Kategoria: listy

  • jak to jest nagrywać podcast i jak to zrobić, by robić to dalej, czas na nowy pig-czątek!

    Gdy w czerwcu 2020 roku publikowaliśmy z Piotrem pierwszy odcinek 🐽 PiG Podcastu, miałem dość mocno mieszane uczucia. Z jednej strony wiedziałem, że zaczynamy piękną przygodę i ruszamy z mega fajnym projektem, ale z drugiej strony czułem, że będzie wymagało to sporo wysiłku i całość nie będzie prosta do ogarnięcia. Przez trzy lata udało nam się nagrać kilkadziesiąt świetnych odcinków, wielokrotnie pokonując przeróżne bariery w naszych głowach, jednocześnie wspaniale się przy tym bawiąc. Przez te kilka lat wielokrotnie rozmawialiśmy o notowaniu, książkach,pasjach, priorytetach, prowadzeniu dziennika, czy samym wychodzeniu ze strefy komfortu. Mieliśmy kilku gości, setki patentów oraz wiele zagadek, które próbowaliśmy rozwikłać.

    Z czasem jednak okazało się, że – chcąc nie tylko utrzymać jak najlepszą jakość nagrań, ale i stale rozwijać naszą audycję – 🐽 PiG Podcast zabiera nam coraz więcej czasu. Jak każdy tego typu projekt, tak i ten wymagał poświęceń. I, choć na początku tego roku, jeszcze udawało nam się im sprostać, to ostatnie wakacje, a potem nowy, wrześniowy sezon sprawiły, że zsynchronizowanie naszych kalendarzy stawało się coraz trudniejszym zadaniem. Krótko mówiąc, nie mogliśmy się zgrać, by nagrać kolejny odcinek. Nie mówiąc już o planowaniu dalszego rozwoju naszej audycji.

    Ach, właśnie – o tym możesz nie wiedzieć: przygotowanie audycji, takiej jak 🐽 PiG Podcast, to nie tylko same spotkania, podczas których nagrywamy, ale cała masa różnych innych działań, dzięki którym takie nagranie możemy przeprowadzić, a następnie opublikować. Przygotowanie godzinnego odcinka, często wymagało od nas wielu (kilku, a nawet kilkunastu) godzin pracy. Po pierwsze – wymyślenie tematu. Już samo to wymaga przejrzenia notatek z wcześniejszych nagrań, przemyślenie, o czym warto porozmawiać i najczęściej kilku (tekstowych) rozmów przez jakiś komunikator, aby taki potencjalny temat przegadać. Gdy już udawało nam się dojść do porozumienia w sprawie tematu, mogliśmy startować z właściwymi przygotowaniami. Na podstawie dotychczasowych rozmów, każdy z nas przygotowywał sobie, w formie punktów, jak wyobraża sobie odcinek na wybrany temat, jak chciałby go omówić, czego oczekuje od drugiej strony. Następnie mogliśmy umawiać nasze spotkanie… przygotowawcze. Dopiero po kilku pierwszych nagranych odcinkach zrozumieliśmy, że takie wcześniejsze, robocze spotkania, są mega potrzebne. Podczas nich nie tylko wymienialiśmy się notatkami na dany temat, ale tworzyliśmy dokładny plan odcinka. Choć zawsze zostawiliśmy sporą część rzeczy niedomówioną (by podcast nie był tylko odczytaniem gotowego scenariusza), to obydwaj lubiliśmy mieć ogólny zarys naszej rozmowy, wypisane patenty, którymi podzielimy się w trakcie nagrania, czy źródła, które chcemy dorzucić do notatek. Przygotowywaliśmy to w formie współdzielonego dokumentu w Dokumentach Google. I taki dokument do jednego odcinka miał często i kilka stron, a jego przygotowanie pochłaniało nam całkiem sporo czasu i wysiłku. Jednak obydwaj wiedzieliśmy, że odpowiednie przygotowanie jest wręcz niezbędne – inaczej nie tylko nasi słuchacze będą niezadowoleni, ale i my sami będziemy czuli niedosyt. Zresztą, raz, czy dwa, zdarzyło nam się nagrywać ponownie cały odcinek, ponieważ uznaliśmy, że przygotowana za pierwszym razem treść jest niewystarczająca. Albo raczej, nie przygotowaliśmy się odpowiednio dobrze do nagrania za pierwszym razem.

    Potem przychodziło ustalenie terminu samego nagrania odcinka. I to zawsze było największym wyzywaniem. Dotychczasowe działania mogliśmy nie tylko wciskać pomiędzy różne inne, codzienne zadania, ale mogliśmy też dzielić je na niezbyt długie bloki i mnożyć tak długo, aż uznamy, że jesteśmy odpowiednio przygotowani. Z samym nagraniem było już inaczej. Tu nie tylko musieliśmy wygospodarować minimum półtorej godziny (zakładając, że sam odcinek nie przekroczy 60 minut), ale musiał to też być taki moment naszego dnia, abyśmy nie byli zbyt zmęczeni oraz by przez cały czas spotkania nic nam nie przeszkadzało. I to, muszę przyznać, było najtrudniejsze. Były okresy, gdy spotykaliśmy się w weekendy, ale i bywały miesiące, w których nagrywaliśmy w środku tygodnia bardzo wcześnie rano – zazwyczaj o 5:00, przed rozpoczęciem naszych normalnych dni.

    I jeżeli myślisz, że przeprowadzenie samego nagrania kończy proces przygotowania odcinka – to mocno się mylisz. Jesteśmy dopiero w połowie! Podczas spotkań, każdy z nas nagrywał na swoim urządzeniu osoby plik z dźwiękiem. Po skończeniu nagrywania Piotrek przesyłał swój plik z nagraniem do mnie i przystępowaliśmy do właściwego opracowania odcinka. On przygotowywał nowy wpis na stronie www podcastu, tworzył odpowiedni link, dodawał wstęp, wymyślał opis, spisywał wszystkie linki i notatki, dodawał słowa kluczowe, przygotowywał wpis na naszego pig-podcastowego facebooka. Ja, z kolei, brałem obydwa pliki z nagranym dźwiękiem – mój i Piotrka – i sklejałem je w jedną całość, wycinając po drodze nasze pomyłki i tyle „yyyy”, „eee”, „mmm”, ile mi się dało. Opracowanie godzinnego nagrania zajmowało mi w ten sposób mniej więcej dwie godziny, a więc potrzebowałem dwa razy więcej czasu, niż trwał sam odcinek. I to zakładając, że nie było potrzeba jakiś większych kombinacji przy montowaniu całości. Jak widzisz, mieliśmy obydwaj całkiem sporo pracy z przygotowaniem każdego, nawet takiego malutkiego, tyciusiego odcinka naszej audycji.

    I gdy już obydwaj wykonaliśmy nasze zadania – odcinek mógł zostać opublikowany. Pewnie myślisz, że teraz to już koniec pracy? Nie, nie, nic podobnego. Fajnie by było jeszcze opowiedzieć o kolejnym odcinku na naszych blogach, może w newsletterze, w naszych mediach społecznościowych – to kolejne kawałki czasu, które musieliśmy znaleźć dla naszej audycji.

    Podsumowując: sporo przy tym pracy.

    I choć obydwaj ją uwielbialiśmy, to jednak nie zawsze mieliśmy na nią tyle czasu, ile potrzeba i ile byśmy chcieli mieć. 2023 rok brutalnie pozmieniał nasze kalendarze i o ile jeszcze udawało się wykonywać wszystkie działania poboczne, związane z przygotowaniem odcinków, to niestety nie udawało nam się wygospodarować wspólnych terminów do przeprowadzenia samego nagrania. I sytuacja taka trwała aż do początku listopada tego roku. Wtedy też powiedzieliśmy sobie, że trzeba podjąć jakieś decyzje. Albo-albo. Jeżeli chcemy wspólnie prowadzić dalej podcast, musimy się zmobilizować i stanąć na rzęsach, bo powrócić do nagrywania… albo sobie odpuścić. Daliśmy sobie kilka dni na przemyślenia i po tym czasie wróciliśmy z podjętymi decyzjami. Piotrek – po szczerej dyskusji z samym sobą – uznał, że nie uda mu się wygospodarować czasu na kolejne nagrania, ja za to podjąłem decyzję, że chcę dalej nagrywać.

    I tak oto nagraliśmy ostatni wspólny odcinek i każdy kolejny będzie już przygotowywany bez Piotrka na pokładzie. Co z tego wyjdzie? Jeszcze nie wiem. Mam jednak nadzieję, że ten nowy początek 🐽 PiG Podcastu, będzie jednocześnie otwarciem mega fajnych drzwi. Moja notatka z pomysłami na kolejne odcinki, na rozwój tej audycji, na interakcję z Wami – słuchaczami – jest wypełniona po brzegi. Właściwie to pomysłów mam więcej, niż będę w stanie w najbliższym czasie zrealizować. Jednak podejmuję to wyzwanie! 🙂

    Nagrywanie podcastów sprawia mi ogromną frajdę. Chcę więc to dalej robić. 🐽 PiG Podcast czekają jednak zmiany – mam nadzieję, że z perspektywy czasu, okażą się to zmiany na lepsze.

    Jedną z nich będzie możliwość Twojego uczestnictwa w tej audycji!

    Tematem kolejnego odcinka będą: produktywne prezenty! Postanowiłem pomóc Świętemu Mikołajowi i stworzyć listę prezentów, która będzie kręciła się wokół tematu produktywności. I w tym miejscu pojawia się możliwość Twojego udziału w odcinku 🙂. Jeżeli masz fajne, być może kreatywne, a może i mocno oczywiste i proste pomysły na prezenty, które są związane z tematem produktywności – opowiedz mi o tym! Mam już przygotowaną listę z rzeczami, które mogą być ciekawymi podpowiedziami przy zakupach świątecznych, ale chciałbym też dowiedzieć się, jakie są Twoje pomysły. I oczywiście wykorzystać je w kolejnym 🐽 PiG Podcaście. Będzie to pierwszy odcinek, który będę nagrywał bez Piotra i trochę się stresuję tą nową formą 😉. Dlatego Twoje pomysły będą dla mnie bardzo cennym wsparciem.

    Co Ty na to?

    Swój pomysł możesz nagrać za pomocą specjalnego formularza dostępnego na stronie pigpodcast.pl/nagraj – wystarczy, że wejdziesz w to miejsce z telefonu komórkowego albo komputera z mikrofonem, klikniesz „start recording” i nagrasz swój pomysł. Będzie mi miło, jeżeli dodasz też kilka słów więcej, na przykład, dlaczego ten pomysł na prezent jest wg Ciebie fajny i będzie pasował osobie, która lubi tematy związane z produktywnością, możesz również powiedzieć kilka słów o sobie, jak się nazywasz lub czym się zajmujesz. Nagranie to może pojawić się później w samej audycji. Jeżeli masz fajny pomysł na prezent, a nie chcesz nagrywać swojego głosu, możesz napisać komentarz – klikając przycisk „comment” poniżej tego listu. Liczę na ciekawe prezenty od Ciebie. I mam nadzieję, że uda mi się wykorzystać kilka z nich podczas moich własnych zakupów świątecznych 🙂.

    Na koniec, dla tych z Was, którzy nie mieli jeszcze okazji posłuchać 🐽 PiG Podcastu, podrzucę garść informacji o tym, gdzie znajdziesz nowe, ale i wszystkie wcześniejsze odcinki. Po pierwsze, wszystko jest na moim blogu fajne.life w zakładce „więcej -> podcasty” – tu też posłuchasz wszystkich odcinków. Możesz też łatwo dodać audycję do Twojej ulubionej aplikacji, w której słuchasz podcastów, oto specjalne linki: Apple Podcasts, Google Podcasts, Spotify, Pocket Casts, YouTube, RSS.

    Ach, nasz ostatni wspólny z Piotrem odcinek dostępny będzie w przyszłym tygodniu, a więc w ostatnich dniach listopada. Ale pewnie jeszcze o tym do Ciebie napiszę 🙂

    A tymczasem, do usłyszenia w następnym 🐽 PiG Podcaście!

  • fajnie być wyjątkowym, czyli jak być całkiem zwyczajnym

    Zdarzyło Ci się rozmarzyć kiedyś o tym, że jesteś kimś wyjątkowym, że masz niezwykłą moc, że los wyznaczył Ci jakąś wielką misję, którą musisz spełnić dla dobra świata? Czy takie fantazje pojawiły się w Twojej głowie po lekturze jakiejś książki lub seansie filmowym? Nie jesteś w tym sama, sam. Wszyscy uwielbiamy utożsamiać się z bohaterami ulubionych powieści, czy filmów, a motyw wybrańca jest bardzo częsty w filmach i literaturze, szczególnie w gatunkach science fiction i fantasy.

    Kochamy bohaterów, którzy ratują świat, pokonują zło i stają się (przy okazji i całkiem przypadkowo) sławni. Takich, którzy stoją trochę ponad całym szarym światem. Dlatego postacie, takie jak Neo (Matrix), Harry Potter, Frodo Baggins (Hobbit), Luke Skywalker (Gwiezdne Wojny), czy John Connor (Terminator) – biją rekordy popularności w księgarniach i kinach. Utożsamiamy się z takim wybrańcem, wyciągnięty z tłumu bohaterem, który, często obdarzony niezwykłymi zdolnościami, skromny, cichy, niewychylający się, ma nagle zrobić coś całkiem niezwykłego – uratować caluteńki świat. Takie postacie towarzyszą nam już od najmłodszych lat, kolorowa Pszczółka Maja, przezabawny Shrek, czy waleczny Simba (Król Lew), a nawet grubiutki i wiecznie głodny Kubuś Puchatek – wszystkich tych bohaterów kochamy za ich niezwykłość, wyjątkowość. Zresztą rolę wybrańca otrzymujemy już często w chwili narodzin, a tytuł nadają nam rodzice, którzy przez kolejne kilka, kilkanaście, może i więcej, lat naszego życia, będą – słowami i działaniami – przypominać nam o tym, że jesteśmy wyjątkowi. Rodzice wbijają w nas potrzebę bycia wyjątkowym. Potrzebę, która czasem potrafi powodować problemy w naszym dorosłym życiu.

    Jednak czy bycie wyjątkowym jest naprawdę takie fajne?
    Czy nie wiąże się z tym również wiele problemów, cierpień i odpowiedzialności?
    Czy nie lepiej być tym zwykłym, który żyje spokojnie i szczęśliwie, nie próbując się wyróżniać, szukając sławy i blasku?
    Czy nie lepiej robić swoje i w ten sposób czuć spełnienie, zamiast ciągle gonić za czymś niewyobrażalnym, co nie zawsze jest dla nas dobre?

    Bycie wyjątkowym może być kuszące, lecz bywa niebezpieczne. Nie zawsze wiemy, co się za tym kryje i jakie będą konsekwencje tych dążeń, jakie skutki będą miały takie pragnienia. Niektórzy wybrańcy kończą przecież tragicznie, inni cierpią, popadają w traumę lub depresję. Jeszcze inni są samotni lub nieszczęśliwi. Bycie wyjątkowym nie gwarantuje nam szczęścia. A przecież to właśnie w poszukiwaniu szczęścia sięgamy po wyjątkowość.

    Z drugiej strony, bycie zwykłym nie oznacza bycia nudnym lub bezwartościowym. Każdy z nas ma coś do zaoferowania światu i ma w nim swoje miejsce i cel. Nie musimy być superbohaterami, żeby być dobrymi ludźmi. Nie musimy ratować świata, żeby mieć sensowne życie. Nie musimy być sławni, żeby być kochanymi. Bycie zwykłym to również bycie wyjątkowym na swój sposób. Więc i bycie wyjątkowym to całkiem zwykła rzecz.

    Przypomniał mi się ostatnio jeszcze jeden film, taki, który również wywarł na mnie dość mocne wrażenie w momencie, gdy lata temu pierwszy raz go oglądałem – American Pie. Jest to film o wyjątkowych, młodych ludziach, którzy – w dość zabawny sposób – kończąc szkołę, postanawiają rozpocząć swoje życie seksualne. I chcą to zrobić w… bardzo wyjątkowy sposób. Wspominam o tym filmie ze względu na postać Pana Levenstein’a, ojca Jima, jednego z głównych bohaterów filmu. Choć Pan Levenstein jest postacią poboczną, to należy do najbardziej jaskrawych elementów filmu. Często tak bywa, że drugoplanowe postacie stają się jednymi z największych gwiazd danej produkcji i myślę, że tak właśnie jest z tą postacią.

    Pan Levenstein jest czułym, troskliwym i często… dość niezręcznym rodzicem, który stara się pomóc swojemu synowi w sprawach miłosnych i seksualnych. Udziela mu rad, które wydają się tak samo mocno oczywiste, co i pozornie nieprzydatne. Pełni on jednak rolę strażnika normalności i zwykłości Jima, pokazuje mu, że w swojej wyjątkowości jest on całkowicie normalny, że nie jest jedynym, który ma problemy z nawiązywaniem relacji z płcią przeciwną, i że nie musi się wstydzić swoich pragnień i potrzeb. Pan Levenstein wypowiada w filmie słowa, które dość mocno utkwiły mi w pamięci:

    It’s a perfectly normal thing (…)

    Jedno proste zdanie, które tak wiele wyjaśnia. Przypomina o tym, że nasze zwariowane działania, jak i samo pragnienie bycia wyjątkowym… jest całkiem zwyczajne. I nie musimy z nich ani rezygnować, ani się nimi przejmować.

  • wszystko jest *jakieś*

    Lubię nadawać imiona rzeczom, które mnie otaczają, dzięki temu, rzeczy te nabierają większego sensu, znaczenia, stają się prawdziwe, prawdziwie moje, zyskują osobowość, stają się jakieś. Jest to mój ulubiony rodzaj personalizacji, a przy okazji sposób na lekkie rozweselenie codzienności.

    Jeżeli choć trochę lubisz i znasz „Przyjaciół”, to być może pamiętasz odcinek, w którym Rachel odkrywa, że zarówno fotel Joey’a, jak i jego kanapa mają nadane swoje własne imiona (Steve the TV i Rosita) – raz obejrzane, nie da się zapomnieć. Bardzo mi się spodobała taka koncepcja i myślę, że fantazja Joey’a (tak, wiem, scenarzystów) miała na mnie całkiem spory wpływ.

    Jednak nie tylko w „Przyjaciołach” mogliśmy oglądać dziwne nazwy przeróżnych przedmiotów, podobny zabieg wiele razy zastosowała J.K. Rowling w swojej najpopularniejszej serii powieści. Choć miotły, na których latał Harry Potter nie miały konkretnych imion, to jednak latał on na Błyskawicy, a wcześniej na Nimbusie 2000, nie na zwykłej miotle. Autorka w bardzo fajny sposób nadawała nazwy przeróżnym rzeczom w świecie czarodziejów. Wszystko było tam jakieś. Tam nie jadało się zwykłych (lub niezwykłych) słodyczy, tylko Fasolki wszystkich smaków Bertiego Botta, albo Super-gumę do żucia Drooblesa. Wiele rzeczy miało tam swoją wspaniałą nazwę, od przedmiotów, po zaklęcia i mikstury. Czy to właśnie dlatego tak bardzo lubię na nowo przeżywać przyrody Harry’ego i każdego wieczora wracać do jego świata? Z pewnością zabieg, który zastosowała J K Rowling, jest jednym z (wielu) powodów.

    Również firma Apple często wykorzystuje podobny „myk”, gdy prezentuje nam różne nowości w ich urządzeniach. Gdy lata temu pokazywali światu swoje nowe, lepsze wyświetlacze, nie nazwali je zwyczajnie „nowy wyświetlacz o wyższej rozdzielczości”, tylko do ich opisania użyli magicznego słowa retina (pochodzenia łacińskiego), które w momencie prezentacji, mało komu coś mówiło. Apple wymyśliło też AirDropimię to otrzymała funkcja umożliwiająca bezprzewodowe przesyłanie plików między urządzeniami. Co ciekawe, zwrot ten nawiązuje do zrzutu powietrznego, czyli dostarczania zaopatrzenia lub ludzi z samolotu. Inni nazywali to do tej pory „przesyłanie bezprzewodowe”, ale Apple z prostej funkcji postanowiło zrobić coś większego, coś, co tak bardzo stało się „ich” – a zrobili to przez zwykłe nadanie nazwy. Kolejne imię z podwórka Apple to na przykład FaceTime – a więc wideorozmowy. Apple umie w fajne nazwy i sprawia dzięki temu, że proste, małe rzeczy, również stają się jakieś. Jeżeli się rozejrzysz, to wokół siebie znajdziesz o wiele więcej podobnych przykładów: IKEA, która tak dziwnie i śmiesznie nazywa swoje produkty: BILLY (regał), POÄNG (fotel), KLIPPAN (sofa), FRAKTA (torba), GRÖNLID (narożnik), LACK (stolik), Starbucks, który postanowił ponazywać wielkości podawanych kaw: Tall (mały), Grande (średni), Venti (duży) – czyż nie jest to piękne?!

    I ja uwielbiam nadawać imiona, sprawiać, że coś nie jest duże, tylko venti, że książki stoją na Billym, a nie na regale, nawet jeżeli nadane nazwy mają znaczenie tylko dla mnie.

    Zaczynając chyba od tych najbardziej oczywistych przykładów: moje zwierzaki – a jakże by inaczej – mają swoje imiona. Chomik – Stefan i dwie małe papugi – Lucy i Hugo. Choć żadne z nich nie reaguje na swoje imię, to nadanie im ich sprawiło, że przywiązałem się do nich. Spowodowało, że stały się, znaczącym elementem mojej codzienności. Z tego samego powodu, każda roślinka w moim domu ma rownież swoje imię – Grażyna, Kunegunda, Henryk i wiele innych zabawnych imion – a każde starannie dobrane. I tak: mówię do nich po imieniu! 😉

    Jednak nie tylko żyjątka w moim domu są jakieś. Mój telefon ma nie tylko swoją unikalną tapetę, również zmieniłem mu jego standardową. Zamiast zwykłego „iPhone (Grzegorz)”, nazywa się… „📱 fajnyfon”, podobnie komputer, tablet, czy nawet zegarek, każde ma w nazwie coś „fajnego”.

    Gdy idę na zajęcia z tańca, zawsze wybieram szafkę nr 13. Choć nie nadałem jej żadnej nazwy, to zawsze wybieram jedną i tę samą – w ten sposób numer 13, dość przypadkowo, stał się mi bardziej bliski, stał się moją nazwą, a szafka zaczęła być jakaś. Taki rodzaj drobnej więzi sprawił, że czuję się trochę bardziej swobodnie w tym miejscu, zadomowiłem się tam.

    Cały mój system produktywności – a więc miejsce, gdzie trzymam notatki i zadania – wymaga raczej suchego, żołnierskiego podejścia. Gdybym nadawał notatkom wymyśle, kreatywne nazwy, ciężko byłoby mi tam cokolwiek znaleźć – ponieważ notatek mam prawie 2000. Jednak nawet tu znalazło się miejsce dla kilku, choć odrobinę kreatywnych nazw, jak chociaż „🛍️ lista trzydziestodniowa” – z rzeczami, które chcę (albo raczej, których nie chcę) kupić, czy „🛋️ Sofa” – notatka, spis seriali i programów, które lubię oglądać sam lub z moimi dzieciakami.

    Zdarza mi się też nazywać ulubione potrawy. W moim menu widnieje – sławna już wśród moich znajomych – Kanapka Stefana (którą poza tym samym imieniem, totalnie nic nie łączy z chomikiem!), czy zupa Grażyny. Takie drobne nazwy sprawiają, że jest… miło, fajnie, jakoś.

    Również samochody, którymi jeździłem, otrzymywały swoje własne, często dość zabawne imiona, był Czarny Baran (tak, naprawdę kiedyś tak nazywałem jeden z moich samochodów), Furtka (Ford Ka – dość oczywiste, nie?), Kurczak (pomarańczowy Fiacik) czy… Złota Strzała.

    Jednak nie tylko rzeczy otrzymują u mnie swoje nazwy. Każdego roku, w grudniu, nadaję nazwę dla mojego kolejnego roku. Nazywam to tematem roku, ale w gruncie rzeczy to kolejna przyjemna nazwa, która sprawia, że nadchodzący okres będzie jakiś. 2023 jest dla mnie rokiem partnerstwa serca i rozumu i zawsze dużą wagę przywiązuję do nadania właściwej nazwy kolejnym dwunastu miesiącom.

    Wiem, że nie jestem osamotniony w pragnieniu sprawienia, aby wszytko było jakieś, dlatego praktycznie każdy dzień ma swoje (większe, lub mniejsze święto) – a ja bardzo lubię sprawdzać, jakie przypada na dzisiaj. Lubimy nadawać znaczenie, lubimy szukać głębszego sensu, nazywać, świętować. Dlatego 10 listopada to dzień jeża, 14 stycznia to dzień ukrytej miłości, 15 czerwca to dzień wiatru, a 5 lipca wymyśliliśmy sobie dzień… łapania za biust. Wie o tym również firma produkująca małe, chodzące same po domu, odkurzacze iRobot Roomba, które to przy pierwszym połączeniu z aplikacją, muszą mieć nadane imię. Wiedzą również Koleje Mazowieckie, które pociąg jadący z Warszawy nad morze w okresie letnim nazwały „Słonecznym”. Po hot-dogi chodzimy do Żabki, nie do sklepu nr 13, a paliwo tankujemy na Orlenie, a nie stacji z innym identyfikatorem.

    Nazwy towarzyszą nam na każdym kroku i lubimy je. Warto więc korzystać z takiego ubarwiania rzeczywistości i nazwać jakoś swoją czas przerwy na kawę lub ten, który poświęcamy na sprzątanie w domu, lub… ulubione kapcie.

    A co u Ciebie jest jakieś?

  • you can dance?

    Centra handlowe w Warszawie to moje ulubione miejsca do pisania, pracy, czytania. Lubię gwar, jaki tu panuje – pod warunkiem tylko, że znajdę sobie spokojne miejsce, z którego mogę ten gwar jedynie obserwować, bez bycia jego uczestnikiem. Pisałem do Ciebie niedawno o trampolinie w Galerii Młociny, dzisiaj piszę z Blue City – innego, warszawskiego miejsca zakupowego. Tak się złożyło, że właśnie dziś, odbywa się tu specjalne wydarzenie, na które trafiłem całkiem przypadkowo, a które tak bardzo pasuje do tematu mojego listu. Okazało się, że chcąc wybrać się na spokojną kawę, trafiłem na sam finał Egurrola Cup – konkursu tanecznego dla dzieciaków.

    Znalazłem tu sobie takie fajne miejsce na pisanie – z jednej strony mogę skupić się, spokojnie pisać, jednak jednocześnie od czasu do czasu zerkam na szaleństwa, jakie odbywają się na scenie. I muszę przyznać, że z każdą kolejną minutą, z każdym kolejnym występem, coraz bardziej żałuję, że siedzę tu z kawą, a nie ruszam się z tymi dzieciakami w rytm lecącej muzyki.

    Kilka miesięcy temu rozpocząłem lekcje tańca i dzisiaj przyszedł ten dzień, kiedy postanowiłem Ci trochę o tym opowiedzieć. Co Ty na to? Nie będzie to jednak list opowiadający o tym, jak fajnym zajęciem jest taniec – jest to oczywiście bardzo subiektywne i nie śmiałbym nawet nikogo próbować nim zarażać. Zamiast tego, chciałbym Ci poopowiadać o tym, w jaki sposób radziłem sobie z tą – niezbyt łatwą dla mnie – pasją, za którą z miliona różnych powodów… nie powinienem się zabierać.

    Na początek więc może trochę tła, z którego – jeżeli czytasz mnie nie od dzisiaj – większość możesz już znać. Mam 40 lat. Przez spory kawałek życia „prowadziłem się”… raczej mało sportowo i chyba niezbyt zdrowo. Siedząca praca przy komputerze, restauracyjno-fastfoodowa dieta, papierosy, godziny spędzane codziennie w samochodzie, jakieś przyjęcia, imprezy. Może nie było aż tak źle, patrząc na to z perspektywy całego naszego społeczeństwa, jest to raczej typowy styl życia, jednak z perspektywy mojego dzisiejszego dnia i moich dzisiejszych standardów – widzę, jak spory był to błąd. Przyszedł na szczęście moment, w którym postanowiłem to wszystko pozmieniać. Naprawić. Proces ten trwa już kilka lat i daleko mi jeszcze do tego, by być w pełni zadowolonym z efektów, z mojego ciała, ale i tak jest o niebo (O NIEBO!) lepiej, niż w momencie startu. Nie raz opowiadałem Ci o różnych sportach, za jakie się zabierałem – i na ogół były to względnie proste, raczej łatwe do nauczenia, przystępne – dla osoby takiej jak ja – aktywności. Rolki, łyżwy, bieganie, rower, pływanie, ping-pong – spokojnie można zacząć uprawiać te sporty, właściwie z dnia na dzień, niezależnie od Twojej wagi, poziomu wysportowania, rozciągnięcia, czy wytrzymałości. Choć pewnie istotne jest tutaj dodanie ważnego założenia: są to względnie przystępne aktywności, w zakresach i na poziomie, w jakich mnie one interesowały. Z tańcem było trochę inaczej. A przynajmniej z rodzajami tańca, za jakie się zabrałem, a co za tym idzie – również celami, jakie sobie wyznaczyłem.

    Moje taneczne początki były dość nieśmiałe. Mając do dyspozycji internet, a w nim YouTube’a, zacząłem wyszukiwać sobie proste lekcje dla początkujących. Ot tak, by sprawdzić, czy tego tak naprawdę szukam, może by trochę przygotować się na to, co – już chyba wtedy wiedziałem – nadejdzie. Szybko zgromadziłem dość potężną bazę filmów z lekcjami idealnymi dla mnie. Każdego ranka brałem się za coś nowego, nieporadnie próbując nadążyć za ruchami pokazywanymi na ekranie. Choć już wtedy nie było łatwo, a moja świadomość tego, co robię (albo raczej próbuję robić) była bardzo mała, to cieszył mnie każdy moment, w którym mogłem poruszać się przy dźwiękach muzyki. Nie potrzebowałem wiele czasu, by dojść do decyzji: jestem gotowy, by iść na prawdziwe zajęcia stacjonarne!

    Oczywiście, mógłbym zapisać się na lekcje tańca towarzyskiego, najlepiej takie dla seniorów, spokojnie uczyć się prostych, niewymagających ogromnego przygotowania, rozciągnięcia czy wytrenowania kroków, jest mnóstwo „bezpiecznych” (fizycznie oraz EMOCJONALNIE) rodzajów lekcji, na które mogłem się zapisać. Ja jednak wiedziałem, że totalnie nie o to mi chodzi. Ukształtowany i zainspirowany programami typu „You Can Dance”, „Taniec z Gwiazdami”, filmami „Dirty dancing”, „Step Up”, czy nawet uwielbianymi przez moje dzieci serialami „Soy Luna” i „Go! Żyj po swojemu” (swoją drogą uwielbiam ten ostatni tytuł! Właśnie za tytuł 🙂) – pragnąłem uczyć się tańca nowoczesnego. Jej, cóż za marzenie! Zacząłem więc poszukiwania odpowiedniej szkoły tańca. I tu – nie wiem, czy będzie to dla Ciebie zaskoczeniem – niespodzianka: jest ich mnóstwo! Tylko właściwie wszystkie dla dzieciaków. Ech…

    Przeciwności losu są jednak dla mnie bardzo dobrym czynnikiem motywującym, więc nie ustałem w poszukiwaniach mojego nowego, ulubionego miejsca. I w końcu udało mi się takie znaleźć. Los sprawił, że znalazłem szkołę tańca, która wystartowała raptem dwa miesiące wcześniej, a oznaczało to, że jeszcze nie zdążyła ukierunkować się wyłącznie na dzieci 🙂.

    Pierwsze, regularne zajęcia, na jakie się zapisałem (ku mojemu własnemu przerażeniu) były zajęciami z modern jazzu. Być może niewiele mówi Ci ta nazwa, więc podrzucam szybko krótką jego charakterystykę:

    Modern jazz łączy w sobie techniki tańca klasycznego, opartego na balecie (!) z zasadami modern i jazzową izolacją. Modern to taniec ruchu. Silne i gwałtowne zmiany są znacząco usprawnione poprzez dobrą technikę baletową w tle. Modern jazz opiera się również na możliwościach ciała i wykonywaniu bardzo naturalnych ruchów. Tancerz w modern jazzie może wyrazić się na wiele sposobów. Korzysta z różnorodnych środków, przez które może pokazać swoją osobowość oraz prawdziwą naturę. Przykład tańca w stylu modern jazz możesz zobaczyć tutaj.

    Drugi styl, po który sięgnąłem (równolegle do tego pierwszego), nazywa się contemporary. Jest to pewnego rodzaju mieszanka jazzu, modern jazzu i tańca współczesnego ze sporą liczbą obrotów, swobodnych przejść w podłodze, po różnego rodzaju inne akrobacje. Przykład tańca w stylu contemporary możesz podejrzeć tutaj.

    Nie poprzestałem jednak na tych dwóch tylko stylach, chciałem dalej eksplorować taniec, poznając inne nowsze techniki, jak również różne podejścia i sposoby nauczania instruktorów. Poszukując swojej drogi, spróbowałem więc również zajęć z hip-hopu, waackingu, czy stylu house. Wymieniam to wszystko, aby pokazać Ci z jednej strony, jak bardzo zaangażowałem się w nową pasję, ale i jak długą, trudną i wymagającą drogę sobie wybrałem. Na większość zajęć, na które uczęszczałem i uczęszczam, przychodzą osoby o połowę ode mnie młodsze i są to praktycznie wyłącznie dziewczyny. A te dwa czynniki wcale nie pomagają, nie dodają skrzydeł i pewności siebie – rzeczy, których tak bardzo potrzebowałem, aby pojawiać się na każdych kolejnych zajęciach.

    Droga była trudna, nawet bardzo – chyba głównie pod względem emocjonalnym. Przejmowałem się wszystkim, czym tylko mogłem: osobami, które razem ze mną chodziły na zajęcia, tym, jak słabo mi na początku szło, opiniami ludzi, instruktorów, nawet moimi własnymi. Niewiarygodnym wsparciem okazały się za to osoby wokół mnie, znajomi, przyjaciele, którzy potrafili powiedzieć kilka prostych słów:

    nie przejmuj się niczym, rób co lubisz.

    Kilka razy usłyszałem to zdanie i z pewnością był to ważny głos wsparcia, szczególnie na początku mojej drogi.

    Drugim i chyba najważniejszym sprzymierzeńcem w drodze do realizacji mojej pasji, był (i nadal jest) mój dziennik – miejsce, w którym mogłem przeżywać każde kolejne zajęcia, w którym mogłem analizować postępy, zmagać się z problemami, opisywać i wylewać emocje, był moim przyjacielem, krytykiem, terapeutą. Dziennik jest narzędziem, które pomogło mi poradzić sobie właśnie z emocjami związanymi z moją nową, trudną pasją. Narzędziem, które pomogło mi zrozumieć co, i dlaczego, właściwie czuję, oraz jak sobie z tym poradzić. Jestem absolutnie przekonany, że przerwałbym tę podróż już dawno temu, gdyby nie pomoc, jaką znalazłem w samym sobie – właśnie za sprawą dziennika.

    I w tym miejscu, mój 🐦 wróbelku, kończy się nasza dzisiejsza podróż. Ten list, o pasji do tańca, jest jednocześnie zaproszeniem do wsparcia mojego bloga i zostania „🪽 niebieskim ptakiem” albo „🪶 papierowym ptakiem”. Na osoby, które wspierają mnie w ramach tych dwóch planów, mogą iść ze mną dalej, przez kolejny, długi wpis zajrzeć do mojego dziennika – który już na nie czeka w skrzynce mailowej i na blogu – i przejrzeć najbardziej prywatne wpisy dotyczące mojej pasji do tańca i tego, jak sobie z nią radziłem, właśnie z pomocą dziennika. To co? Czytasz dalej? Klikaj i czytaj 🙂

    A tymczasem, do zobaczenia za tydzień i fajnego dnia!

  • bilet miesięczny

    Od kilku lat słowo „zmiana” często mi towarzyszy. Wiele razy opowiadałem tu, na blogu, na przykład o rzuceniu palenia. Ta jedna z pierwszych większych zmian, była wręcz punktem zwrotnym w moim życiu. Jednak przez te wszystkie lata, było ich sporo więcej: od założenia bloga, po rozpoczęcie podcastu, zmiany diety, treningi, lekcje tańca, po wiele, wiele innych.

    Pomyślałem jednak dzisiaj o innej zmianie, o której chciałbym wspomnieć. Zmianie, która może wydawać się nieco mniejsza, ale z pewnością jest mocno symboliczna, i bardzo pomaga mi w codziennym podejmowaniu właściwych decyzji. A chodzi o… zakup biletu miesięcznego na komunikację miejską.

    Samochód przez lata był powodem tego, że niewiele się ruszałem. Albo raczej pretekstem do tego, by się nie ruszać. Woził mnie wszędzie skurczybyk, powoli, ale bardzo skutecznie przyczyniając się do zakodowania w mojej głowie tej destrukcyjnej myśli: nogi służą człowiekowi do wciskania pedałów w samochodzie, nie do poruszania się.

    Proces zmiany takiego myślenie trwał u mnie dość długo. W końcu podróżowanie – a używając tego słowa mam również na myśli wyprawy na zakupy czy do pracy – wydaje się tak bardzo łatwiejsze, gdy mamy do dyspozycji cztery kółka, które nas wszędzie zawiozą.

    Właśnie… „łatwiejsze”. Chyba lepiej nawet użyć słowa „wygodniejsze”.

    Jednak wygoda nie zawsze idzie w parze z korzyściami dla zdrowia i samopoczucia. Zrozumienie tego faktu i decyzja o zakupie (pierwszego) biletu miesięcznego na komunikację miejską, zamiast codziennego korzystania z samochodu, stało się dla mnie symbolem zmiany podejścia do własnego zdrowia i aktywności fizycznej. Ta drobna zmiana jednocześnie otworzyła i uwolniła moją głowę od wielu ograniczeń. Sam fakt, że nie ciągnę za sobą tego bagażu, który trzeba zaparkować, zatankować, umyć, odkurzyć, o który trzeba się martwić, by nie został zarysowany, uszkodzony, czy skradziony – jest mocno uwalniający. Jednak korzyści jest tak wiele więcej:

    • Oszczędność pieniędzy. Nie namawiam Cię do całkowitego pozbycia się samochodu (choć nie twierdzę, że nie byłoby to ciekawym rozwiązaniem), to zachęcam do ograniczenia jego używania. Choć nie znikają wtedy koszty związane z ubezpieczeniem, czy przeglądami, ale zdecydowanie rzadziej wymagane jest tankowanie, naprawy, czy koszty parkowania „na mieście”. A z czasem może się również okazać, że tak naprawdę nie wcale nie potrzeba mieć aż tak drogiego samochodu, jaki do tej pory wydawało się, że warto mieć.
    • Podróżowanie komunikacją miejską przyczynia się do zmniejszenia ruchu na drogach i emisji spalin, co poprawia jakość powietrza i zmniejsza negatywny wpływ na środowisko. Tak, wiem, oklepany slogan. Ale to przecież najświętsza prawda! 🙂
    • Podróżowanie komunikacją miejską to również… czas! Poruszanie się autobusem daje możliwość lepszego wykorzystania go w trakcie podróżowania. Nie trzeba skupiać się na prowadzeniu samochodu, a można np. poczytać książkę, porozmawiać przez telefon ze znajomymi lub po prostu odpocząć. Jadąc autobusem do pracy, znajdziesz czas na przeczytanie książki, posłuchanie audiobooka lub podcastu. Możesz ten czas wykorzystać również na skupieniu i pracy ze swoim oddechem – a więc medytacji. Przyda się tu zakup małego, lekkiego czytnika ebooków, i można jeździć!
    • Jeżeli mieszkasz w dużym mieście – choć pewnie tych mniejszych również to może dotyczyć – komunikacja miejska pomoże Ci również odzyskać część ulatującego czasu za sprawą o wiele szybszego podróżowania po zatłoczonych ulicach. Autobusy mają często wydzielone specjalne pasy, by nie stały w korkach, metro i tramwaje również nie muszą stać w długich, miejskich kolejkach. Choć może, gdy tylko polubisz się z komunikacją miejską – tak jak mnie – zawsze będzie Ci brakowało jeszcze kilku dodatkowych minut podróż na dokończenie kolejnego rozdziału książki, czy odcinka ulubionego podcastu.
    • Być może wydaje Ci się, że podróżowanie własnym samochodem jest pewniejszym rozwiązaniem – w końcu można wszędzie dojechać, nawet gdy coś się akurat dzieje na drodze. Na przykład, w przypadku ogromnych opadów śniegu, deszczu, czy jakiegoś rodzaju awarii. Pamiętaj jednak, że samochody poruszają się po tych samochodach (zalanych, czy zasypanych) drogach, co autobusy. Jednak różnica polega na tym, że w przypadku gdy coś się wydarzy, raczej nie porzucisz swojego samochodu, by kontynuować swoją podróż w inny sposób, co oczywiście możesz zrobić podróżując komunikacją miejską. Gdy coś się zepsuje, to nie będzie na Twojej głowie. To ograniczenie odpowiedzialności było właśnie jedną z najbardziej uwalniających elementów zmiany, którą dziś opisuję.
    • I na koniec, krótko, podróżowanie autobusami jest bezpieczniejsze, niż swoim własnym samochodem. Z danych statystycznych wynika, że w Polsce więcej osób ginie w wypadkach samochodowych niż w wypadkach komunikacji miejskiej.

    Wszystko to składa się na obraz zmiany, która, choć na pierwszy rzut ok może wydawać się malutka, w rzeczywistości przynosi ogrom korzyści. Nie tylko pomogła mi w codziennych, drobnych sprawach, ale stała się także motorem dla zmiany globalnej – przyczyniła się do poprawy mojego zdrowia oraz… samopoczucia. Zrozumiałem, że wygoda nie zawsze jest najważniejsza, a i częściej myliłem ją ze zwykłym przyzwyczajeniem.

    Zmiana te stała się również kolejnym symbolem innego podejścia do życia, deklaracją – czymś, co jest niezwykłe istotne w budowaniu. Była kolejną cegiełką w zwiększaniu aktywności fizycznej w moim życiu. Otworzyła moją głowę na nowe możliwości i uwolniła od wielu ograniczeń. Zmiana, która pomogła mi zrozumieć, że czasami warto zrobić coś, co na początku może wydawać się nielogiczne, trudne, może niewygodne, ale w dłuższej perspektywie nabiera ogromnego sensu. I słowo „wygoda” nabiera zupełnie innego znaczenia.

    Zachęcam Cię do poszukiwania takich małych zmian, które mogą przynieść wiele korzyści. Może to być coś tak prostego, jak zakup biletu miesięcznego na komunikację miejską, ale może to być także coś innego, co pomoże Ci poprawić Twoje zdrowie, samopoczucie, a nawet jakość życia. Pamiętaj, że zmiana zaczyna się od małych kroków, a każdy krok, nawet najmniejszy, może być krokiem w dobrym kierunku.

  • coś się zmieniło – ale będzie fajnie! 🙂

    Gdy wybierałem dla siebie temat 2023 roku, nie spodziewałem się jeszcze, że będzie to rok tak wielu kluczowych dla mnie transformacji. Nie są to zmiany rewolucyjne, nie rzuciłem wszystkiego i nie wyprowadziłem się w Bieszczady, są to, tak zwane, „kolejne kroki”, konsekwencja tego, co w mojej głowie działo się w ostatnich latach. Tyle tylko, że są to kroki bardziej zdecydowane, mocniejsze, niż te, które wcześniej robiłem. Widzę to dzisiaj bardzo wyraźnie i już nie mogę się doczekać, aż będę podsumowywał to wszystko na koniec tego, 2023 roku.

    Prowadzę bloga już od ponad 7 lat – całkiem ładny wynik, jak na osobę, która uważa, że jedną z rzeczy, nad którą musi ciężko pracować… jest wytrwałość.

    W tym czasie kilkaset razy klikałem na nim przycisk „opublikuj” i wiele razy zastanawiałem się, czym on – ten blog – dla mnie jest, jaką odgrywa rolę w moim życiu, po co go założyłem i jaka jest jego przyszłość. I często miałem mieszane uczucia, z jednej strony odsłaniałem całkiem sporą część siebie, a z drugiej wiedziałem, że publikuję jedynie małą część tego, czym chcę się dzielić. Zawsze coś mnie powstrzymywało. Pisanie od zawsze było on dla mnie jednym z ulubionych zajęć, piszę całkiem sporo – co widać choćby po objętości tego listu – i chcę pisać więcej, chcę też publikować więcej. Od dawna jednak wiedziałem, że coś się musi zmienić. I wygląda na to, że to właśnie ten rok jest w moim życiu rokiem zmian. Albo raczej powinienem powiedzieć, że jest to czas, w którym w końcu widać efekty zmian, ponieważ te zaszły już dawno – w mojej głowie.

    Wy

    Wiem, że lubicie to, co piszę, wiem, że czasem Wam to pomaga. Wiem to, ponieważ czasem mi o tym piszecie – w komentarzach, w mailach, w mediach społecznościowych… a ja zbieram wszystkie te słowa i karmię się nimi w momentach takich, jak te, gdy podejmuję decyzje na temat przyszłości. A słowa, które od Was otrzymuję, są piękne. Zresztą, sami zobaczcie:

    Twój blog był jednym z czynników zmieniających moje podejście do życia 🙂

    Takie zdania od Was dodają mi tak bardzo skrzydeł.

    Trafiłem na Pańskiego bloga i chciałbym Panu bardzo podziękować za wpis, który opublikował Pan w lutym tego roku (…)

    (…) kwestie które podnosisz na swoim blogu, i to o czym piszesz.. jest wspaniałe !

    Bardzo dobry artykuł (…)

    Uwielbiam deszcz, jest bardzo relaksujący

    Sporo komentarzy dostałem po wpisie o padającym deszczu… totalnie się tego nie spodziewałem.

    Dzięki za ten artykuł!

    Piękne

    Wieczorem jak pada lubię siedzieć przy kominku z dobra książką:)

    Rzeczywiście, „Magia sprzątania” Marie Kondo to o wiele więcej niż tylko poradnik jak utrzymać dom w czystości. (…)

    pan Hilary często gubi swoje okulary.

    Takie śmieszkowe też lubię! 🙂

    Cześć, na stronę trafiłem dość przez przypadek. Widzę, że masz pasję do pisania i nagrywania (…)

    Bardzo fajny podcast 😉 miło się słucha

    ładne

    Bardzo dobry artykuł, palenie jest czystą głupotą i niepotrzebnym szkodzeniem sobie na zdrowiu.

    Uwielbiam deszcz, jest bardzo relaksujący

    Dzięki za artykuł. Szukałam kogoś, kto w dobrze nakreśli mi idee „drugiego mózgu” żeby zdecydować, czy dalej poświęcać temu tematowi czas i znalazłam 😀

    Piękne

    „Co dzień jakiś postęp musi być” – ostatnio bardzo po drodze mi z takim podejściem 🙂

    Wieczorem jak pada lubię siedzieć przy kominku z dobra książką:)

    Dzięki wielkie, bardzo przydatny artykuł.

    Dziękuje za świetny artykuł:)

    Witam bardzo fajny blog o życiu.

    Na początku też zaczynałem od szklanki wody z tym że czasami sobie urozmaicam delikatnie smak cytryną lub miętą 😉

    Uwielbiam Was czytać! A jest to tylko malusieńki wycinek tego, co do mnie przysłaliście. Wszystkie te słowa były ważnym głosem w odpowiedzi na pytanie: „co dalej?”. A oto odpowiedź, do której doszedłem: zmiany.

    Co się zmienia?

    platforma

    Największa dla mnie zmiana jest pewnie jednocześnie tą najmniej interesującą dla Was. Jednak to od niej właśnie zaczynam, ponieważ była pewnego rodzaju koniem pociągowym pozostałych zmian. Tak to często bywa, że przy różnego rodzaju transformacjach, chwytamy się jednej, wcale nie największej zmiany, ale takiej, która w pewnym stopniu ciągnie nas dalej w procesie większej metamorfozy. Warto szukać tych „koni pociągowych” i w odpowiednich momentach umieć je wykorzystać.

    Mój blog zbudowany był do tej pory na najpopularniejszym w internecie silniku obsługującym zarządzanie treścią – wordpress. Daje on ogromne, można chyba powiedzieć, że dla blogera wręcz nieograniczone możliwości. I tu chyba pojawia się jedna z największych tajemnic, jakie udało mi się w ostatnich latach odkryć: ja… potrzebuję ograniczeń. Jak koń z przysłoniętymi częściowo oczami, by nic dookoła go nie rozpraszało. Ograniczenia, bariery, a co za tym idzie – prostota, są elementem niezbędnym do skupienia. Dostrzegam to w wielu obszarach mojego życia.

    W pracy na co dzień zajmuję się między innymi tworzeniem i opiekowaniem się stronami internetowymi opartymi o system wordpress. Znam go dość dobrze, wiem, jakie ma możliwości, co oferuje, co można z nim zrobić. I może właśnie dlatego, w tym roku postanowiłam porzucić go na rzecz czegoś zupełnie innego, innego systemu do zarządzania treścią – platformy o nazwie Ghost. Ładnie się nazywa, prawda? 🙂

    Od dawna chciałem, by mój blog był dla mnie miejscem, w którym piszę, a nie takim, w którym wykonuję poprawki, zmiany, aktualizacje, usprawnienia, do którego dorzucam dodatki i który co tydzień otwiera mi jakieś nowe drzwi i poszerza swoje możliwości. Wszystkie te rzeczy były dla mnie jedynie kolejnym rozpraszaczem i odsuwały mnie od tego, co naprawdę chcę robić – od pisania. Więc dokonałem tej zmiany i nagle wszystko się zmieniło.

    W tej „nowej rzeczywistości” nie mam zbyt wielu możliwości rozbudowy, kombinowania, tworzenia integracji czy poprawiania. A przynajmniej są one o wiele, wiele mniejsze, niż w poprzedniej konfiguracji. I to daje mi… spokój.

    Wiem, że dzięki tej zmianie, będę mógł bardziej skupić się na pisaniu, tworzeniu treści, dostarczaniu Wam nowych, niesamowitych rzeczy. Poświęciłem wiele ostatnich miesięcy, planując cały ten proces i dziś już wiem, że był dla mnie to strzał w dziesiątkę – przynajmniej jeżeli chodzi o część celów, które chciałem osiągnąć. Pozostałe z nich są związanych z tym, jak Ty – z biegiem czasu – podejdziesz do zmian, które wprowadziłem. Choć wymiany platformy tak naprawdę nie zobaczysz, ponieważ jest to coś, co kryje się „pod maską” strony, to wyniknie z niej wiele innych zmian w działaniu i filozofii bloga – aczkolwiek nie w filozofii stojącej za nim.

    Proces przenoszenia treści ze starej strony (na której do tej pory opublikowałem już kilkaset wpisów!) będzie trwał jeszcze dość długo, szczególnie że postanowiłam przenieść każdy z opublikowanych do tej pory artykułów ręcznie, uaktualniając je – jeżeli tego będą wymagały – jednocześnie poprawiając i uzupełniając wiele z wcześniej opublikowanych rzeczy.

    wygląd

    Zmiana platformy okazała się również idealnym momentem na zmianę wyglądu bloga, a zmieniło się właściwie wszystko. Od linii graficznej, kolorystyki, która została delikatnie poprawiona, po wizualny podział treści, a nawet moje „ptaszkowe” logo, które również przeszło drobny lifting. Pojawiły się kolory, które wyznaczają teraz rodzaj opublikowanych treści, a nawiązują do kolorowych ptaszków, które ilustrują moje artykuły, pojawił się tryb ciemny mojego bloga, który będzie automatycznie aktywowany, gdy urządzenie, na którym czytasz moje artykuły, przejdzie w tak zwany „tryb nocny”. Każdy wpis zawiera teraz adnotację, ile czasu potrzeba na jego przeczytanie oraz jakich tematów dotyczy. Poprawiłem właściwie każdy element wyglądu bloga. I muszę przyznać – jestem z tych zmian bardzo zadowolony.

    Nowa platforma, na której oparty jest mój blog, wprowadziła mi pewne ograniczenia – które, jak już napisałem, bardzo mocno doceniam – ale otworzyła też pewne nowe możliwości – w mojej głowie. Możliwości, które starałem się wykorzystać, planując całość niejako na nowo. Mam nadzieję, że odświeżony wygląd ucieszy Twoje oczy, a drobiazgi, które wprowadziłem – umilą czytanie.

    misja

    Tak naprawdę ona wcale się nie zmienia, jednak czas ją nieco skrystalizować.

    Trafiłem niedawno w Empiku na książkę „Prawdziwie, do szaleństwa. Dzienniki” autorstwa Alana Rickmana, nieżyjącego już aktora, który grał między innymi postać Snape’a w ekranizacji książek o Harrym Potterze. Książka ta to wspaniała podróż przez codzienność Alana, przepiękna nauka „na żywo” tego, jak można prowadzić swój własny dziennik. Jej okładka wręcz przyciągnęła mnie do półki, na której się znajdowała. I zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Stałem chyba z pół godziny w Empiku, czytając wspaniałe fragmenty i trochę blokując jednocześnie przejście.

    Dziennik – to właśnie jest mój temat. Od zawsze wszystko kręciło się wokół niego, jest moim ulubionym i najważniejszym narzędziem w drodze do fajnego życia. Przez lata prowadziłem go na milion różnych sposobów i to właśnie dziennik pomógł mi przejść przez najtrudniejsze, ale i te najwspanialsze momenty w życiu. I chcę Ci o tym opowiadać. O tych momentach, ale również – a właściwie to przede wszystkim – o tym, jak je przeżywać z dziennikiem. Mój blog będzie kręcił się właśnie wokół tematu prowadzenia dziennika.

    zamknięcie, plany, ceny

    I tu chyba największa zmiana, jaką odczujecie. Zamykam bloga fajne.life. Nie oznacza to jednak, że kończę jego działalność! Przeciwnie, dopiero się rozkręcam. Jednak zamykam bloga dla osób anonimowych, a przynajmniej jego dużą część. Jest mnóstwo tematów, które do tej pory omijałem, chyba dlatego, że cały blog fajne.life był do tej pory całkowicie otwarty, publiczny, indeksowany, sprawdzany, kopiowany – i… w tym roku postanowiłem to zmienić.

    Zdecydowana większość treści będzie od teraz dostępna tylko dla osób, które dołączą do mojej społeczności. Ty już do niej należysz – ponieważ zapisałaś, zapisałeś się, by otrzymywać moje listy. Tyle wystarczy, by być ze mną w tej społeczności. Jednak oprócz tego, na blogu znajdzie się o wiele, wiele więcej.

    To, co do tej pory było bezpłatne na moim blogu, pozostanie nadal darmowe: listy i artykuły (choć nie wszystkie). To, co do tej pory tworzyłem, nadal będzie powstawało i treści te pozostaną dostępne bez żadnej opłaty. Uwielbiam z Wami rozmawiać, dyskutować, a nawet się sprzeczać i te dwa miejsca będą tym, w którym – jeżeli tylko zechcecie – będziemy mogli to robić. Od dzisiaj stajesz się moim… „🐦 wróbelkiem” 🙂

    🐦 wróbelek

    Jest to podstawowy, bezpłatny plan dostępu do mojego bloga. W gruncie rzeczy oznacza to, że aby do niego należeć, trzeba być zapisanym do otrzymywania moich listów. A ponieważ kiedyś zapisałaś, zapisałeś się, by je otrzymywać, więc masz już założone konto 🐦 Wróbelka na moim blogu 🙂.

    🐦 Wróbelki mogą czytać wspominane już wcześniej dwa działy, mogą również komentować (do czego zawsze Was gorąco będę zachęcał!!), jak również mówić mi, które treści są fajne, a które… trochę mniej. Chcę wiedzieć, co Was interesuje, a czego raczej unikać.

    🪽 niebieski ptak

    Jeżeli zechcesz wesprzeć moje działania w internecie, od dzisiaj będziesz mieć taką możliwość. Plan „🪽 niebieski ptak” powstał dla osób, które chcą jeszcze bardziej zagłębić się w tematykę prowadzenia fajnego życia oraz dokumentowania go w postaci swojego własnego dziennika. Osoby w tym planie uzyskają dostęp do wszystkich publikowanych przeze mnie treści na blogu, a więc do listów, skarbów – moich znalezisk i przemyśleń poświęconych jednemu tematowi. Pierwszy numer dużych Skarbów jest dostępny na moim blogu (o tutaj) i – ten, jako jedyny – dostępny jest dla wszystkich 🐦 Wróbelków, a więc śmiało możesz go przeczytać bez ponoszenia żadnych kosztów. Wisienką na torcie będzie jeszcze jeden, nowy dział: dzienniki. To właśnie w nim będą publikowane wpisy poświęcone temu, jak prowadzić swój własny dziennik, jak również fragmenty mojego własnego, prywatnego dziennika. Wiążę z tym działem dość duże nadzieje i wierzę, że to, co wymyśliłem, by tu tworzyć – będzie Ci się podobało. Osoby, które dołączą do planu „🪽 niebieski ptak”, uzyskają również dostęp do wszystkich artykułów, oraz dodatków w wersji cyfrowej – a więc do całej zawartości mojego bloga.

    💡
    Jeżeli chcesz poznać ceny i zapisać się do tego planu, wystarczy, że przejdziesz do zakładki Plany na moim blogu.

    🪶 papierowy ptak

    Ostatni plan, „🪶 papierowy ptak” będzie prawdziwą perełką. Będzie to największy i najbardziej ekskluzywny plan, jednak przygotowałem w nim coś całkowicie specjalnego. Osoby do niego zapisane otrzymają oczywiście wszystko to, co te, które zostały „🪽 niebieskimi ptakami”, a więc: listy, artykuły, skarby i dzienniki. Różnica polega jednak na tym, że osoby zapisane do tego planu, poza wersjami elektronicznymi tych wszystkich treści, otrzymają je również w wersji… papierowej! A więc w formie pewnego rodzaju gazety. Jeżeli zostaniesz 🪶 papierowym ptakiem, raz w miesiącu otrzymasz ode mnie komplet opublikowanych przeze mnie materiałów w wersji papierowej. Tak, byś mogła, mógł przeczytać je na spokojnie, bez żadnych rozpraszaczy, bez komputera, tabletu, telefonu, siedząc wygodnie na kanapie, przy kominku, a może w drodze do pracy jadąc autobusem lub tramwajem. Poza papierowym kompletem opublikowanych przeze mnie na blogu rzeczy, w comiesięcznej paczce otrzymasz ode mnie papierowego, kolorowego ptaka – takiego, jakie ilustrują artykuły na fajne.life. Ostatnią atrakcją tego planu będzie comiesięczny drobny prezent – niespodzianka, który będzie dołączony do przesyłki. Za każdym razem będzie to coś innego, ale związanego z tematyką bloga. Chcę, aby osoby wspierające mnie w tym planie, z radością otwierały co miesiąc kolejną fajną przesyłkę 🙂

    💡
    Jeżeli chcesz poznać ceny i zapisać się do tego planu, wystarczy, że przejdziesz do zakładki Plany na moim blogu.

    organizacja

    Drobniejsza dla Was, ale większa dla mnie będzie kolejna zmiana. Będzie to porządek – inny niż dotychczas. Będą ograniczenia – dla mnie, nie dla Ciebie. Będzie prosto i przejrzyście. Działy, które tu opisałem, będą podstawowym podziałem treści na blogu, ale każdy artykuł będzie też odpowiednio otagowany, dzięki czemu łatwiej będzie można znaleźć tu interesujące Cię tematy, ale i powiązania pomiędzy nimi.

    W utrzymaniu porządku pomogą dwie strony: chronologiczny spis treści oraz spis tematów. Mam nadzieję, że dzięki temu stare, ale często nadal bardzo aktualne, artykuły zyskają drugie życie i łatwiej będzie Wam je odnaleźć.

    Zmiany, które widzisz, które opisuję w tym liście, są efektem wielomiesięcznego planowania i pracy. Choć zdaję sobie sprawę, że są one ważne głównie dla mnie – strzelam, że większość z Was, nie wie nawet, jak wyglądał mój blog jeszcze miesiąc temu i nie bardzo też Was to interesuje 🙂. Jednak ja jestem dość mocno podekscytowany wszystkim tym, co dzisiaj Ci opisałem i liczę na to, że dzięki tym zmianom, blogowanie dostarczy mi jeszcze więcej radości, a Tobie jeszcze więcej ciekawych treści.

    Już dzisiaj możesz wejść na fajne.life i przejrzeć wszystko, co się zmieniło. Mam nadzieję, że ten stary, ale nowy plan na mojego bloga przypadnie Ci do gustu. I oczywiście zachęcam Cię do wspierania moich działań, dołączając do wybranego przez Ciebie planu. Zrobię co w mojej mocy, by wsparcie to okazało się dla Ciebie jak najlepszą inwestycją.

  • każdy ma jakiegoś bzika, bo tak łatwo się zakochać

    Pani Ula, bardzo sympatyczna osoba, z którą mam okazję od dłuższego czasu współpracować, zna mnie już dość dobrze i wie, że uwielbiam aktywny styl życia. Pani Ula jest fanką sportów zimowych, głównie jazdy na nartach. Często, gdy przychodzą chłodniejsze miesiące, i zaczyna planować swój kolejny wyjazd na narty, zachęca mnie, abym i ja kiedyś spróbował. Bo widzicie, jakoś tak wyszło, że nigdy nie mialem okazji jeździć na nartach. Pani Ula o tym wie i kusi mnie często opowieściami, jak to fajnie jest na stoku. Moja odpowiedź na to jest zawsze taka sama: „Niestety, nie mogę. Ponieważ zakocham się i będzie klops”.

    Tak właśnie wyglądają od dłuższego czasu moje przygody z każdym nowym sportem, aktywnością. Zaczynam, jeden raz, potem drugi, trzeci i… zatracam się całkowicie. No, może nie tak całkowicie, ale każda z takich aktywności, dość mocno mnie wciąga. Tak było z bieganiem, łyżwami, rolkami, pływaniem, ping-pongiem… droga jest zazwyczaj bardzo podobna. Zaczynam, czasem obudowuję się kilkoma gadżetami związanymi z danym sportem (dodaje pewności siebie i łatwiej wtedy zacząć), wchodzę pełną parą w nową rzecz i… zakochuję się.

    Dzieje się tak, z dwóch powodów.

    Pierwszy to mój sposób na nowe aktywności. Moje – dość emocjonalne podejście – do nowych rzeczy w życiu, opisałem w jednym z ostatnich wpisów na blogu: Wstań z kanapy ->. Jest to w gruncie rzeczy też moja instrukcja na to, jak się zakochać, choć zdaję sobie sprawę, że nie u wszystkich może zadziałać. U mnie jednak taki schemat sprawdza się nadzwyczaj dobrze.

    I tu pojawia się pewien problem, ponieważ najprościej by było, gdybym biorąc się za nowe zajęcie, porzucał – czy raczej przestawał kochać – jedno z tych dotychczasowych. A niestety tak nie jest, dokładam więc do kotła namiętności kolejne rzeczy i moje serce stale musi powiększać się o nowe ukochane elementy. W miłości to chyba nazywa się: wierność? 🤔 Albo: bigamia 🤣 Efekt jednak jest taki, że miałem jakiś czas temu dzień, w którym wstałem wcześnie rano, wyskoczyłem pobiegać, potem złapałem rower, spakowałem na niego rolki i wyruszyłem w objazdową trasę pomiędzy miejscami, w których mogę sobie popracować, a wieczorem dojechałem jeszcze na halę na trening rolkowy. A i tak żałowałem, że nie mam jeszcze zajęć z jazzu, basenu, czy chociaż ping-ponga – każdą z nich mógłbym jeszcze z radością wcisnąć w mój dzień. Jednak to właśnie wielogodzinna aktywność tamtego dnia uświadomiła mi, jak bardzo ruch, ciągły ruch, stał się ważny w moim życiu.

    W pewnym momencie zadałem jednak sobie pytanie: czy to jest ok? Czy nie przesadzam? Gdzie jest granica pomiędzy pasją a uzależnieniem? I moja odpowiedź prowadzi do drugiego powodu, przez który tak łatwo się zakochuję. A jest on taki, że podświadomie czuję, co w tym przypadku w mojej głowie graniczy wręcz z pewnością, że ze wszystkich uzależnień świata, to związane z aktywnym stylem życia, jako jedyne mi nie przeszkadza i jest całkiem ok.

    W moim życiu podążałem wieloma ścieżkami, miałem całkiem sporo „sensów życia”, przeróżne cele. Z perspektywy czasu, widzę jednak, że moja dzisiejsza droga, która zakłada tak dużo ruchu, a co za tym idzie dbania o zdrowie, o moje ciało – powinna być podstawą każdego z tych „sensów”. Moim najważniejszym założeniem dzisiaj jest właśnie zdrowie. Tak przynajmniej sobie tłumaczę moje zafiksowanie na punkcie „ciągłego ruchu”.

    A na punkcie czego Ty masz (dzisiaj) bzika?

  • trampolina

    Mam kilka ulubionych miejsc w Warszawie, takich, w których mogę usiąść, odpocząć, popracować, napisać kilka słów w dzienniku, lub na bloga. Galeria Młociny – centrum handlowe – jest jednym z takich miejsc. Mam tu moje ulubione zakątki, w których lubię usiąść z iPadem, lub po prostu posiedzieć i posłuchać muzyki. Znalazłem sobie tutaj dość dziwne miejsce, w którym poustawianych zostało kilka dużych, drewnianych klocków, których nikt poza mną raczej do siedzenia nie wybiera. Czasem bawią się na nich małe dzieciaki, bywają chwile, gdy zajmują je nastolatki, jednak dorośli wolą zazwyczaj wygodne krzesełka, niż kanciaste, drewniane klocki wymagające od siedzącego raczej prostej postawy. Dorośli już tak nie potrafią siedzieć. Niestety. Ja od dwóch lat uczę się tego na nowo – i to nie jest proste. Podobnie chyba jest z siedzeniem po turecku na ziemi – mało kto wybiera taką pozycję.

    Siadam zazwyczaj obok ogromnej szklanej ściany, by widzieć przez nią wielką, niebieską trampolinę. Za takie drobiazgi lubię właśnie to centrum handlowe, fajnie, że ktoś wpadł właśnie na pomysł, by postawić tam takie cudo i skusić kilka dodatkowych osób do odwiedzenia właśnie tego miejsca. Trampolina – jak to trampolina – służy do tego, by się na niej trochę powygłupiać i poskakać. Jest darmowa – każdy może przyjść i korzystać do woli. Lubię popatrzeć na bawiące się tam dzieciaki. Fajnie jest oglądać, gdy przekraczają swoje granice, robiąc dziwne przewroty i salta, których nie spodziewały się, że są w stanie wykonać. Widać to po ich zaskoczonych minach, gdy uda im się zrobić coś pierwszy raz.

    Jest sobota. Wyjątkowo dużo ludzi. W każdym wieku. Trampolina pełna. Rozglądam się. Wiek skaczących nie przekracza 10 lat. Dookoła jest również całkiem sporo starszych dzieciaków, jednak ich (już) chyba nie interesuje trampolina. Wydają się mieć zupełnie inny obiekt zainteresowań – kontakt. Taki zwykły kontakt z prądem. Jest godzina 12, więc w tym wieku jest to najwyraźniej moment, w którym trzeba podładować telefon.

    Wspominałem w poprzednim tygodniu o stylu życia „dorosłych”. Nawyki, które zaczynamy pielęgnować w młodości, nasilają się i procentują w późniejszym wieku. Od kilku lat staram się doprowadzić moje ciało do pewnego stanu. Takiego, w jakim było w latach podstawówki (tak, wiem, bujam w obłokach!), a który porzuciłem na rzecz wygody, słabych przyjemności. Staram się nadrobić lata zaniedbań, siedzącego trybu życia, głupich używek, kiepskiego jedzenia, braku ruchu. Nie jest to oczywiście możliwe w 100%, ale każdy mały kroczek w tym kierunku jest dla mnie ogromnym sukcesem.

    I momentami zastanawiam się, gdzie i kiedy popełniłem błąd, w którym momencie, i dlaczego, skręciłem w stronę, w którą dzisiaj nie mogę patrzeć. Co się stało, że w pewnym momencie zaczęły mi się podobać rzeczy, tak sprzeczne z naturą człowieka. Że i ja zacząłem szukać tego symbolicznego „kontaktu”, zamiast zerkać na niebieską trampolinę.

    Nie znam jeszcze idealnej odpowiedzi na to pytanie. Jednak jej szukam. Chociażby po to, aby być dobrym przykładem dla moich córek – które przecież widzą i też się uczą. Nie uchronię ich przed poszukiwaniem tego bardziej wygodnego życia. Ale mogę opowiadać o tym, co teraz czuję – gdy próbuję wrócić do formy, sprawności, pełnego życia. Mogę zabierać je na rolki, basen, zachęcać do wspólnego aktywnego życia. I widzę, że (na razie) to działa. Choć zdaję sobie sprawę, że pewnie nie będzie działało wiecznie, to może jednak da im jakieś wskazówki na przyszłość. Gdy również będą chciały zawrócić z jakiejś drogi.

    A co słychać u Ciebie?

  • ginący gatunek – manifest

    Dochodzę czasem do wniosku, że „człowiek dorosły” to przekreślony przez ludzkość gatunek. Taki, który po prostu nie ma przyszłości. Skazany na wymarcie. A przynajmniej tak właśnie my, dorośli, często się zachowujemy.

    Jest początek września – to taki naturalny czas, gdy po wakacjach wszystko na nowo startuje. Wynika to z faktu, że zaczyna się szkoła, za chwilę obudzą się uczelnie, ale i dla osób pracujących to również naturalny nowy początek. Taki trochę nowy rok, tylko nie w styczniu. Razem ze szkołą ruszają różne instytucje oferujące wszelkiego rodzaju, tak zwane, „zajęcia dodatkowe”. Świetny czas. Dla mnie to moment, gdy znowu mogę chodzić na treningi rolkowe, startują nowe kursy w mojej szkole tańca, baseny ponownie działają pełną parą. Szczerze mówiąc, całe wakacje nie mogłem się doczekać właśnie września – tak wiele moich ulubionych miejsc w okresie wakacyjnym albo totalnie nie działa, albo przechodzi do trybu odpoczynkowego, a więc działa na pół gwizdka.

    W tym roku rozpocząłem całkiem nową aktywność. Coś, co wydaje się kresem mojej wieloletniej podróży, poszukiwania tej jednej, właściwej rzeczy, którą chcę robić. Choć słowo „poszukiwanie” nie do końca właściwie oddaje moje uczucia związane z tą aktywnością, to jednak na chwilę obecną pozostanę właśnie przy nim. Zacząłem naukę tańca. Potrzebowałem chwili, by być gotowym, by Ci o tym opowiedzieć. I myślę, że nadszedł już ten moment. Jednak nie wydarzy się to jeszcze dzisiaj, więc proszę, uzbrój się w cierpliwość, w kolejnych listach będę dużo więcej na ten temat pisał.

    Dlaczego jednak o tym wspominam właśnie teraz? Ponieważ w związku z tym, że szukam w ostatnim czasie w internecie sporo rzeczy związanych z tańcem, w tym nowych miejsc, gdzie mogę rozwijać moją pasję, Instagram i inne podobne serwisy, podrzucają mi bardzo dużo reklam, które „powinny mnie zainteresować”. I fakt – dobrze im to wychodzi, ponieważ rzeczy związane z tańcem mocno mnie interesują i większość z podrzucanych mi w ten sposób reklam przeglądam dość dokładnie. Dodając do tego fakt, że mamy początek września, możesz łatwo wydedukować, że wiele z tych reklam dotyczy rozpoczęcia nowych sezonów w przeróżnych szkołach tańca. I powiem szczerze: nie sądziłem, że dookoła mnie jest ich aż tak dużo. Wręcz dochodzę do wniosku, że chyba prawie na każdym rogu działa jakaś szkoła tańca. I pewnie powinienem w tym momencie bardzo się cieszyć, w końcu mogę wybierać dla siebie zajęcia z wielu miejsc. I… właśnie nie do końca. Ponieważ 95% tych zajęć (albo i więcej), to zajęcia dla dzieci. Rola rodzica sprowadza się tu głównie do doprowadzenia dziecka na zajęcia.

    Kilka lat temu zacząłem też moją przygodę z rolkami. Pamiętam, gdy zapisałem się razem z moimi córkami pierwszy raz na zajęcia. Takie fajne, z trenerem, na dużej hali. Byłem wtedy jedną z niewielu osób dorosłych na tych zajęciach, chyba poza mną był jeszcze jeden rodzic. A już fakt, że potrafiłem też czasem przyjść sam na trening, bez córek, był wręcz ewenementem. Zajęcia tego typu organizowane są głównie dla dzieci. Dorosły, a więc rodzic – bo tylko takiego typu dorosłego można się było spodziewać na zajęciach – miał raczej przygotowane z boku krzesełko, na którym ma sobie wygodnie usiąść i co najwyżej popatrzeć na świetnie bawiące się dziecko.

    Bardzo podobna sytuacja dotyczy innych aktywności, o których sobie pomyślisz. Gdy przeglądam szkoły językowe, to większość z nich powstaje z myślą o dzieciach. Nauka pływania – przewidziana przede wszystkim dla dzieci. Szkółki jazdy na łyżwach – dzieci, młodzież. Gimnastyka – dzieci. Akrobatyka – dzieci i młodzież. Kluby ping-pongowe – dokładnie to samo. Wymieniam tu tylko rodzaje aktywności, które znam, którymi się interesowałem i które sprawdzałem. Podejrzewam jednak, że w innych jest podobnie. I oczywiście nie chodzi mi o to, że zajęć dla dorosłych nie ma, oczywiście są, jednak stanowią one malutki margines wszystkich zajęć. Zajęcia dla dorosłych powstają przy okazji tych dla dzieci, są uzupełnieniem. A przecież dzieci (mam tu na myśli osoby poniżej 18. roku życia) to zaledwie 20% (według danych GUS) populacji naszego kraju. Jak to możliwe?
    Ekonomia podpowiada, że problem zapewne leży w samych dorosłych, którzy mają tego typu zajęcia w nosie. Po osiągnięciu pewnego wieku, aktywności, jakie nas interesują to umiejętność prowadzenia samochodu, zamawiania jedzenia do domu, odpoczynku na kanapie, jednoczesnego jedzenia i oglądania serialu w tv, imprezowania przy stole itd.… te proste rzeczy wygrywają z aktywnością fizyczną, dbaniem o kondycję, czy zdrowiem. W efekcie, pojęcie „dorosły” zaczyna coraz częściej kojarzyć się ze słowami: stary, schorowany, otyły, zmęczony.

    Nie jest jednak łatwo zawrócić z takiej drogi. Nasze społeczeństwo skonstruowane jest w ten właśnie sposób, tak mamy myśleć. Każdy przecież dąży do swojego fajnego życia, które tak często dzisiaj kojarzy się z wygodnym życiem. Wygodnym, czyli nastawionym na zaspokojenie tych (niestety) najgłupszych „potrzeb”, które chyba jednak wolę nazywać „zachciankami”. Lubimy zjeść, posiedzieć, poleżeć, pooglądać coś w tv, poklikać w telefonie, pograć na konsoli. Jednak do żadnej z tych rzeczy nie zostaliśmy przecież stworzeni. A zmiana i powrót do prawdziwych wartości, z każdym dniem stają się coraz trudniejsze.

    Co nie znaczy jednak, że nie jest to możliwe.

    Mój blog, cała moja historia, jest właśnie opowieścią o tym, jak zawrócić, jak zmienić drogę, jak pokonać to głupie przeznaczenie, jakie wyznacza nam dzisiejszy świat. Choć zadanie jest trudne, to możliwe. Chcę być na to dowodem i opowiadać o tym – co zamierzam dalej robić.
    Do następnego tygodnia więc 🙂

  • Ballada o skarpetkach

    Wokół mnie jest tak wiele obszarów, które nie są zorganizowane na poziomie, jaki by mnie zadowalał. Są to obszary mojego życia, z którymi nie zawsze daję sobie radę tak dobrze, jak bym chciał… Gdy zaczynam je sobie wyliczać w głowie, to aż mi włosy dęba stają. 

    Choć w ostatnich latach poczyniłem ogromne postępy związane z moim rozwojem, to w wielu aspektach wciąż jestem z tyłu, bywa, że czuję się przytłoczony, wiem, że popełniam mnóstwo błędów. Najlepszym przykładem jest mój system do notowania – właściwie jestem wiecznie z niego niezadowolony i chcę / potrzebuję coś w nim usprawniać. Nie podoba mi się mój sposób radzenia sobie z notatkami, ich sposobu przechowywania, nawet sam program, którego używam do przechowywania notatek, bardzo często mnie denerwuje. I w sumie jest to ok, w końcu chęć poprawiania, ulepszania – sama w sobie nie jest zła. Niezadowolenie jest pierwszym krokiem do zmiany. Jednak szczerze mówiąc, nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się dojść do momentu, w którym akurat z tego obszaru będę zadowolony. I podobnie jest z wieloma innymi obszarami w moim życiu – życiu, które nie jest idealnie, wszędzie widzę miejsce na zmiany i poprawki.

    Ale! Jest kilka obszarów, z którymi doszedłem do ładu. I o jednym z nich chciałbym Ci dzisiaj opowiedzieć. Choć mój przykład może Ci się wydać śmieszny, to jeżeli skupisz się na tym, co tu napisałem, być może – tak jak ja – dojdziesz do wniosku, że w rozwiązaniu mojego „problemu” kryje się wiele uniwersalnych patentów, które można przełożyć na inne obszary życia.

    To stało się trochę ponad rok temu, postanowiłem wtedy maksymalnie uprościć jeden z obszarów mojego otoczenia – choć słowo „obszar” jest chyba tutaj zbyt duże. Porozmawiajmy więc o… skarpetkach.

    Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że będę pisał do ciebie list właśnie na taki temat… W końcu to (z pozoru) błaha, wręcz banalna sprawa, prawda? Ale prawda jest taka, że to właśnie ze skarpetkami radzę sobie w życiu najlepiej (brawo ja! 😊) i „system”, jaki zastosowałem do poradzenia sobie z nimi, staram się przenosić również na inne obszary mojego życia.

    Ale po kolei.

    Nie wiem, jak to wygląda u Ciebie, ale u mnie kiedyś miejscem na skarpetki był wiklinowy kosz. Skarpety, po wypraniu, trafiały tam w wersji zwiniętej lub luzem, czyli pojedynczo. Gdy miałem czas na ich „parowanie” i zwijanie w kłębek, wtedy mój kosz wypełniała sterta bawełnianych kulek. Gdy czasu (lub raczej chęci) brakowało, wrzucałem luzem cały stos czystych, różnokolorowych skarpet, pilnując jedynie, aby nie wpadły tam jakieś kobiece odmiany tej części garderoby (należące do pozostałych domowników OFC 😉). 

    Ponieważ miałem wiele różnych rodzajów i kolorów skarpet, nie zawsze znajdowałem czas na zabawę w domino i układanie ich w pary, co później dość mocno mnie denerwowało (będąc precyzyjnym: denerwowałem się sam na siebie). Lubię porządek, choć nie zawsze chce mi się go wprowadzać i utrzymywać.

    Przyszedł jednak kiedyś dzień, w którym postanowiłem coś z tym zrobić. Ze skarpetkami. Po pierwsze zmieniłem miejsce ich przechowywania. Wiklinowy kosz, który dotychczas spełniał to zadanie… no… właśnie nie spełniał go jak należy. Nie pozwalał na skuteczne porządkowanie zawartości. Wszystko w nim po prostu leżało w tak zwanej „kupie”. Wiedziałem, że zamiana tego kosza na coś innego to pierwszy, właściwy krok. Znalazłem więc niewielką szufladę, do której powędrowały wszystkie skarpety. Choć tak właściwie to właśnie nie wszystkie – szuflada była niewielka i nie dawała rady pomieścić całej zawartość kosza. I był to świetny moment do tego, aby – już na samym początku – pozbyć się części skarpet. W pierwszej chwili pomyślałem, że wyrzucę te najstarsze i zniszczone – jeżeli takie będą. Jednak po chwili zmieniłem zdanie i postanowiłem pozbyć się tych, które są w najlepszym stanie. Wyszedłem z założenia, że to właśnie tych skarpet nie (z)noszę. To o wiele lepsze rozwiązanie, ponieważ pozbywając się tych najstarszych i najbardziej zniszczonych, pozbawiłbym się prawdopodobnie par, w których najczęściej chodzę (ponieważ to właśnie one powinny nosić najwięcej śladów użytkowania), i zostałbym z tymi, których używam najmniej (w końcu powinny wyglądać prawie jak nowe). Pozbyłem się więc tych najmniej lubianych, z myślą, że te, które pozostały, będą stopniowo wymieniane na nowe. 

    Czy tylko ja mam talk emocjonalny stosunek do skarpet? 🙂 Pisząc ten list, czuję się trochę jak wariat, który odkrywa przed lekarzem skalę swojego szaleństwa 😉 Naprawdę nadal czytasz? 🙂

    Po zbadaniu skali mojego problemu i przefiltrowaniu zawartości kosza, okazało się, że w mojej nowej, małej szufladzie, jest całkiem sporo miejsca. Szybko wyszło na jaw, że nie za wiele było par, które faktycznie lubiłem i zakładałem. Szkoda mi było pozbywać się tych, którym nie udało się awansować do nowego, skarpetowego domu, jednak wiedziałem, że są to pary, których i tak nie lubię i raczej nie mam zamiaru nigdy nosić (a przynajmniej nosić z przyjemnością). 

    Po szybkiej ocenie zapasów przyszedł czas na ich uzupełnienie. Idąc za przykładem Stave’a Jobs’a i Marka Zuckenberga, postanowiłem zaopatrzyć się w tylko jeden rodzaj skarpet – tak, bym nie musiał już nigdy więcej zastanawiać się rano, które z nich chcę założyć. I to była arcyważna decyzja. Po dość krótkich poszukiwaniach, znalazłem skarpety, które spełniały moje oczekiwania dotyczące materiału, jakości wykonania i ceny, a następnie zacząłem stopniowo proces zapełniania szuflady. Choć ostatecznie wybrałem dwa rodzaje skarpet (sportowe i do codziennego chodzenia), to ograniczenie, jakie na siebie nałożyłem, okazało się wręcz przełomowe w tym małym obszarze mojego życia. 95% mojej szuflady stanowią te same, codzienne (i sportowe) skarpety. Tak proste, a tak skuteczne.

    Gdy zawartość mojej szuflady dzieliła się już na trzy wyraźne części (identyczne skarpety codzienne – 40%, identyczne skarpety sportowe – 50%, i inne, wizytowe, okazjonalne itp. – 10%), okazało się, że bardzo łatwo było nad całą tą zgrają zapanować. Dobieranie skarpet w pary stało się procesem wręcz niezauważalnym, który następował już przy zdejmowaniu ubrań z suszarki – po prostu zbierałem je na dwa małe stosiki. Z takiego punktu wyjścia, zwinięcie skarpet w „kulki” (choć właściwie już tego nie potrzebowałem, to nadal lubiłem je przechowywać właśnie w takiej formie) było już procesem banalnym i niewymagającym zbyt dużych zasobów mojej głowy. Skarpety właściwie same się porządkowały, albo raczej: przestały wymagać świadomego porządkowania.

    Ostatnim ważnym elementem całej tej dziwnej układanki, był sposób przechowywania, a właściwie układania, zawartości szuflady. Niczym w arkuszu kalkulacyjnym Excela, włączyłem odpowiednie sortowanie skarpetowych komórek i całość ułożyła się w niezwykle przyjemny i satysfakcjonujący dla mnie sposób. Jedną część szuflady zajęły skarpety codzienne, drugą – te sportowe. Pozostałe 10%, tych „innych”, powędrowało sobie w kąt tak, by na co dzień nie burzyły powstałego porządku.

    Teraz gdy wstaję rano, nie zastanawiam się nad tym, co trafi na moje stopy. Podchodzę do szuflady, biorę dwie pary skarpet: jedne na dzień, drugie na trening i… koniec. Proste, prawda?

    Choć cały ten list może Ci się wydać zabawny, niegodny uwagi, może nawet bzdurny, to mnie, cały proces dochodzenia do ładu ze skarpetami, pozwolił zrozumieć kilka niezwykle istotnych rzeczy:

    • jeżeli czegoś nie lubię, to tego nie lubię i nie muszę lubić
    • wolę cenić jakość zamiast ilości
    • ograniczenia mi tak bardzo służą
    • im mniej decyzji muszę podejmować każdego dnia, tym lepiej dla mnie i na korzyść dla tych decyzji
    • porządek wprowadza spokój w moje życie
    • skarpetki mogą odzwierciedlać całe życie 😉

    To co? Opowiesz mi, z czym Ty sobie radzisz w życiu? Może przebijesz moje skarpetki? 😉