Kategoria: listy

  • Niepowodzenia, korekty i wielkie cele

    Dzisiaj już nie będę się wykręcał. Emocje związane z wyzwaniem na przebiegnięcie pięćdziesięciu kilometrów – jakie przed sobą postawiłem we wrześniu – opadły już całkowicie, ja przeanalizowałem jak mi poszło, i jestem gotowy, aby Ci o tym opowiedzieć. Pomarudzić. Ponarzekać.

    Tak naprawę – nie było źle 🙂

    Dwa tygodnie temu napisałem Ci o wyzwaniu, w jakim wziąłem udział. Jej, piszę Ci o tym już trzeci raz, i nadal sam nie mogę uwierzyć, że podołałem! Krótko mówiąc, postanowiłem w 30 dni przebiec łącznie 50 km. Ot, taki tam niewielki challenge dla kogoś, komu zdarza się raz na jakiś czas wyjść pobiegać. Ja jednak nie należę do tych osób, dla mnie był to Mount Everest! W końcu przez ostatnie kilkadziesiąt miesięcy mocno trzymałem się postanowienia, aby biegać każdego dnia równe 0 km. Nie mniej, nie więcej. Jednak dołączając do wyzwania, postanowiłem sobie, że dam z siebie wszystko, aby zamknąć wrzesień z wirtualnym pucharem w ręku.

    Nic mi tak nie poprawia humoru przed dużym wyzwaniem, jak dobrze przygotowany, mocno optymistyczny plan – usiadłem więc z notesem i zacząłem rozpisywać kilometry. Wrzesień ma 30 dni, więc szybko udało mi się ustalić, że muszę biegać każdego dnia po 1,66 km, aby dać radę.

    W życiu! 🤣

    Wiedziałem, że nie uda mi się to ani pierwszego, ani drugiego, ani nawet piątego dnia. Ponieważ pierwsze treningi zacząłem już pod koniec sierpnia, wiedziałem, że na początku dam radę maksymalnie 1 km. I to też z przerwami na „przechodzenie”. Nie wyglądało to dobrze, ale przecież na papierze wszystko da się jakoś poukładać. Wystarczy, że przez pierwsze dni września dam sobie trochę luzu, pobiegam na dystansie kilometra, a później, będę stopniowo zwiększał odległość, dochodząc w ostatnich dniach do… 3,5 km. Biegając oczywiście codziennie. Papier przyjmie wszystko!

    Te trzy i pół kilometra brzmiało bardzo, bardzo niemożliwie… ale niestety był to najlepszy plan, na jaki mnie było wtedy stać. Musiałem się go trzymać i spróbować. Miałem nadzieję, że z totalnego „niebiegacza”, dam radę stać się biegającym codziennie po kilka kilometrów długodystansowcem.

    Początki jednak okazały się dość brutalne, a do mojej słabej kondycji fizycznej, dołączył pech. Efekt był taki, że już trzeciego dnia, aplikacja, którą mierzyłem biegi, i która – co ważniejsze – zliczała moje kilometry na potrzeby wyzwania, nie zarejestrowała porannego biegu. To był dopiero trzeci dzień! A ja już jestem kilometr w plecy.

    Nie powiem – byłem mocno niezadowolony, ale wiedziałem, że przede mną było jeszcze 27 dni, więc jakoś nadrobię. Identyczna sytuacja powtórzyła się niestety dwa dni później… Czyli piątego dnia. Zamiast przebytych pięciu kilometrów, na mojej tablicy wyzwania widniały jedynie 3. Straciłem prawie 40% tego, co przebiegłem! A uwierz mi, to były bardzo ciężko zdobyte kilometry – w końcu dopiero zaczynałem przygodę z bieganiem. Był nawet moment, w którym chciałem zrezygnować, ale świadomość, że w tabeli wyzwania spadnę na ostatnie miejsce i pozostanę w niej z grupą osób, która nie dała rady, sprawiła, że pozostałem na ringu. Wyeliminowałem problem, przez który moje biegi nie były rejestrowane (okazało się, że problemem był zegarek, który nie dawał sobie rady z bieganiem i jednoczesnym puszczaniem muzyki – przeszedłem więc na biegi z telefonem) i usiadłem do modyfikacji mojego, i tak bardzo ambitnego, planu biegów. Trzeba było gdzieś dołożyć te brakujące dwa kilometry i dwieście metrów (dokładnie tyle mi uciekło). Zdecydowałem, że najlepszym wyjście będzie dopisanie po 100 m do dwudziestu dwóch najbliższych biegów. Nie chciałem już znacząco powiększać – i tak już ogromnych – odległości z końca miesiąca, bo nawet to, co miałem już zapisane, nie wyglądało zbyt realistycznie.

    Zgodnie z rozpiską, od szóstego dnia, powinienem już biegać minimum 1300 metrów. Niestety. Najlepsze, co udało mi się osiągnąć, to 1270 m… dziesiątego dnia. Choć nie wiem jak mi się to udało, bo następnych kilka poranków, to wyniki znacznie poniżej wyznaczonej granicy. Efekt był taki, że dziesiątego września miałem zanotowane równiutko 10 kilometrów biegu. Pięć dni później, licznik wskazywał niecałe 16 km. Średnia kilometr dziennie to zdecydowanie za mało. Dramat! Bez szans na ukończenie wyzwania. Musiałbym przebiec w kolejne dwa tygodnie ponad dwa razy więcej!

    Po długiej dyskusji z samym sobą postanowiłem nadal się nie poddawać. Jak bym mógł? Wyzwanie to wyzwanie – trzeba próbować. Mój plan wymagał jednak drastycznych zmian – skoro nie udawało mi się przebiec za jednym razem większych dystansów, musiałem zacząć biegać częściej: rano i wieczorem. Inaczej nie było najmniejszej szansy na znalezienie brakujących 35 km.

    Choć zazwyczaj pod koniec dnia nie mam lekko z silną wolą i do tej pory miałem nadzieję, że uda mi się zamknąć z bieganiem w porankach, to od początku spodziewałem się, że może dojść do sytuacji, że będę musiał wychodzić pobiegać więcej, niż raz dziennie.

    Zostało 15 dni i 35 km. Przy bieganiu dwa razy dziennie, mogłem osiągnąć cel przy jednorazowych wynikach podobnych do dotychczasowych – lekko ponad 1 km na bieg.

    I cóż – tak właśnie mi się udało. Dobiegłem do pięćdziesiątego kilometra na dzień przed końcem miesiąca. Moje wyniki w drugiej połowie września były na tyle dobre, że 29. na koniec dnia, miałem do pokonania zaledwie kilkaset metrów. I był to mój bieg triumfu – delektowałem się każdą chwilą zwycięstwa. Nie liczyło się, że byłem prawie na końcu listy osób z wyzwania z jednym z najgorszych wyników. Zająłem ósme miejsce (na 18 osób!), a cieszyłem się jak z pierwszego.

    Trzydziestego września mogłem w końcu odpocząć 🙂

    Biegałem z aplikacją Nike Run Club i bardzo się z nią polubiłem (pomimo początkowych problemów). Dzięki niej mogłem nie tylko uczestniczyć w wyzwaniu, ale również tworzyć historię moich biegów – z czego skorzystałem przy pisaniu niniejszej wiadomość do Ciebie.

    Wrzesień się skończył, a ja nie przestałem biegać. Dołączyłem do kolejnego wyzwania i tym razem nie walczę już tylko o przebiegnięcie 50 km, w październiku chcę już zająć jakieś fajne miejsce w tej grupie. Jest 13 października, a na moim koncie jest już grubo ponad 30 km. Bieganie – przynajmniej na jakiś czas – stało się ważną częścią mojego życia, moim codziennym „dawaniem radę”.

    Mam też ważne pytanie: Pamiętasz, jak tydzień temu opowiadałem Ci, że warto czasem pochwalić się czymś, z czego jesteś dumna/dumny? Twoja kolej: jaki ważny cel udało Ci się ostatnio zrealizować?

    Ps. Biegowy cel na wrzesień sformułowałem zgodnie z koncepcją wyznaczania celów S.M.A.R.T. – i niewątpliwie był to klucz do mojego sukcesu. Bez tej metody byłoby znacznie ciężej. Jeżeli chcesz dowiedzieć się więcej na ten temat, zapraszam Cię do przesłuchania 14. odcinka 🐽 PiG Podcastu, który nagrywam razem z Piotrkiem Szostakiem, i w którym opowiadam jeszcze trochę o wyzwaniu, w którym wziąłem udział. Jeżeli masz problem z realizacją swoich celów i nie wiesz dlaczego tak się dzieje, może warto skorzystać z metody S.M.A.R.T.?

  • Obiecanki cacanki

    Tydzień temu, pełen podekscytowania, napisałem Ci, że udało mi się osiągnąć coś bardzo dla mnie ważnego i dużego, pamiętasz? Przebiegłem pięćdziesiąt kilometrów w 30 dni. Właściwie to w momencie, gdy moja wiadomość leciała do Ciebie internetowymi kabelkami, ja dobijałem do mety tej wspaniałej podróży. Przycisk „wyślij” kliknąłem, gdy wychodziłem z domu z licznikiem 49 km. Więc wypada mi chyba potwierdzić – tak, udało mi się! Nic się po drodze nie wydarzyło i przebiegłem ten ostatni kilometr 🙂 Dawno nie byłem z siebie tak dumny!

    Miałem Ci dzisiaj opowiedzieć o tym, jak wyglądała cała ta podróż, jednak zmieniłem zdanie. Jeszcze przyjdzie czas na marudzenie, jak ciężką sprawą jest biegania. Pomyślałem, że chciałbym Ci dzisiaj opowiedzieć o czymś innym – o dwóch lekcjach, jakie dały mi wrzesień i mój mały maraton. O pierwszej z nich zacząłem w poprzednim paragrafie, przy słowach „dumny”. Ważne właściwie jest całe zdanie: „Dawno nie byłem z siebie tak dumny”. Trochę skłamałem – często bywam z siebie dumny, jednak nie zawsze się tym chwalę – i może to jest błąd.

    Pewnie już z milion razy pisałem Ci, że lubię swoją pracę – głównie za to, że mogę w niej tworzyć nowe, fajne rzeczy. Buduję strony internetowe, projektuję strony w czasopismach, tworzę szatę graficzną projektów, firm – i jestem z siebie dumny za każdym razem, gdy ktoś powie: „o, ładne”.

    Często też zdarza się, że mam do rozwiązania problemy, z którymi przychodzą do mnie klienci, na przykład takie natury informatycznej, ze stronami www. Prawda jest taka, że nie zawsze od razu wiem jak te problemy rozwiązać. Czasem nad drobnymi rzeczami, wręcz bzdurami, siedzę godzinami… i zawsze, gdy uda mi się dojść samemu do rozwiązania, jestem z siebie mega dumny. Jednak nie tylko praca sprawia, że tak się czuję: gdy ugotuję coś smacznego, gdy uda mi się opublikować nowy wpis na blogu, gdy wyjdę rano pobiegać – w tak wielu sytuacjach jestem z siebie dumny. A wrzesień przypomniał mi o tym, że powinienem częściej o tym mówić, dzielić się moją dumą.

    Druga lekcja, jaką wyniosłem z mojego wrześniowego wyzwania, jest jeszcze cenniejsza. Napisałem Ci o niej już tydzień temu:

    Dla każdego, kto biega, przebiegnięcie 50-ciu kilometrów w miesiąc nie jest pewnie jakimś wielkim wyczynem, dla mnie jednak było ważne i bardzo trudne. Fakt, że mi się udało, sprawia, że czuję się świetnie. Przypomniałem sobie, że mogę wszystko! Jednocześnie uświadomiłem sobie, że zadania proste do wykonania dla jednych, mogą być mega trudne dla innych – najcenniejsza lekcja z całego września.

    Gdy opublikowałem w mediach społecznościowych informację o tym, że udało mi się przebiec 50 km, pod jednym z postów pojawił się komentarz:

    Co tak mało?

    I jestem bardzo zadowolony, że ktoś napisał właśnie to zdanie, wręcz na nie czekałem. Nie wiem, czy było to szczere pytanie, i osoba, która je umieściła faktycznie uważa, że to mało, czy chodziło jedynie o zaczepkę – nieistotne. Ważne jest, że mam piękne potwierdzenie mojej drugiej wrześniowej lekcji – coś, co jest łatwe dla Ciebie, może okazać się bardzo trudne dla kogoś innego. Zawsze, gdy ktoś naśmiewa się z dokonań innych, przypominają mi się czasy szkoły. Pamiętasz swoją szkołę? Pamiętasz, jaką rolę odgrywałaś, albo odgrywałeś, w klasie? Może prymusa? Takiego, który niczym Hermiona Granger siedzi w pierwszej ławce i podnosi rękę, gdy tylko usłyszy pytanie nauczyciela? A może, zamiast się uczyć, wolałeś grać w okręty z kolegą w przedostatniej ławce i co roku ledwo udawało Ci się przejść do kolejnej klasy? Te dwie, bardzo kontrastowe, grupy dzieciaków w szkole zazwyczaj nie specjalnie się lubią. Ale prawda jest taka, że bardzo często ci, którzy błyszczą na matematyce i języku polskim, mają trochę więcej problemów na WFie, i odwrotnie. Ja, w szkole, należałem do trzeciej grupy uczniów: średniaków. Nie błyszczałem ani w klasie, ani poza nią. Nie raz jednak widzialnem, jak grupa szkolnych mięśniaków (nie wiem jak ich inaczej nazwać), wyśmiewa się z „kujonów”, gdy Ci ostatni nie dają rady przebiec jednego kilometra na WFie. A dla tych pierwszych nie było to wielkim wyzwaniem. Role odwracały się, gdy wracaliśmy do sali na chemię i był czas na odpowiadanie na pytania nauczyciela – wtedy Ci „powolniejsi” fizycznie triumfowali. Właśnie te sceny ze szkoły stanęły mi przed oczami, gdy dobiegłam do pięćdziesiątego kilometra.

    Pytanie: Czego Ty nauczyłaś, lub nauczyłeś, się we wrześniu? Śmiało, kliknij „odpowiedz” i napisz do mnie.

    Ps. Tym razem już obiecuję, że za tydzień napiszę więcej o moim bieganiu – tak bardzo chcę Ci o tym opowiedzieć. Powiem też, co wymyśliłem sobie na październik – no, chyba że wcześniej z tego zrezygnuję ☺️

    Fajnego dnia!

  • ale pobiegłem!

    Jeżeli wszystko poszło zgodnie z planem, i w ostatniej chwili nic się nie wydarzyło, w momencie, gdy czytasz tę wiadomość, mam już na moim wrześniowym koncie przebiegnięte ponad 50 km. Właściwie to klikam „wyślij” i idę na ostatnie pobieganie z tego wyzwania. 50 KILOMETRÓW. Wow. Nie mogę uwierzyć, że mi się udało…

    W czasach szkoły średniej nie lubiłem chodzić na WF. Nie – tak naprawdę to nienawidziłem WFu! Robiłem co tylko mogłem, aby się wymigać od ćwiczeń. Uciekałem z lekcji, udawałem chorego albo zwyczajnie siadałem na ławce i nic nie robiłem. Interesowało mnie absolutne minimum potrzebne do przejścia do następnej klasy. Zastanawiam się teraz, dlaczego tak było…

    Dla odmiany w podstawówce uwielbiałem długie wyprawy rowerowe z kolegami, bieganie po ulicy, grę w piłkę, pasowała mi właściwie każda forma aktywności fizycznej, nie miałem też problemu z ćwiczeniami w szkole. Nawet przez chwilę trenowałem piłkę nożną w klubie sportowym! Był to krótki epizod w moim życiu, ale jednak się pojawił. Pamiętam, że na pierwszym treningu trener powiedział mi, że wyglądam zupełnie jak Boniek i wszyscy zaczęli się śmiać. Szczerze mówiąc, nie bardzo wtedy wiedziałem kim jest Boniek (😁), byłem więc mocno zmieszany. Ale sama gra, poza bieganiem na rozgrzewkę, była super.

    No właśnie, chyba to bieganie sprawiało, że z czasem tak bardzo znienawidziłem WF. Odrzucało mnie, jak myślałem, że miałbym przebiec 1 km. A przecież w szkole średniej biegania jest całkiem sporo. Chyba bym prędzej umarł ze zmęczenia niż dał radę przebiec cały kilometr. A nawet, gdyby jakimś cudem mi się udało, co mój czas nie nadawałby się nawet na dwójkę. W efekcie stopniowo zacząłem rezygnować z jakiejkolwiek formy ruchu w moim życiu. Zresztą z każdym rokiem było to coraz prostsze. Po szkole przeprowadziłem się do Warszawy – autobusy, metro i tramwaje skutecznie pomagały mi w nieruszaniu się. Później pojawiło się prawo jazdy, samochód – i nie musiałem już nie tylko biegać, ale i za wiele chodzić.

    Na szczęście wszystko zmieniło się kilka lat temu, z chwilą, gdy postanowiłem rzucić palenie. Zacząłem wtedy biegać, choć był to epizod tak samo krótki, jak ten w klubie piłkarskim. Pierwszy raz wybiegłem na ulicę tego samego dnia, którego wypaliłem ostatniego papierosa. Jak się pewnie domyślasz – po latach palenia – była to męczarnia… Po 100 metrach wolnego truchtu miałem ochotę położyć się na ziemi, wypluć płuca i umrzeć. Ale nawet na taki ruch nie miałem wtedy siły. Na szczęście pozbycie się papierosów sprawiło, że z każdym kolejnym bieganiem, osiągałem o wiele lepszy wynik niż poprzedniego dnia. Biegałem dwa razy dalej albo osiągałem o połowę lepszy czas niż poprzedniego dnia na tym samym dystansie. Trudno o lepszą motywację – wystarczyło mi więc zapału na kilka pierwszych dni, może tygodni – dopóki widziałem wyraźne, codzienne postępy, dawałem radę przekonać samego siebie, że warto wybiec kolejny raz z domu. Jeżeli zastanawiasz się, jakie to były odległości, to niestety (na szczęście!) ich nie zapisałem – choć pewnie, gdybym spojrzał w aplikację Zdrowie w moim iPhonie, okazałoby się, że widnieją tam zapiski moich „dokonań”. Jednak wolę tego nie robić… 🙂 Powiedzmy jednak, że było to pewnie w okolicy kilometra.

    Bieganie w tamtym czasie było jakąś formą pomocy w rzuceniu paleni, i gdy mój główny cel udało mi się zrealizować, gdy poczułem, że jestem wolny od nałogu – po prostu przestałem wychodzić pobiegać… i tak już zostało. Potraktowałem ten sport jak niedobre lekarstwo, którego spożycie jest niezbędne do wyleczenia, ale nie można przyjmować go dłużej niż zapisane w ulotce. Było to kilka lat temu i trzymałem się później zasady, że bieganie to nie jest sport dla mnie. Przecież uwielbiam chodzić, a nawet dość szybko maszerować – to powinno wystarczyć. Nie miałem najmniejszego problemu ze zrobieniem 20-to kilometrowej pieszej trasy z Jeleniej Góry do Karpacza, nie marudziłem, gdy chodziliśmy z Ewą jeszcze więcej po Tatrach – chodzenie to był mój sport. Mogłem bez żadnych skrupułów powtarzać na prawo i lewo, że nie lubimy się z bieganiem i już. Do czasu.

    Pod koniec sierpnia, tak się jakoś złożyło, że dostałem zaproszenie do pewnego wyzwania… Polegało ono na przebiegnięciu przez cały wrzesień pięćdziesięciu kilometrów. Należało przy tym biegać z włączoną aplikacją Nike Run Club, która to rejestrowała odbyte biegi i zliczała zrobione kilometry. A wszystkich uczestników wrzucała w jedną tabelę, układając ich wyniki w kolejności od najlepszego. Sam nie wiem co mnie podkusiło, aby zgodzić się na dołączenie do wyzwania. Przecież ja nie biegałem! Ale się zgodziłem. I trzeba było przebiec. Choć pewnie przez całe moje 36-letnie życie, nie przebieglem łącznie takiego dystansu w miesiąc.

    I właśnie dzisiaj, dwa dni przed końcem miesiąca, udało się. Przebiegłem pełne 50 km. Choć nie było łatwo! Ale o tym opowiem Ci za tydzień, w kolejnej wiadomości 🙂.

    Ps. Dla każdego, kto biega, przebiegnięcie 50-cię kilometrów w miesiąc nie jest pewnie jakimś wielkim wyczynem, dla mnie jednak było ważne i bardzo trudne. Fakt, że mi się udało, sprawia, że czuję się świetnie. Przypomniałem sobie, że mogę wszystko! Jednocześnie uświadomiłem sobie, że zadania proste do wykonania dla jednych, mogą być mega trudne dla innych – najcenniejsza lekcja z całego września. 

    Pytanie: Co niewiarygodnego (choć jednocześnie łatwego) udało się Tobie zrobić we wrześniu?

  • Nie łatwo go pokonać

    Jest piątek, piąta rano i pomyślałem, że to wspaniały czas, aby napisać do Ciebie! Pewnie jeszcze śpisz, a ja od dwóch godzin realizuję już mój plan na kolejny fajny dzień.

    Z jednej strony staram się prowadzić moje fajne życie – i nie chodzi mi wcale o blog, ale o wartości, jakie on reprezentuje – wmawiam sobie, że nie żałuję w życiu żadnej decyzji, jednak mimo to, jestem dla siebie mocno krytyczny. Co z resztą często widać w moich wpisach, mailach czy nagraniach. Zawsze chcę wycisnąć z siebie więcej, nigdy nie jestem w pełni zadowolony z tego co stworzyłem, zawsze widzę jakieś niedoróbki, nierzadko dreszcz zażenowania z powodu totalnej „klapy”. Zastanawiałem się, czy te dwie rzeczy trochę się nie wykluczają…

    Co ciekawe, moje podejście nie doprowadza mnie do frustracji, depresji, zniechęcenia czy obrzydzenia – a pewnie wiele osób miałoby dokładnie takie odczucia wiecznie wymagając od siebie więcej. Ja mam totalnie odwrotnie – to wszystko napędza mnie do dalszego działania, każe wciąż uczyć się czegoś nowego i motywuje aby co dzień pokonywać siebie samego i być lepszym. Sprawia, że codziennie gram w grę z samym sobą. A ja… nienawidzę przegrywać z takimi słabeuszami!

    Opowiadałem Ci w ostatnio o pytaniach jakie mnie nurtują, wspominałem o niezdecydowanym Jeff’ie – takie wpisy pomagają mi w obraniu właściwej drogi. I wiesz… czuję, że chyba jestem na dobrym szlaku i powoli dochodzę do odpowiedzi. Rok 2020 nie jest łatwy dla nikogo – zafundował nam wiele nieoczekiwanych zmian. Ale ja, z pomocą właściwych pytań, osób, wyzwań – buduję plan na siebie.