadłem ostatnio na post w jednej z grup, do której zapisałem się wieki temu. Grupa dotyczyła odchudzania i zdrowego stylu życia a związana była z jakąś aplikacją w tym wspomagającą. Był to wpis proszący o pomoc – przez… brak efektów. Zresztą zobacz:

    Jak widzisz, po liczbie komentarzy, od razu pojawiło się wielu doradców, którzy zaczęli wymieniać swoje najróżniejsze sposoby na schudnięcie. Oczywiście, jak twierdzili dyskutujący, dziewczyna musiała robić coś źle, a ich sposoby były o wiele skuteczniejsze od tego, stosowanego przez autorkę posta. Gdy tylko zobaczyłem ten wpis, zapaliła się w mojej głowie lampka z pytaniem: ciekawe, jak długo dziewczyna jest na diecie? Okazało się, że nie tylko mnie to zaciekawiło. A odpowiedź…

    Oczywiście i pod tym komentarzem pojawiło się sporo uwag, rad, wniosków. Można je podzielić na dwie grupy, no… właściwie to na trzy, ale ta trzecia nie ma większego znaczenia:

    • grupa 1: „to o wiele za krótko, daj sobie więcej czasu”
    • grupa 2: „po takim czasie powinny być już wyraźne, zauważalne efekty”
    • grupa 3: „haha 🤣”

    Dość mocno zapadł mi w pamięć ten wpis. Choć nie zamierzałem dodawać na Facebooku żadnego komentarza w tej sprawie, to mam garść swoich przemyśleń.

    Z jednej strony, pomyślałem od razu, że przecież cierpliwość to kluczowe słowo w całej tej układance. Odchudzanie to proces, który wymaga czasu i wysiłku. Chcąc schudnąć, raczej nie powinniśmy oczekiwać natychmiastowych efektów, a nastawić się długoterminowe zmiany, zarówno w naszym sposobie żywienia, jak i innych nawykach. A nie jest to proste, ponieważ media bombardują nas nieustannie rewolucyjnymi dietami, cudownymi suplementami i szybkimi sposobami na zrzucenie wagi. A my, przez to, ciągle szukamy skrótów, które pozwolą szybko osiągnąć wymarzone rezultaty. Bez wysiłku. Bez zmian. Szukamy tej magicznej metody na bycie chudym, na piękny wygląd.

    Tylko, zastanawiam się… po co? Jaki jest cel tych starań? Albo raczej: czy jest właściwy?

    Tak często naszą motywacją jest jakieś jednorazowe wydarzenie w naszym życiu – ślub, wakacje, impreza, występ, pokaz…

    A tak być raczej nie powinno. Powodem, dla którego sięgamy po dietę, powinno być chyba przede wszystkim… zdrowie? Zresztą, całego tego procesu nie powinniśmy nawet nazywać „dietą”, to niewłaściwe słowo, które zakłada jednorazowość, to proces skończony, a taki być nie powinien – ponieważ, gdy naszą motywacją staje się zdrowie, to zakończenie tego procesu (diety), sprawi, że zaczniemy koncentrować się na czymś przeciwnym, a więc na… braku zdrowia? chorobach?

    Szkoda, że nie rodziny się z taką wiedzą i przekonaniem, że musimy do tego wszystkiego powoli dochodzić, uczyć się na własnych błędach. Jedni szybciej, inni wolniej. Ja potrzebowałem wielu lat, by do takich wniosków – dzisiaj wierzę, że jedynych właściwych – dojść, by zacząć coś zmieniać, naprawiać. I mam nadzieję, że mi to wcale nie przejdzie.

  • o jedzeniu

    Gdy pierwszy raz czytałem „Minimalizm” Leo Babauty, stukałem się mocno w czoło, przechodząc przez fragment o minimalistycznej kuchni. Leo probował mnie wtedy przekonać, że jedzenie powinno być głównie paliwem dla naszego ciała, że nie powinniśmy poświęcać zbyt wiele czasu na przygotowywanie posiłków, na „rozpasanie” w kuchni, twierdził, że jedzenie powinno być proste i dostarczać nam potrzebnej energii, choć oczywiście nie zaprzeczał temu, że powinno być ono również smaczne, ale opowiadał o tym w mocno inny sposób, niż ten, który znałem.

    Ogólnie rzecz biorąc, idea minimalizmu szybko zagościła w moim życiu, jednak szerokim łukiem omijałem go, jeżeli chodzi o kuchnię, a właściwie to jedzenie.

    Przecież, ja – wychowany na hasłach „jedzenie to przyjemność” (Orbit), „palce lizać” (KFC), czy nawet „rozpływa się w ustach, a nie w dłoni” (M&M) – przez lata miałem wpajane do głowy, że jedzenie to nie jest żadne paliwo, a rozrywka, relaks, odpoczynek, rozkosz, zabawa, frajda, uciecha, sposób na randkę, stres, problemy, smutki, to spędzanie czasu z najbliższymi, spotkanie z przyjaciółmi, święta, urodziny, czy wesela. Śmiałem się i jednocześnie wkurzałem, czytając słowa Leo, który jednym rozdziałem w książce probował przekreślić większość zasad wpajanych mi przez większość mojego życia.

    Minęło kilka lat… a ja przyznaję Leo rację. A do tego czuję się tak bardzo oszukany – przez społeczeństwo, reklamy, filmy w telewizji, ludzi dookoła…

    To wszystko doprowadziło do tego, że jedzenie wydaje się dla mnie dzisiaj największym, najgorszym, najbardziej podstępnym nałogiem, z jakim miałem kiedykolwiek do czynienia. I potrzebowałem prawie czterdziestu lat życia, by to w końcu zrozumieć.

    Pomysł na ten list przyszedł mi do głowy po rozmowie, którą ostatnio odbyłem ze znajomym. Rozmawialiśmy o rozrywkach, odpoczynku i przyjemnościach w życiu. Mój rozmówca stwierdził, że jedzenie należy właśnie do tej grupy, ba, twierdził, że jest jednym z ważniejszych elementów tego obszaru życia człowieka. Gdy ja z kolei stwierdziłem, że moje przemyślenia ostatnich miesięcy, może nawet lat, prowadzą mnie w totalnie przeciwną stronę, szybko zmienił się ton naszej rozmowy.

    Opowiedziałem, że od dłuższego czasu probuję uwolnić się od pewnych przyzwyczajeń, schematów, które rządzą, albo raczej przez lata rządziły moim życiem. Wiem, i na każdym kroku utwierdzam się w tym przekonaniu, że jedzenie jest i powinno być paliwem, które daje nam energię do ruszania się, działania, życia. Gdy to powiedziałem, zostałem, krótko mówiąc… zaatakowany. Na szczęście tylko słownie (🙂), ale jednak. Mój rozmówca stwierdził, że pozbawiam się bardzo wielu przyjemności w życiu, że zarówno używki (papierosy, alkohol, słodycze), jak i jedzenie, choć nie zawsze zdrowe, potrafi dostarczyć przyjemności i nie powinniśmy z tego rezygnować, wszystko jest dla ludzi. Jego wniosek był taki, że ogólnie rzecz biorąc – odbija mi.

    Hmm. Czy byłem zaskoczony taką reakcją? Totalnie nie. Przypomniałem sobie za to moje pierwsze przemyślenia dotyczące właśnie książki „Minimalizm”. Były podobne. Broniłem wtedy mojego podejścia do życia, i po wielu latach, podczas rozmowy ze znajomym, zobaczyłem dokładnie to samo.

    Czy wielkim zaskoczeniem będzie dla Ciebie, jeżeli napiszę, że do opisywanych tu wniosków dotyczących jedzenia, doszedłem dzięki mojemu dziennikowi? Jakiś czas temu zacząłem śledzić, zapisywać sobie, analizować co i ile jem. Potrzebowałem sprawdzić, jaki wpływ jedzenie ma na moje samopoczucie, kondycję, zdrowie. Wielokrotnie obserwowałem u siebie wahania nastrojów, nagłe wzrosty i spadki chęci do działania, problemy z koncentracją. Były one drobne, czasem bardzo subtelne, ale jednak się pojawiały. Od dawna chciałem dowiedzieć się, jak to wszystko dokładnie działa, co zrobić, aby jeszcze lepiej zapanować nad tym, co dzieje się w mojej głowie. I wiesz co? Okazało się, że to właśnie jedzenie ma na to ogromny wpływ. Przeogromny. Z czasem zauważyłem, że za każdym razem, gdy jednego dnia sięgałem po gorsze, fastfoodowe, czy nawet domowe, ale na przykład bogate w cukier jedzenie – szczególnie wieczorem – następny dzień oznaczał dla mnie nie tylko znaczący spadek formy fizycznej, ale również o wiele gorsze samopoczucie, problemy ze skupieniem, mniejszą chęć do działania. I tak było właściwie za każdym razem. Choć to dość logiczne, niby każdy o tym wie, to jednak jak zobaczysz to czarno na białym, jak na papierze, w Twoim dzienniku, gdy zobaczysz, że to dotyczy właśnie Ciebie – to jest lekki szok.

    W moim słowniku pojawiło się sformułowanie głód emocjonalny, a więc głód związany z emocjami, a nie fizjologią, który nie miał nic wspólnego z głodem fizycznym, a jednak był ogromnie silnym bodźcem, który sprawiał, że dokonywałem złych wyborów jedzeniowych. Spisywanie spalonych i zjedzonych kalorii pozwoliło mi lepiej zrozumieć, jak działa mój ogranizm, co nim kieruje, czego potrzebuje. Choć wiem, że czeka mnie jeszcze długa droga do tego, by całkowicie, w 100% zapanować nad tym, co jem, to widzę, jak już dzisiaj moje podejście do tego jest inne, niż to, które miałem jeszcze kilka lat temu. Momentem przełomowym był ten, w którym zauważyłem problem. A następnie postanowiłem go rozwiązać.

  • wierzący, praktykujący, piszący

    Uzupełniałem niedawno profil w jednym z serwisów internetowych i, z dużym zaskoczeniem, napotkałem tam na pytanie o… wiarę. Do tej pory najczęściej unikałem odpowiadania na tego typu pytania, traktując odpowiedzi, które mógłbym udzielić, jako pewnego rodzaju problem w przyszłości, może zaczepkę, powód do zbędnej dyskusji. Ludzie często manifestują swoje podejście do wiary, chcąc narzucać i przekonać pozostałych do swoich „racji”. Wydaje mi się, że ja, na ogół, w tej akurat kwestii, nie mam podobnych potrzeb, a i moimi przekonaniami nie chcę powodować dyskusji z osobami, które mają na ten temat inne zdanie. Tym razem jednak, natrafiając właśnie na to pytanie – o wiarę – zacząłem się zastanawiać…

    Prowadzenie dziennika, codzienne pisanie z samym sobą i do siebie samego, nauczyło mnie, by kwestionować rzeczy, które sobie opowiadam, a które na pierwszy rzut oka mogą wydawać się dla mnie oczywiste. Inaczej mówiąc, staram się za często nie wciskać kitu samemu sobie. Albo przynajmniej poddawać ten kit pod dyskusję. Nauczyłem się zadawać pytania. Takie, na które sam powinienem przed sobą odpowiadać. To cenna umiejętność, która wiele razy przywróciła mnie na właściwe tory.

    Przez długi czas wmawiałem sobie, że wiara to temat na tyle trudny i tak często wywołujący emocje, że nie warto go poruszać. Ani tu – na blogu, ani w innych miejscach, gdzie spotykam ludzi – z ich własnymi poglądami i odpowiedziami. To bezpieczne podejście. Z tym że… może jednak… nie do końca właściwe?

    Postanowiłem trochę głębiej spojrzeć na powody, dla których omijałem do tej pory właśnie temat wiary. Szczególnie że moje przekonania związane z tym, w co wierzę, a w co nie – są raczej bardzo silne i dość mocno ugruntowane.

    Temat jednak jest delikatny, więc zaczynam od poszukiwania definicji wiary – to zawsze jest dobrym punktem wyjścia. I szybko znajduję taką, która bardzo mnie zadowala:

    Nie ma jednej prostej definicji wiary, ponieważ różni ludzie mogą rozumieć ją na różne sposoby. Jednak ogólnie rzecz biorąc, wiara to przekonanie, że coś jest prawdziwe, słuszne lub wartościowe, nawet jeśli nie ma na to dowodów lub nie można tego zweryfikować. Wiara może dotyczyć religii, Boga, nadprzyrodzonych zjawisk, ale także własnych celów, marzeń, wartości czy relacji z innymi ludźmi. Wiara może być źródłem nadziei, pocieszenia, motywacji, ale także konfliktów, nieporozumień, ograniczeń. Wiara jest często indywidualną i osobistą sprawą, ale może też wiązać się z uczestnictwem w pewnej wspólnocie. Wiara może się zmieniać w zależności od doświadczeń, wiedzy, nastroju czy sytuacji życiowej. Wiara może być wyrażana na różne sposoby, np. przez modlitwę, medytację, uczynki, sztukę, muzykę itp. Wiara jest zjawiskiem bardzo ludzkim i uniwersalnym, ale jednocześnie niezwykle zróżnicowanym i indywidualnym.

    Bardzo mi się ona podoba! Bardzo, bardzo. Nie jest ukierunkowana, zamknięta, podchodzi do tematu dość szeroko, ale jednocześnie wyznacza pewne ramy. W pełni mnie ona satysfakcjonuje i jest dla mnie podstawą do dalszych przemyśleń.

    Druga rzecz, na której chcę się skupić, to to, na czym nie chcę się skupiać. To znaczy, o czym nie chcę pisać. Nie zależy mi, by ten wpis był w żaden sposób prowokujący, więc nie skupię się na rzeczach, w które nie wierzę – a tak przecież byłoby najłatwiej, to najprostsze podejście do tematu. Opowiadanie jednak o tym, w co nie wierzę, do którego kościoła nie chodzę – nie miałoby sensu, byłoby zachętą do kąśliwej dyskusji na temat zasadności i słuszności danej wiary. A przecież wcześniejsza definicja tak pięknie pokazała indywidualizm i niezależność tego, w co każdy z nas wierzy i może wierzyć.

    W co więc ja wierzę?

    w komedie romantyczne

    Na pierwszym miejscu pojawia się coś najbardziej dla mnie ulotnego, dziwnego i niezrozumiałego, jak i niezgodnego z tym… w co wierzę. Choć wiem, jak bardzo jest to zagmatwane, to chyba najlepiej oddaje moje uczucia związane z tym punktem. Od zawsze wierzyłem w filmowe komedie romantyczne. I od razu poczuwam się do tego, by coś wyjaśnić: nie wierzę przecież w same filmy. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak działa umysł człowieka, czym są emocje związane z miłością, czy zauroczeniem, pasją, rozbawieniem, oraz jakie mechanizmy działają w takich przypadkach. Z jednej strony jest to odejście od racjonalnego myślenia – wiem przecież doskonale, jakie procesy chemiczne zachodzą w człowieku na każdym właściwie kroku, nie przeszkadza mi to ciągnąć ze sobą duszy romantyka. I wbrew temu, co mogłeś, mogłaś założyć – nie chodzi tylko o relacje pomiędzy ludźmi, jest to sposób na pojmowanie całego świata. LUBIĘ wierzyć w romantyczne, pełne pasji, radości, humoru i zauroczenia historie na każdym etapie życia, oraz to, że takie się wydarzają i mogą się wydarzyć – w każdej chwili. Tworzy je jedynie nasza głowa, ale dostarczają niezapomnianych wspomnień i przeżyć – na różnych etapach życia. I jest to najfajniejsza rzecz, w jaką mogę wierzyć. Takie to – momentami Don Kichotowe – podejście, sprawia mi mnóstwo frajdy, choć czasem nie wygląda zbyt poważnie.

    w marzenia

    Och, jak ja wierzę w marzenia. W to, że można je spełniać. W to, że trzeba marzyć. Ale nie wierzę, że mogłoby Cię to zdziwić po przeczytaniu wcześniejszego akapitu.

    To od marzenia wszystko się zaczyna, albo raczej powinno się zaczynać – każda droga i przygoda. Marzenia są jak gwiazdy na nocnym niebie, są drogowskazem. Oświetlają drogę, wyznaczają kierunek, inspirują i dają nadzieję. Wierzyć w marzenia to wierzyć w siebie. W to, że masz siłę, by osiągnąć nawet najdziwniejsze z pragnień. Że nie poddasz się, gdy napotkasz przeszkody, że nie posłuchasz głosów niedowiarków, którzy będą mówić, że Ci się nie uda, że nie dasz rady, że Twoje marzenie nie istnieje, że to tylko mrzonka. Tak, wierzę w marzenia, nawet te najbardziej absurdalne.

    w zmianę

    Wierzę, że można się zmienić. Na każdym etapie życia. A zakres samej zmiany zależy tylko i wyłącznie od nas samych. Ode mnie. Przeżyłem wiele zmian i zakrętów w życiu – i wiem, że są one możliwe oraz – co ważniejsze – często niezbędne. Potrzebuję ich, by dalej marzyć, by iść do przodu, by przygoda trwała.

    Choć w odpowiedzi na pytanie o zmiany, często (och jak często) słyszę wokół mnie słowa: „już za późno”, to wiem, że jest to największa bzdura, jaką można siebie karmić.

    Ze zmianą jest jak z marzeniami, wiara w nią oznacza wiarę w siebie – to wszystko tak pięknie się ze sobą łączy. Zmiana oznacza, że nie przyjmujesz status quo, lecz dążysz do czegoś innego, do czegoś więcej. Nie ma znaczenia, ile masz lat, gdzie jesteś, co robisz. Zawsze możesz zacząć od początku, możesz zrobić krok, kroczek, tyciutki kroczeczek – który coś zmieni. Uwielbiam wierzyć w zmianę, w to, że mogę się zmienić. A zmienia mnie wszystko, nawet ten list.

    w decyzje, deklaracje i postanowienia

    To one są podstawą zmian. Pozwalają mi zacząć wprowadzać zmiany w najlepszy, najskuteczniejszy i najszybszy sposób. Stanowią początek, pierwszy krok i zarys celu, nawet jeśli nie jestem pewny, dokąd właściwie zmierzam. Jest to połączenie afirmacji i wizualizacji – potężnych technik, które mogą pomóc w piękny sposób kształtować przyszłość. Moją przyszłość. Nie bez powodu mottem mojego bloga jest: Fajne życie to przede wszystkim deklaracja. Choć nie wszystkie decyzje, deklaracje, czy postanowienia, udaje mi się wprowadzić w życie, ciągnąć, utrzymać, to te, które przetrwają, są zawsze początkiem czegoś pięknego.

    w proces

    I tu mam coś, co pojawiło się w mojej głowie dopiero całkiem niedawno. To moja zmiana z ostatniego roku. Długo byłem typem samouka, introwertyka, który lubił uczyć się nie tylko sam, ale i po swojemu. Odkryłem jednak, że często za słownem samouk kryje się inna cecha: niecierpliwość. A to – w konsekwencji – skutkuje słabymi rezultatami. Albo raczej słabszymi, gdy u podstaw Twojego działania jest jakieś marzenie.

    Ostatnie lata to dla mnie czas intensywnej nauki, na wielu płaszczyznach. Miałem okazję spróbować ogromu nowych rzeczy i odkrywać je na bardzo różne sposoby. Nauczyło mnie to jednego: warto mieć cierpliwość i uwierzyć w proces. Choć nie jest to proste. Gdy jednak podążam za instrukcjami trenerów, instruktorów, przewodników, gdy uwierzę, że to, co mają mi do przekazania, ma jakiś głębszy sens, jest częścią większego planu, potrafi w najlepszy możliwy sposób doprowadzić do wymarzonego celu – wtedy wiem, że mam największą szansę na zrealizowanie każdego mojego marzenia. Gdy jednak włącza mi się niecierpliwość i chcę przeskoczyć kilka poziomów, gdy probuję po swojemu, omijając niektóre kroki, nauczyć się sam czegoś nowego – wtedy wiem, że mogę nie osiągnąć maksymalnych efektów. Jeżeli jednak uwierzę w proces, zaufam osobom, które chcą i potrafią mnie przez niego przeprowadzić – wtedy jestem w stanie wspiąć się na wyżyny moich możliwości i osiągnąć najlepsze możliwe wyniki. Choć muszę tu zaznaczyć, że nie zawsze te maksymalne efekty i najlepsze możliwe wyniki są tym, czego szukam i potrzebuję.

    w cel

    Wszystko, o czym do tej pory napisałem, sprowadza się do jednego – do celu. A jest on tym marzeniem, ale już spełnionym, zrealizowanym. Wierzę w to, że każda droga prowadzi do jakiegoś celu. A dusza romantyka każe mi patrzeć na każdy z nich, jak na najpiękniejsze marzenie, które nie tylko można… warto… ale wręcz należy… mieć, pielęgnować, kochać i osiągać.

    Jeżeli spojrzysz na strukturę tego wszystkiego, o czym do tej pory napisałem, zobaczysz schemat, który prowadzi właśnie tu,, do… celu.

    Komedie romantyczne – wiara w nie oznacza wiarę w przygodę, w Don Kichota, Harry’ego Pottera, Przyjaciół i wszystko inne, co ukształtowało mnie przez lata. Jest to otwarcie się na coś więcej w życiu. Jest to moje podejście, nastawienie, założenie. Wiara w romantyczne historie jest moimi różowymi okularami. Dzięki niej widzę świat w najlepszej możliwej wersji.

    Marzenia – to moja własna komedia romantyczna, mój prywatny scenariusz, w którym jestem główną postacią. Zamiana pięknej wizji innego życia w mój własny sen, taki, w którym to ja odgrywam główną rolę.

    Pozwala mi ona zerkać w moich różowych okularach przez okno – na piękny świat. Wiarą ta sprawia, że ten świat oglądam, cieszę się nim – jak filmem w kinie.

    Zmiana – jest ona pozwoleniem na wyruszenie w drogę, biletem w podróży, paszportem, przepustką. Wiara w zmianę daje siłę, by sprawić, że marzenie przestaje być tylko marzeniem. Jest przekonaniem, że mogę podejść do okna z marzeniami, że mogę je otworzyć, wyjść przez nie, że po zdjęciu moich różowych okularów, kolory się nie zmienią, że świat nadal będzie piękny, bo zawsze taki był.

    Decyzja, deklaracja i postanowienie – to początek drogi, okazja, by powiedzieć sobie: „start”, pierwszy krok, moment, w którym marzenie nie jest już marzeniem – staje się przyszłością. Jeszcze niezrealizowaną, ale już przyszłością. Decyzje i deklaracje sprawiają, że zamiast stać i patrzeć na to, jak oczami wyobraźni wychodzę przez moje okno marzeń, zamiast tylko wiedzieć, że mogę – faktycznie to robię. Są pierwszym, często najtrudniejszym krokiem.

    Proces – to mapa, przepis i obietnica osiągnięcia czegoś niebywałego. Jest sposobem na zrealizowanie marzenia. Jest wyciągniętą przez rodzica ręką, gdy potrzebujemy przejść bezpiecznie przez ulicę. Jest drabiną, która pozwala wspiąć się na tyle wysoko, bo przejść przez otwarte już okno – do świata marzeń. Tylko że w tym świecie, marzenia już nie są marzeniami, stają się rzeczywistością i codziennością.

    Cel – finał. Piękny, ostatni, ale i… najsmutniejszy krok. Choć jest kresem poszukiwań, punktem końcowym na mapie, czymś, czego przecież tak długo szukałem i do czego dążyłem, tym wyczekiwanym momentem, to jednak jest też chwilą, która… zabija marzenie, kończy jakąś drogę. Ale jest też dobrą okazją, by wyjrzeć przez kolejne okno i rozpocząć następną podróż.

    w uważność, medytację, skupienie i dystans

    Wszystkie dotychczasowe elementy, moje wierzenia, te, które w tym liście już opisałem, mogłyby spokojnie zawrócić mi w głowie i sprawić, że życie stałoby się beznadziejnie nieznośne. Wiecznie targany emocjami, ciągnięty przez coraz to nowsze i trudniejsze marzenia, spokojnie mógłbym popaść w bezkresną rozpacz. Znalazłem jednak kiedyś sposób na to, by zapanować nad tym różowym światem. Uwierzyłem w coś, co sprawiło, że nie tylko stał się on możliwy do przeżycia, ale nie mógł mi wyrządzić krzywdy, zaszkodzić, doprowadzić do zrezygnowania, załamania i depresji. Tymi niezbędnymi do spokojnego życia elementami są uważność, medytacja, skupienie i dystans. Wierzę w nie bardzo mocno, jednak jedynie w te formy, które nie mają żadnego związku z religią.

    Milosz Brzeziński, którego bardzo lubię słuchać, powiedział kiedyś podczas wywiadu, że:

    Z medytacją jest taki problem, że jedna trzecia osób odbiera ją skrajnie źle, a pozostałym dwóm trzecim osób nic specjalnie nie robi.

    Jednak później zapytany, czy sam probował kiedyś medytacji, stwierdził, że „właściwie to nie”… A szkoda. Miłosz, w tej samej rozmowie, bardzo wysoko oceniał rolę skupienia i uważności w życiu. A medytacja jest przecież tak dobrą drogą do osiągnięcia tych stanów w życiu.

    Uwielbiam słowa wypowiedziane kiedyś przez Dalaj Lamę:

    Gdyby każdego ośmiolatka nauczyć praktykowania medytacji, w ciągu jednego pokolenia świat uwolniłby się od przemocy.

    Jest w tym tak wiele prawdy.

    Medytacja, uważność, jak również stan, który nazywam umiejętnością stanięcia obok i spojrzenie na siebie z boku, to najcenniejsze z umiejętności, które pomogły mi w poradzeniu sobie z samym sobą. Choć nie chcę w tym liście tak bardzo skupiać się na samej medytacji, to muszę choć trochę opisać Ci jej zalety. A przecież jest ich tak wiele. Zaczynając od tego, że tak skutecznie studzi emocje, odpręża i uspokaja, aż po ogromną poprawę stanu psychicznego i uzyskanie kontroli nad ciałem i umysłem. Jednak nauka mówi również o ogromnych zaletach fizycznych, wręcz namacalnych, jakie niesie ze sobą medytacja: obniża ciśnienie krwi, zmniejsza poziom bólu, obniża też na niego naszą wrażliwość, poprawia przemianę materii, pomaga zwalczać stany depresyjne, zwiększa poziomy dopaminy i serotoniny, a obniża poziom tak zwanego hormonu stresu, a więc kortyzolu – a to pomaga w walce z wieloma groźnymi chorobami związanymi ze stresem oraz procesami zapalnymi w naszym organizmie. Medytacja aktywnie poprawia funkcjonowanie mózgu, przez to, że sprzyja tworzeniu się nowych połączeń neuronowych. Wszystkie te stuki fizyczne, prowadzą do jeszcze kolejnych zalet psychicznych – i tak dalej. To wszystko, w konsekwencji, może znacząco poprawić jakość życia.

    O medytacji i uważności mógłbym pisać i opowiadać długo – nie raz już to tu na blogu robiłem, i pewnie jeszcze nie raz to zrobię. Jednak, by zamknąć dzisiaj ten temat – medytacji i skupienia – podrzucę Ci jeszcze jeden cytat, który bardzo lubię. Tym razem będą to słowa Williama Burroughsa:

    Twój umysł odpowie na większość pytań, jeśli nauczysz się relaksować i czekać na odpowiedź.

    Na liście moich wierzeń, znajdują się jeszcze dwie, dość istotne rzeczy. Takie, które sprowadzają mnie na ziemię, są efektem uważności i dystansu, pomagają obudzić się z pięknego snu, gdy tylko tego potrzebuję. Wierzę bowiem…

    w przypadki

    Wyłącznie. Jakże twarde zejście na ziemię, prawda? Wszystko to, co do tej pory napisałem, jest jedynie wytworem mojej szalonej głowy, ponieważ wszystko w życiu i tak sprowadza się do czystego przypadku. Tak to właśnie widzę i to dla mnie bardzo zdrowy wniosek.

    Część z Was z pewnością wierzy w jakiś większy plan, który ktoś ma na ten świat, na nas wszystkich. A być może wierzysz w szczęście, które może przyjść, albo i Cię opuścić. I wspaniale. Ja jednak nie należę do tego grona. Nie wierzę w przeznaczenie, fatum, karmę, czy cokolwiek (lub kogokolwiek) innego, co stoi w opozycji do słów czysty przypadek. Wierzę jednak, że czasem warto trochę siebie pooszukiwać i postawić na szczęście – ponieważ to pozwala nam w trudnych chwilach pokonać wysokie góry, stojące na drodze… do szczęścia (ale tego drugiego). Wiara w przypadki nie przeszkadza mi bowiem być pozytywnie nastawionym do życia, choć na pierwszy rzut oka, te dwie rzeczy mogą się wykluczać.

    w mój dziennik

    Nie mogło tego zabraknąć. Och, jak ja bardzo wierzę w mój dziennik. A łączy on w sobie wszystkie punkty z tego listu. To w nim rozpoczynają się moje romantyczne historie, to on pozwala mi je tworzyć, napędzać, ale i kończyć, To on pomaga mi w zmianie – każdej kolejnej. To właśnie w dzienniku podejmuję większość decyzji, w nim trzymam moje marzenia, to dziennik jest świadkiem mojej codziennej drogi do każdego celu. To on pomógł mi dostrzec wartości, jakie niesie ze sobą proces, każdy kolejny. To w końcu dziennik jest podstawą mojego skupienia, uważności, a jego uzupełnianie, pisanie, jest jedną z najlepszych form medytacji. Pomaga mi stanąć obok. Jeżeli chcesz wynieść coś dla siebie z tego listu, niech będzie to właśnie on: dziennik i wartości, jakie niesie za sobą jego prowadzenie.

    Choć dziennik towarzyszami mi już od tak wielu lat, to długo trwało, zanim zrozumiałem, jak ważną wolę pełni w moim życiu. Dlatego też chcę o nim opowiadać więcej i więcej. Byś i Ty mógł, mogła odkrywać, korzyści, jakie płyną z jego prowadzenia. Odrobinę szybciej niż ja. To jest właśnie proces, o którym dziś już pisałem. Mój proces – dla Ciebie.

    W kolejnych miesiącach będę dalej opowiadał właśnie o prowadzeniu dziennika – ponieważ to on jest najlepszą drogą do fajnego życia. Pokażę Ci, jak z jego pomocą marzyć, ale i spełniać marzenia. Opowiem o zmianach, decyzjach, celach, ale i pokażę Ci drogę, którą możesz podążyć. A jeżeli jesteś 🪽 Niebieskim albo 🪶 Papierowym ptakiem, będziesz mógł, mogła jeszcze dokładniej śledzić moją przygódę, drogę, zerkać mi przez ramię i przeżywać ze mną szczęścia i porażki. Nie mogę się doczekać tego, co ma przynieść 2024 rok. Fajnego dnia!

  • obudziłem się i… to się stało

    Środa, połowa tygodnia. Obudziłem się. Była 7. Kiedyś wstawałem wcześniej, ale biorąc pod uwagę, że ostatnio kończę dzień dość późno – 7 to całkiem spoko godzina. Niby wszystko ok, niby zwyczajny poranek, a jednak… już od pierwszego otwarcia oczu, coś było nie tak. Nie czułem się dobrze. Psychicznie. Coś mnie męczyło, czułem… niepokój.

    Nie zdarza mi się to często. W ostatnich miesiącach raczej czułem, że mam kontrolę nad moim życiem, nad codziennością. A tu nagle spadły na mnie takie dziwne emocje. Cieszę się, że potrafiłem je nazwać – to nie zawsze jest proste.

    Zaciekawiło mnie to na tyle, że zacząłem badać sytuację, w jakiej się znalazłem. Być może uznasz, że była to zbędna strata czasu? Ot, takie tam poranne uczucie, które niedługo sobie przejdzie. Tylko… przecież wszystko ma swój powód. A ten wcale sam nie zniknie. Nie odejdzie, jeżeli nim się nie zajmę.

    Niepokój pojawia się, gdy się o coś martwisz lub czegoś boisz. Niepokój różni się od lęku brakiem zmian fizjologicznych, takich jak duszność, pocenie się czy przyspieszony puls. Niepokój może być odczuwany ogólnie lub w jakimś konkretnym miejscu ciała, np. w klatce piersiowej czy w brzuchu. Niepokój może być przemijający lub przewlekły. Niepokój może być też częścią innych emocji, np. strachu, złości czy smutku.

    Tyle na temat niepokoju miał do powiedzenia mi Bing.

    Potrafisz odróżnić niepokój od lęku? Zastanawiam się nad tym. Niepokój łatwiej jest wychwycić, gdy jesteśmy nim „opętani”, potrafimy wtedy kontrolować to, co się z nami dzieje. Potrafimy trzeźwo myśleć, dlatego też udało mi się zauważyć ten stan. Z lękiem chyba jest nieco gorzej. Choć ciężko mi sobie przypomnieć, kiedy ostatnio doświadczyłem prawdziwego uczucia lęku, to wydaje mi się, że w takich sytuacjach lekko wyłącza się głowa i zaczynamy działać dość mocno na autopilocie. Tak zaprogramowała nas natura i dzięki temu też, my – ludzie – przetrwaliśmy setki tysiące lat na ziemi.

    Jednak ten niepokój… ten, który w środowy poranek postanowił napaść mnie, zanim jeszcze zdążyłem podnieść się z łóżka.
    Co się stało? Czemu właściwie go odczuwam?

    Ostatnie kilka lat nauczyło mnie, że gdy odczuwam w moim ciele coś nowego, to jest to jakiś znak, sygnał, ostrzeżenie. Moje ciało chce mi coś powiedzieć. Jeżeli boli mnie głowa – pierwsze, co robię, sięgam po wodę, ponieważ w ponad połowie przypadków, związane jest to z faktem, że za mało danego dnia piłem. Proste. Jeżeli boli mnie kolano, mój organizm zazwyczaj mi mówi, że przesadziłem treningiem i dzisiaj należy je oszczędzać, być może odpuścić ćwiczenia. Jeżeli boli mnie brzuch, no cóż, pewnie sam jestem sobie winien, wręcz zasłużyłem – było coś niezbyt dobrego do jedzenia. Każde „coś” jest sygnałem. Bardzo, bardzo cennym sygnałem. Ostatnią rzeczą, jaką w takich przypadkach robię, jest czynność, którą większość robi już na samym początku – wzięcie leku przeciwbólowego. Przecież ma nie boleć. Ból jest zły, zbędny. Szczerze mówiąc, nie za bardzo rozumiem takie podejście. Jeżeli coś nas boli, to chyba dobrze, prawda? To jak wysyłany z naszego organizmu SMS o treści: jest problem, zajmij się nim! Jak czerwona kontrolka w samochodzie, informująca nas, że brakuje oleju lub czegoś innego. Tam nie zignorujesz takiego ostrzeżenia. A gdy podobna informacja pojawia się w naszym ciele, najczęściej włączamy tryb „nie przeszkadzaj” i myślimy, że samo JAKOŚ przejdzie.
    A „samo” niezbyt często przechodzi.

    A więc ponownie: niepokój. Skąd się wziął i co oznacza? Jasne, mógłbym wziąć tabletkę, a więc szybkie śniadanie, jakiś podcast, wpaść w wir dnia i przeczekać ten stan, zagłuszyć go codziennością. Być może do wieczora wszystko by minęło. Ale nie. Przecież nie chcę tak zrobić. Jest jakiś powód. To również jest sygnał.

    Biorę iPada. Otwieram Reflect Notes – to aplikacja, z której korzystam, gdy notuję. A piszę w niej o wszystkim: o tym, co w pracy, o tym, co lubię, co mam kupić, co powinienem zrobić, o tym, co na blogu, o mnie, o Tobie, o dzieciach. Pisałem, gdy przechodziłem przez najtrudniejsze chwile w moim życiu, ale i gdy zdarzyło się coś, co mnie ucieszyło. Ta aplikacja jest moim dziennikiem, kalendarzem i listą zadań. Uwielbiam ją pod każdym względem. Znalazłem nawet fajny zapis w dzienniku na jej temat:

    Lubię pisać. Sam fakt, że piszę – jest fajny. Często otwieram reflect notes, aby móc chociaż popatrzeć na miejsce do pisania. Tak z nadzieją, że coś mi wpadnie do głowy i coś napiszę. Zawsze wpada.

    Otwieram więc Reflect Notes, bo przejrzeć moje wczorajsze wpisy w dzienniku, tam pewnie będzie odpowiedź na pytanie o mój niepokój, a jak nie gotowe rozwiązanie, to przynajmniej cenne wskazówki. Patrzę więc i… nic.
    Nic tam nie ma.
    Pod wczorajszą datą nie ma żadnego wpisu w dzienniku.
    Przedwczoraj również.
    Widzę za to sporo zapisków związanych z pracą, całkiem sporo zadań – i to takich nieodhaczonych jako „wykonane”.

    Nie miałem czasu pisać. Przez dwa ostatnie dni. Czy to może być odpowiedź? Owszem. Brak wpisów w dzienniku to wskazówka, że dużo się dzieje w ostatnich dniach i przestaję nad tym panować. Odpuściłem dziennik, planowanie dnia, momenty ciszy, skupienie, nie skorzystałem ani razu z medytacji. Cegiełka po cegiełce zbudowałem w moim ciele właśnie to uczucie: niepokój. Po głębszej analizie doszedłem, że bezpośrednią przyczyną mojego stanu był fakt, że tego dnia miałem zaplanowane dwa, wymagające większych nakładów energii, spotkania. I mój organizm podpowiadał mi, że towarzyszy temu całkiem spora dawka emocji, którymi należy się zająć. Nie zamieść pod dywan, przeczekać, ale naprawdę się zająć. I mam do tego narzędzia. Dokładnie te, o których już napisałem: dziennik, zaplanowanie dnia, medytacja. Zresztą, one potrafią się bardzo ładnie ze sobą przenikać i łączyć. Wystarczyło kilkanaście minut, by odzyskać utraconą kontrolę, by pozbyć się niepokoju.
    Wszystko zaczyna się od dziennika.

    Jakie Ty masz sposoby na poradzenie sobie z podobnymi sytuacjami? Być może również korzystasz wtedy z dziennika?