Zdarza Ci się czasem spacerować w deszczu? Ja bardzo to lubię i ostatnio coraz częściej decyduję się na takie właśnie małe, mokre wyprawy. I oczywiście nie chodzi w nich o to, aby gdzieś dojść, tylko aby po prostu iść – i pozwolić kroplom deszczu, by spadały i delikatnie chłodziły moje ciało. Bardzo fajne uczucie, szczególnie w ciepłe dni. Zresztą, nie tylko spacery w deszczu uznaję za przyjemne, również bieganie w taką pogodę daje mnóstwo satysfakcji i radości – choć może ciężko Ci w to uwierzyć. W każdym razie, spacerując ostatnio, zacząłem zastanawiać się, dlaczego właściwie tak bardzo to lubię – nawet więcej, postanowiłem pomyśleć, dlaczego ktokolwiek mógłby polubić spacerowanie, gdy pada deszcz.
I jak to zwykle u mnie bywa, doszedłem do wniosku, że powody te można podzielić na dwie kategorie, zależne od podejścia do samego deszczu, a pewnie i życia. Spadające z nieba krople, można uznać za błogosławieństwo albo przekleństwo. Inaczej pisząc, deszcz może być dla nas pozytywny albo negatywny. Może być ograniczeniem, niedogodnością, bólem, albo słodkim cukierkiem, rogalikiem z dżemem czy plasterkiem najlepszego sera. Uświadomienie sobie, jak podchodzimy do tego typu okoliczności, pozwala zagłębić się w siebie, by zrozumieć, dlaczego właściwie wychodzimy na deszcz. I, co okazało się dla mnie niezwykle ciekawe, wyznaczyłem całkiem sporo możliwych powodów, dla których ktoś miałby chcieć spacerować w deszczu, uznając go za coś niedobrego, i tylko jeden powód – tych, co faktycznie to lubią. A gdy przystępowałem do tworzenia mojej listy, spodziewałem się, że proporcje te będą totalnie odwrotne.
Zacznę więc od tych „negatywnych” powodów – były zdecydowanie trudniejsze do analizy.
Aby się ukarać, pocierpieć. To pierwsze, co przyszło mi do głowy. Wyjście na deszcz, szczególnie bardzo intensywny, to tak dobry sposób, aby się ukarać… Gdy coś nam nie wyjdzie, gdy zrobimy coś wbrew sobie, taki wypad może być wspaniałą karą, jaką sobie wyznaczymy. Aż dziwne, że księża w kościele, każą odmawiać jakieś zdrowaśki za popełnione grzechy, zamiast zalecić godzinny spacer podczas ulewy.
Aby od czegoś uciec. Ucieczka w deszcz wydaje się tak bardzo oczywista – i prawie tak prosta do identyfikacji, jak „kara” z wcześniejszego punktu. Deszcz daje wolność – od ludzi, rzeczy, sytuacji. Potrafi sprawić, że przestajemy myśleć, widzieć i czuć. Staje się on w tym przypadku narzędziem – chyba do pewnego rodzaju medytacji.
Ponieważ jest się zwyczajnie… szalonym. Sam nie wiem, dlaczego taki powód przyszedł mi do głowy. Postanowiłem go jednak zapisać w moim notatniku i włożyć do tej wiadomości. Wyobrażam sobie, że jeżeli ktoś nie ma żadnego powodu, aby spacerować w deszczu, nie ucieka przed niczym, nie idzie w żadną konkretną stronę, nie ma w sobie żadnych emocji związanych z takim spacerem – może być zwyczajnie szalony, prawda?
Z rozpaczy. Choć powód ten, może czasem pokrywać się z tym, z punktu 2. – ucieczką, to jednak czasem wychodzisz też na deszcz, aby trochę porozpaczać, nie uciekać, ale zwyczajnie popłakać. Deszcz jakoś sprzyja rozpaczaniu, prawda? A może po prostu naoglądałem się za dużo romantycznych filmów w telewizji? Tam bohaterowie zawsze rozpaczają w deszczu.
Aby zmoknąć. Tak zwyczajnie. By poczuć się fizycznie mokrym, by czuć potrzebę przebrania się, by znaleźć się w niedogodnej sytuacji, by stanąć przed przeciwnościami losu.
Aby zrobić z siebie męczennika. By inni widzieli, że jesteś mokry, że cierpisz. By pokazać, że chcesz i musisz cierpieć. Bez żadnych oczekiwań.
Aby pokazać, że potrzebujesz pomocy. Potrafisz sobie wyobrazić kogoś, kto moknie, aby pokazać, że moknie? To właśnie jest powyższy punkt. W tym, pomyślałem, że ktoś może moknąć, bo potrzebuje pomocy. Tak samo, jak wyżej, pokazuje wtedy, że jest mu źle, ale oczekuje, że ktoś zwróci na to uwagę i poda pomocną dłoń.
Aby pobyć samemu. W odróżnieniu od jednego z wcześniejszych powodów – ucieczki, czasem potrzebujemy kilku samotnych chwil, przemyślenia czegoś, potrzebujemy wyjść sami z domu i nie chcemy, aby ktoś nam przeszkadzał. Nie koniecznie oznacza to ucieczkę, a może małą potrzebę bycia przez chwilę samemu.
Myślę, że takich powodów, w których deszcz jest tym negatywnym bohaterem, jest znacznie więcej. Te kilka przyszło mi na początku do głowy. Po drugiej stronie mojej listy pojawił się tylko jeden „pozytywny” powód. Dziwię się, że nie znalazłem niczego więcej – choć wierzę, że takich sytuacji może być sporo więcej. I może tylko mnie jest ciężko sobie wyobrazić, jakie one mogą być. Ten jeden rodzynek na mojej liście to:
Ponieważ deszcz jest fajnym elementem życia, a ja chcę i (co ważniejsze) umiem się nim cieszyć. „Nim” – deszczem i „nim” – życiem. Deszcz jest zwyczajnie fajny!
Jak się pewnie domyślasz, moja świadomość mówi mi, że to właśnie ostatni powód jest tym moim – tym, dla którego wyskakuję ostatnio z domu, gdy zobaczę przez okno, że zaczyna kropić. Przeszukuję wtedy głowę, w poszukiwaniu jakiegokolwiek z wcześniej opisanych powodów – one wydają się takie oczywiste. Szukam, czy przypadkiem i ja nie potrzebuję pomocy, czy nie uciekam od czegoś, czy nie oszukuję samego siebie – w końcu odkrycie i uświadomienie sobie swoich własnych problemów, to pierwszy krok do ich wyleczenia. Ale nie. Nie znajduję żadnych oznak tych powodów. Idę chodnikiem, pada deszcz, a ja się uśmiecham. Nie rozpaczam, nie oglądam się za siebie, idę i cieszę się podróżą. Zostają więc chyba dwie opcje: albo naprawdę ten spacer sprawia mi przyjemność, albo… jestem po prostu szalony…?
To co? Wybierzesz się ze mną na spacer w deszczu? 🙂
Sponsorem dzisiejszego dnia jest moja starsza córka – to ona, kilkanaście minut temu, zrobiła mi dzień. A tym samym, zainspirowała, aby usiąść i napisać do Ciebie kilka słów. Z dziećmi to jest tak, że nie zawsze chcą słuchać rodziców. I bardzo dobrze! Bo dzięki temu dochodzą do rzeczy fajnych i wielkich.
Sam nie wiem, czy powinienem pisać do Ciebie o tak prywatnych sprawach, chyba nadal jestem w szoku po tym, co niedawno usłyszałem, po tym, co zrobiła moja mała córeczka, po tym, jak odwróciła bieg wydarzeń, jak wyszła z (drobnych, ale jednak!) opresji.
Ale wszystko po kolei.
W życiu każdego rodzica przychodzi taki moment, w którym musi pozwolić swojemu dziecku chodzić czy jeździć samemu do szkoły. Pamiętam moją pierwszą taką podróż, było to w drugiej klasie szkoły podstawowej, mieszkałem wtedy w Błoniu – małym miasteczku, pod Warszawą. Nie znałem jeszcze dobrze okolicy – rodzice sprowadzili mnie w tamto miejsce raptem kilka miesięcy wcześniej. Początkowo do szkoły zaprowadzała mnie mama albo babcia, aż przyszedł w końcu dzień, w którym poszedłem sam. Do przejścia miałem około kilometra, ale droga była prosta – właściwie należało iść cały czas prosto, i do pokonania był tylko jeden skręt, mniej więcej w połowie drogi.
No i właśnie, ten jeden skręt… Wiesz, jak to jest – pech pierwszego razu – i tego pierwszego, pamiętnego dnia, nie skręciłem gdzie trzeba. Pamiętam, jak po wielu, wielu minutach dreptania z plecakiem i workiem z kapciami, dotarłem do stacji kolejowej – i choć nie znałem dobrze miasta, to wiedziałem, że jestem w totalnie złym miejscu. Stanąłem, wzruszyłem ramionami i zawróciłem do domu 😁. Pamiętam minę mojej babci, gdy zobaczyła mnie pod drzwiami naszego domu. Szybko złapała rower i przetransportowała mnie do szkoły. Był to pierwszy i zarazem jedyny raz, gdy zgubiłem się w drodze do szkoły. Dzięki tamtej „przygodzie” nauczyłem się, którędy iść i więcej nie miałem problemów.
Znowu przynudzam długim wstępem? Wybacz. Ale dzisiejsza sytuacja tak bardzo przypomniała mi ten mój pierwszy raz.
Ok, do rzeczy.
Moja Ala.
Ona ma trochę dalej do swojej szkoły, niż miałem ja. Zamiast kilometra, ma ich aż pięć. Na szczęście, jeżdżą u nas autobusy – i to właściwie spod naszego domu. Wystarczy wsiąść na przystanku po drugiej stronie ulicy i potem wysiąść koło szkoły. Proste, nie?
Oczywiście, gdy masz dziesięć lat i musisz to zrobić po raz pierwszy, jest stresik – normalne. I moja Ala była lekko zestresowana, choć chyba bardziej było po niej widać podekscytowanie. Chyba ja – tata – bardziej bałem się i panikowałem niż ona. Uznałem, że pierwszy ten pierwszy raz, przydałaby się jakaś kontrola i jak już wsadziłem Alę do autobusu, czym prędzej popędziłem za nią hulajnogą elektryczną.
No co?
Chciałem sprawdzić, czy dotarła cała i zdrowa do szkoły. Śmiałem się potem sam z siebie przez całą drogę, ale wolałem być pewny, że nic się nie wydarzy. A nawet, gdy już coś pójdzie nie tak – to jednak móc podać pomocną dłoń. Oczywiście nic się nie wydarzyło, Ala wysiadła z autobusu, doszła kawałek piechotą i zniknęła za wielkimi drzwiami szkoły. A ja, na szczęście niezauważony, wróciłem na moich dwóch kółkach do domu. Tak wyglądał jej pierwszy raz samotnej podróży do szkoły. I teraz jeździ w ten sposób co drugi dzień. Jeżeli w tym momencie zastanawiasz się, czy i ja pędzę za nią za każdym hulajnogą – oczywiście nie, już nie. Zresztą moja mała Ala doskonale daje sobie radę, nawet w trudnych sytuacjach…
I w ten właśnie sposób przechodzę do jej dzisiejszego wyczynu.
Otóż wyobraź sobie, że moja Ala, pojechał dzisiaj – już po raz kolejny – sama autobusem do szkoły, tylko tym razem zapomniała wysiąść na swoim przystanku. No zagapiła się i przejechała szkołę. Zdarza się najlepszym, prawda? Musisz jednak wiedzieć, że u nas przystanki nie są rozmieszczone co 100 czy 200 m, niektóre z nich oddalone są od siebie o kilometr, albo i więcej. Oczywiście Ala mogła wziąć swój (ogromniasty) plecak na kółkach i powędrować piechotą drogą powrotną do szkoły, ale tego nie zrobiła. Zamiast tego, poszła do kierowcy i poprosiła…….. aby zawrócił autobus. Bo ona przegapiła swój przystanek.
………. 😂
Tak w ogóle, to zanim wpakowałem moją córkę pierwszy raz samą do autobusu, przeszliśmy długą rozmowę, o tym, co należy robić w różnych dziwnych sytuacjach, o tym, jak działają autobusy, o tym, co można a co nie. Gdy pytałem, co by zrobiła, gdyby przytrafiła się taka sytuacja, że przejedzie swój przystanek, zawsze bez wachania odpierała, że poprosiłaby kierowcę, by zawrócił. Oczywiście sprowadzałem ją wtedy na ziemię i tłumaczyłem, że tak nie działa ten świat i kierowca autobusu komunikacji miejskiej, nie może ot tak sobie zboczyć z trasy i zawrócić, tylko dlatego, że ktoś przegapił przystanek. A przynajmniej tak mi się wydawało…..
Nie wiem, ile w tym jest prawdy, a ile przypadku, ale moja Ala opowiedziała mi dzisiaj, że faktycznie poprosiła kierowcę, aby zawrócił, bo ona przegapiła swój przystanek, a ten… zawrócił i zawiózł ją do szkoły 😎
I co Wy na to?
Tak będąc już całkiem z Tobą szczery, to myślę, że kierowca dojechał po prostu do oddalonej o kilka kilometrów od szkoły pętli i po prostu na niej zawrócił, być może – co najwyżej – lekko przy tym wyprzedzając rozkład jazdy. A może faktycznie zrobił „to” gdzieś w środku trasy? W sumie to i tak nie jest ważne. Najważniejsze jest to, moja Ala miała odwagę, aby go zapytać, i jej plan się powiódł – została odwieziona na miejsce. Wbrew temu, co mówił tata, że to nie ma prawa się udać. Ja z pewnością nie odważyłbym się na zadanie takiego pytania. Jak można iść do kierowcy autobusu i poprosić, aby zawrócił, bo ktoś przegapił swój przystanek? 🙂
Z jednej strony chciałbym córce wytłumaczyć, że w „normalnym świecie” takie rzeczy się nie zdarzają i miała wyjątkowo dużo szczęścia połączonego z superfajnym kierowcą, ale z drugiej – wcale nie chcę jej tego mówić. Kurcze, tym drobnym kroczkiem zrobiła coś całkiem niesamowitego. I jestem dumny z niej i ze świata wokół niej.
I taki jej mały kroczek z pewnością dodał mi z 10% do wiary w cuda, wiary w ludzi. Tak właśnie tworzy się fajne życie.
A co niesamowitego Tobie się ostatnio przytrafiło? Jaki autobus udało Ci się zawrócić? 🙂
Nie potrzebujesz niczyjego pozwolenia by prowadzić twórcze życie ELIZABETH GILBERT
Elizabeth pięknie to powiedziała. Nikogo nie musimy pytać o pozwolenie, aby móc prowadzić życie takie, jakie chcemy. Nie potrzeba zgody na twórcze życie. Fajnego dnia!
Człowiek z nowymi pomysłami jest wariatem, dopóki nie odniesie sukcesu. MARK TWAIN
Są czasem dni, w które wątpię w moje możliwości. Wtedy lubię zajrzeć sobie do Evernote, gdzie trzymam różne Skarby, w tym cytaty, które zawsze poprawiają mi humor. Dzisiaj pomaga mi Mark Twain. Fajowego dnia!
Patrzę na moje dzieci, patrzę na ludzi wokoło, patrzę na siebie, i zastanawiam się: w którym momencie życia, człowiek uczy się, aby ciągle pragnąć więcej. I więcej. I więcej…
Od małego szukamy szczęścia w nowych rzeczach, a – co zabawne – to właśnie one doprowadzają ostatecznie do tego, że nie potrafimy być szczęśliwi. Przez lata rozbudzamy w sobie pragnienie posiadania czegoś więcej, które z każdą kolejną chwilą trudniej ugasić. Efekt jest taki, że nawet gdy już uda się nam zdobyć chwilowo upragniony cel, nie potrafimy się nim cieszyć nawet przez minutę – gdyż w głowie pojawia się już następny, bardziej odległy, „lepszy”.
Coraz częściej zauważam u siebie ten mechanizm. Łapię się na tym, że jadąc samochodem, myślę, jak fajnie byłoby jechać innym – ładniejszym, większym. Używając programu do notatek, wyobrażam sobie, o ile łatwiejszą miałbym pracę, gdybym używał innego – nowszego, piękniejszego, inteligentniejszego. Patrząc rano na listę zadań, zastanawiam się, dlaczego używam właśnie tej – przecież w innej aplikacji szybciej bym się odnalazł, łatwiej zaplanował dzień. To dotyczy urządzeń, których używam, aplikacji, aktywności – chyba wszystkiego, co wokół mnie. Nawet tworząc bloga, ciągle szukam dla siebie nowych atrakcji.
I w tym momencie tworzy się kolejny paradoks, ponieważ szukając nowego, nie zawsze chcę rezygnować z tego, co już mam. Zamiast zmiany, mam więc dodawanie. Efektem jest przyszłość, w której mam dwa samochody, trzy programy do notatek, cztery listy zadań. Mój plan na poranny rytuał przestaje mieścić się na jednej kartce A4, kategorie treści na blogu wymagają dodanie drugiego menu. Ponura wizja, która do niczego dobrego nie prowadzi. Nadmiar i pragnienie stale czegoś lepszego, sprawiają, że z czasem ciężko dostrzec te wszystkie zależności. W głowie tworzy się coraz większy zamęt – bo przecież wszystkie te nowości trzeba jakoś pomieścić w umyśle. Kopiemy coraz mocniej – i z każdą chwilą trudniej przestać.
Ostatnie tygodnie trochę tak u mnie wyglądały – wpadłem w głęboki dołek poszukiwań nowego, lepszego, fajniejszego. Straciłem z pola widzenia światło moich prawdziwych wartości. Zacząłem szukać radości w tym, co nie może jej przynieść. Każdego dnia pogłębiałem mój dołek „nowego” i schodziłem w niego coraz głębiej. Kopałem i kopałem, ale tam na dole niczego nie było – tylko coraz więcej ziemi.
Na szczęście, w porę udało mi się zatrzymać. Stanąłem w miejscu, spojrzałem w górę, i zobaczyłem jak głęboko już jestem, i jak niewiele czasu potrzebowałem, aby się tu znaleźć. Chwyciłem ręką powierzchni i powoli wydostałem z dołka, zostawiając tam na dole wszystko to, co szeptało mi do ucha: „Kop dalej! Kop!”.
Najlepszym dowodem na to, że w końcu się wydostałem, jest ten list – będąc tam na dole, nie pomyślałem nawet, aby usiąść i coś napisać. Po co? W końcu miałem tyle nowych, lepszych pomysłów. A listy, które do Ciebie piszę, są przecież jak stare jeansy – mam je od dawna, są już tak bardzo niedzisiejsze, powycierane. Ale to i tak najlepsza rzecz, jaka znajduje się w mojej szafie.
Nareszcie! W końcu do nas przyszła! Doczekaliśmy się! Pani Wiosna…
Nie wiem jak Ty, ale dla mnie pierwsze dni wiosny są dość ważnym symbolem – ta trudniejsza część roku jest w końcu zamknięta, i na stole czeka już deser, na który z utęsknieniem zerkaliśmy w chłodne styczniowe poranki. Zima się skończyła i zapanowała wiosna. I choć pogoda za oknem jeszcze nie zawsze za tym podąża, to w mojej głowie panuje już iście świąteczna atmosfera.
Pierwszy dzień wiosny to idealny moment, aby przygotować się na tę fajniejszą część roku. To sygnał, że czas obudzić się, niczym niedźwiedź z zimowego snu, przeprowadzić przedsezonowe odgracanie i zacząć działać o wiele intensywniej niż działo się to w ostatnich miesiącach. Dlatego też, chciałbym zachęcić Cię dzisiaj do przeprowadzenia drobnych, wiosennych porządków – ja sam się na takie zdecydowałem.
Nie, nie! Nie będziemy biegać po domu ze zmiotką i mopem, nie wyczyścimy łazienki, nie zajmiemy się też oknami w domu. Chcę Cię namówić na wysprzątanie i przygotowanie do wiosny Ciebie. Twojej głowy, duszy i ciała. Wchodzisz w to?
Startujemy od głowy
I znowu muszę Cię rozczarować – jeżeli myślisz, że punktem pierwszym będzie wyprawa do fryzjera – mocno się mylisz 😉 Włosami zajmij się we własnym zakresie, ze mną możesz natomiast pobudzić swój głowę do działania – zadbać o umysł. I przynoszę Ci trzy propozycje, które nam to umożliwą.
Chwyć nową książkę
Buu… książki, nuda, nie? Niestety, tak właśnie uważają średnio dwie na trzy osoby w naszym kraju, które to nie sięgają nawet po jedną książkę w ciągu całego roku. A szkoda! Bo książki to wspaniałe narzędzie do rozwoju naszych małych główek (mniej książek = mniejsza głowa! #truefact). Wygląda na to, że wolimy siedzieć po nocach i oglądać Netflixa, co raczej nie przynosi nic dobrego naszym umysłom. Dlatego w ramach wiosennego przebudzenia zachęcam Cię do odstawienia telewizora (wynieś go na balkon czy do ogrodu, niech tam gnije!!!) i chwycenia za książkę. Na mojej półce z książkami, większość tytułów dotyczy rozwoju osobistego – uwielbiam tą tematykę, co chyba nie będzie dla Ciebie wielką niespodzianką. Z tytułów, które mogę Ci polecić z pewnością na uwagę zasługuje Magia Sprzątania Marię Kondo (napisałem jakiś czas temu jej recenzję na blogu) – książkę o japońskiej kulturze, minimalizmie (choć w tej opinii nie każdy się ze mną zgadza) i… papierze toaletowym 🙃. Idealna pozycja na wiosenne odgracanie. Jeżeli masz konto na Goodreads, możesz mnie tam znaleźć, dodać do znajomych i śledzić co aktualnie czytam. A dzięki temu i ja zobaczę, co Ty polecasz do czytania. Jeżeli nie masz jeszcze konta w Goodreads – na co czekasz? Zakładaj! I czytaj, czytaj, czytaj… 🙂. Ja aktualnie przerabiam…. z resztą, sam/a możesz sprawdzić.
Może audiobook?
Tak, tak, wiem, rozumiem, słyszę. Nie masz czasu na siedzenie i czytanie książek (choć w gruncie rzeczy wiadomo, że raczej nie chcesz go znaleźć 😉). Może więc sięgniesz po audiobooka? Na nie nie znajdziesz już tak łatwo wymówki. Audiobooki są przecież idealne podczas biegania, spacerów, jazdy samochodem, czy… zmywania naczyń. Szczególnie dobrze sprawdzają się przy tej ostatniej aktywności, która przecież wielu kojarzy się raczej z nudą i smutnym, domowym obowiązkiem.
W prawdzie zamiast zastępować normalne książki, ich wersje do słuchania powinny być dla nich co najwyżej uzupełnieniem, to i tak lepiej posłuchać audiobooka, niż całkowicie zrezygnować z czytania. W tej kategorii chciałbym polecić Ci wspaniałą pozycję Petera Wohhlebena, „Sekretne życie drzew”, w której autor, leśnik, opowiada o języku, w jakim rozmawia las, o internecie roślin, o tęsknocie, strachu, wojnach… o tym, co naprawdę dzieje się w lesie. Gwarantuję, że po przejściu przez tą książkę, nigdy już nie spojrzysz na żadne drzewo tak jak do tej pory! Daje do myślenia, oj daje.
Na deser szczypta medytacji
Medytacja pojawiała się już na moim blogu tak wiele razy (zachęcam Cię do przeczytania wpisu o mojej drodze do medytacji). Dziś chciałbym Cię do niej zachęcić słowami słowami Dana Harrisa:
Badania naukowe wykazały, że medytacja zmienia połączenia w mózgu. (…) Naukowcy odkryli, że u osób, które regularnie medytują, hormon stresu o nazwie kortyzol uwalnia się w dużo mniejszych dawkach. Innymi słowy, praktykowanie współczucia pomagało ich organizmom lepiej radzić sobie ze stresem. Jest to doniosłe odkrycie, ponieważ częste albo trwałe uwalnianie kortyzolu może wywołać choroby serca, nowotwory, cukrzycę, demencję czy depresję.
Tak, dokładnie tak – medytacja to nauka, nie religia – a wiele osób nadal myli te dwa tematy. Odstawiając jednak wszystkich naukowców i ich opinie na bok, chcę Ci zdradzić kilka drobnych sekretów mojego życia: to medytacja sprawia, że w trudnych momentach dnia potrafię się skupić, że w chwilach złości daję radę uspokoić się, że udaje mi się przejść z radością przez każdy kolejny dzień. Tyle.
Jeżeli więc Twoja przygoda z uważnością jeszcze się nie rozpoczęła, zachęcam Cię do spróbowania. Jeżeli język angielski nie sprawia Ci problemu, polecam – jako pomoc w medytacji – wypróbowanie aplikacji Balance – gdzie znajdziesz proste instrukcje jak zacząć. Szczególnie, że w momencie, w którym publikuję ten artykuł, z Balancemożesz korzystać całkowicie za darmo. Jeżeli jednak szukasz wsparcia w medytacji w języku polskim, sięgnij po polską aplikację Intu (wersja na telefon z Androidem, i wersja na iPhone’y). I pamiętaj – najtrudniej zrobić ten pierwszy krok, ale gdy Ci się to uda, będzie już tylko fajniej 🙂. Sprawdziłem to i wiem, co mówię.
Zadbaj o duszę
Drugi etap naszych przygotowań, to sprzątnie duszy. Brzmi poważnie, prawda? Czy raczej śmiesznie? Ciekawy jestem, jakie emocje zarysowały się na Twojej twarzy, po rozpoczęciu czytania tego akapitu. Ja przez długi czas bagatelizowałem wszystko co związane z filozofią, poszukiwaniem sensu życia. Ale z czasem odkryłem, że bez uporządkowania tych tematów w głowie, ciężko jest przeskoczyć pewną granicę związaną ze świadomym rozwojem. I Ciebie również chciałbym do tego zachęcić. Do szukania swojego „dlaczego?” i „po co?”. Ja poszukuję odpowiedzi na te trudne pytania na dwa sposoby – i o nich Ci opowiem. Choć tematy te nie są proste, warto się w nie zagłębić – i znaleźć swój własny sens życia.
Stoicyzm odpowie na trudne pytania
Gdy kilka lat temu zakładałem bloga, totalnie nie wiedziałem czym jest stoicyzm. Było to jedynie dziwne słowo, którego czasem używali prelegenci podczas mądrych konferencji, a które kojarzyło mi się trochę ze spokojem, trochę z opanowaniem – i tyle. Skojarzenia te były oczywiście właście, ale za stoicyzmem stoi tak wiele więcej… Pamiętam, jak szeroko otwierały mi się oczy, gdy powoli przechodziłem przez pierwszą książkę związaną z tym tematem. Pamiętam pytania jakie pojawiały się z każdą kolejną, przeczytaną linijką, odpowiedzi, jakie z czasem zaczęły same przychodzić… Bo tym właśnie jest filozofia stoicka – szukaniem odpowiedzi na trudne pytania. I w ramach wiosennego sprzątania duszy, zachęcam Cię do sięgnięcia po dwie pozycje poruszające temat stoicyzmu: pierwszą z nich jest książka „Stoicyzm na każdy dzień roku” – wspaniały przewodnik po stoicyzmie, napisany przez Stephena Hanselmana i Ryana Holidaya, w którym zdanie po zdaniu przetłumaczono na język dzisiejszy to, co 2000 lat temu głosili pierwsi stoicy. Książka jest przepięknym podręcznikiem do codziennego studiowania filozofii stoickiej (yyy… wiem, brzmi dość poważnie, ale bardzo warto zwrócić uwagę na tą pozycję!). Druga rzecz, do sięgnięcia po którą Cię zachęcam, jest aplikacja na Twojego smartfona – Stoic (tu wersja dla Androida, tu dla iPhone’a), o której pisałem całkiem niedawno w liście. Przepięknie zaprojektowana, wypakowana zarówno pytaniami, jak i odpowiedziami, a do tego całkowicie po polsku. Jednak Stoic to o wiele więcej niż tylko źródło wiedzy o stoicyzmie, ja prowadzę z nią dziennik, planuję każdy kolejny dzień, spaceruję, a nawet medytuję. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia i od tamtego momentu towarzyszy mi każdego dnia. Na wiosnę postanowiłem jeszcze mocniej z niej korzystać – wierzę, że i Tobie szybko przypadnie do gustu.
Myślę, że te dwie pozycje, powinny rozbudzić Twoją ciekawość na temat stoicyzmu na tyle, że tak jak ja, zapragniesz odgrywać go dalej, więcej, szybciej…
Poszukiwanie wizji życia
Gdy sięgnąłem po pierwszą książkę związaną ze stoicyzmem, nie myślałem jeszcze o budowaniu wizji życia, kierowałem się raczej ciekawością. Mało tego, na początku nie czułem nawet potrzeby szukania czegoś takiego jak wizja. Jednak z czasem, gdy coraz bardziej zagłębiłem się w tematy związane z rozwojem osobistym, zapragnąłem ustalenia z samym sobą tego, jak bym chciał, aby wyglądało moje życie – dzisiaj i jutro. I tu właśnie pojawia się temat budowania wizji życia. Choć nie należy on do najprostszych, a cały proces wymaga czasu, to warto przez niego przejść. Efektem końcowym będzie wytyczenie ścieżki Twojego życia, w ramach której stworzysz (po pierwsze) misję, (po drugie) wartości i (po trzecie) wizję. Będzie to pewnego rodzaju Twój własny regulamin życia, zasady poruszania się po codzienności, Twoja prywatna konstytucja, na podstawie której będziesz mógł podejmować wszystkie decyzje. I w ramach tego etapu wiosennego sprzątania, znowu polecę Ci książkę… a może nawet i dwie. Jedna to Cała naprzód, Michael’a Hyatt’a i Daniela Harkavy’a, z której dowiesz się wiele o budowaniu świata po swojemu, a druga to 12 tygodniowy rok, Briana Morana i Michaela Lenningtona – praktyczny przewodnik, który pozwoli Ci zrealizować wszystko, co tylko sobie wymarzysz. Obydwie książki pomogą Ci zbudować wizję Twojego własnego życia i zaplanować wszystko tak, aby żyć w zgodzie z nią.
Przygotuj ciało
No dobra! Czas już zostawić bzdury związane z umysłem i duszą (wiesz, że żartuję, prawda? 🙃) i wziąć się ostro do ciężkiej pracy nad ciałem! Tak jest! Będzie pot, łzy i mnóstwo pracy. Swoją drogą, to takie banalne – przyszła wiosna, za pasem lato, więc trzeba przygotować się do plażowania. Ja wcale tak nie myślę i nigdy nie myślałem, ale prawda jest taka, że jeżeli choć taki powód sprawi, że trochę bardziejo siebie zadbasz – to ja go popieram całym sercem! Ruszać się powinniśmy przez cały rok, ale zimą, gdy do wyboru mamy bieganie w śniegu i mrozie albo kubek gorącej herbaty wieczorem przy kolejnym odcinku ulubionego serialu na Netflixie – zdecydowanie łatwiej wybrać to co wygodne, niż to co właściwe. Pogoda jednak się zmienia, świat się budzi do życia, czas więc wstać z fotela i ruszyć tyłek na poszukiwania często zaniedbanych przez zimę: zdrowia i dobrej formy! Może zainspiruje Cię kilka z moich pomysłów na aktywną wiosnę?
Wiosenne bieganie
Biegałem trochę zimą, będę biegał i wiosną! Ale tym razem regularnie – bo niestety muszę przyznać, że w chłodne, styczniowe dni, dość często sobie odpuszczałem. Znalazłem jednak sposób na to, aby na wiosnę być konsekwentnym w codziennym bieganiu – mam partnera do biegania! I Tobie również polecam znalezienie kogoś, z kim zaczniesz biegać. Ten prosty trick – partner do sportu – sprawi, że w chwilach słabości, będzie łatwiej, bo będzie
jeszcze ktoś, kto przypomni co zdrowe, a nie tylko co wygodne. A więc idziemy biegać!
Joga o poranku
Całkiem niedawno odnowiłem, wygasłą już sporo ponad rok temu, subskrypcję aplikacji Daily Yoga. Bardzo dobrze wspominam okres, w którym codziennie sięgałem po moją niebieską matę i bladym świtem próbowałem wykonać (często bardzo, bardzo wymagające) ćwiczenia jogi. Te codzienne sesje zawsze wprawiały mnie w dobry humor i w tym roku również chcę taki mieć. A Daily Yoga jest zdecydowanie najlepszą z aplikacji, jakie miałem okazję wypróbować. Z przyjemnością więc do niej wróciłem – a i Ciebie zachęcam do porannych ćwiczeń jogi. Pamiętaj jednak, że nie musisz sięgać po aplikację – dla mnie jest to wygodne rozwiązanie, ale mnóstwo praktycznych wskazówek do ćwiczenia jogi znajdziesz też w internecie, na przykład na YouTube’ie.
Na stojąco po zdrowie
Tak samo jak do jogi, wracam też do biurka stojącego. Sam nie wiem, dlaczego z niego zrezygnowałem. Przez ostatnie lata pracowałem na stojąco i bardzo sobie chwaliłem taki tryb pracy. Na prawo i lewo opowiadałem jak bardzo pozytywny wpływ miało to na moje zdrowie. A jednak, kilka miesięcy temu, zdecydowałem się rozmontować moje (wykonane domowymi sposobami) biurko stojące i posadzić tyłek w fotelu i na kanapie… To był ogromny błąd! Artykuł ten kończę już na stojąco i… z wielkim uśmiechem na ustach 🙂 A, jeżeli pracujesz na co dzień przy komputerze, i Tobie polecam wypróbowanie stania zamiast siedzenia w pracy. Szybko poczujesz różnicę 😉.
Jedzenie na godziny
Ostatnią z aktywności, do jakich chciałbym Cię dzisiaj zachęcić, będzie post przerywany. Choć tak właściwie będzie to polegało na… powstrzymaniu się od pewnej aktywności 🙂 – a chodzi oczywiście o jedzenie. O poście pisałem już do Ciebie w newsletterze, i dzisiaj powracam do tematu. Mógłbym rozpisać się o zdrowotnych aspektach ograniczenia liczby posiłków w ciągu dnia, ale zamiast tego poopowiadam Ci trochę o praktycznej stronie postu przerywanego. Na wstępie w dwóch słowach o co w ogóle chodzi – post przerwany w wersji, którą ja stosuję (tak zwana 14:10) polega na tym, aby w ciągu każdej doby jeść jedynie przez 10 godzin (w moim przypadku od 6:00 do 16:00), a przez pozostałe 14 godzin – powstrzymać się od jedzenia. I tyle, prosta sprawa 😉. A efekty? Lepsze samopoczucie z rana, o wiele lepszy sen, mnóstwo energii podczas wieczornego i porannego biegania (jakiś paradoks, prawda?), lepsze cyferki na wadze, większa koncentracja w okresie gdy poszczę – to tylko kilka z rzeczy, które u siebie zauważyłem. Nie zawsze łatwo jest powstrzymać się od jedzenia – szczególnie, gdy wstanę trochę wcześniej niż zwykle i czuję mniejszą energię – związaną z niewyspaniem – ale na ogół daję radę. I Tobie też polecam spróbować. Jako narzędzie wspomagające Twoją silną wolę, polecam skorzystanie z Kalendarza Celu, który przygotowałem dla stałych czytelników mojego bloga. Pomoże Ci on w zaznaczaniu dni, w których dajesz radę! Pobierzesz go tutaj.
To co? Spróbujesz razem ze mną posprzątać to i owo na wiosnę? Jeżeli nie czujesz się na siłach, aby od razu brać się za wszystkie obszary o których napisałem – weź na warsztat przynajmniej jeden z nich, resztę zostaw na przykład na lato 🙂. Achhhh… i koniecznie daj znać w komentarzu jak idzie!
Gdy jadę samochodem, często słucham podcastów. Wydaje mi się wtedy, że nie marnuję czasu – odwrotnie do uczucia, które mam, gdy podczas jazdy słucham radia. Jednym z moich ulubionych ostatnio podcastów jest audycja Josha Millburna i Ryana Nicodemusa z bloga The Minimalists. Zresztą cała idea minimalizmu – którą tak szeroko promują Panowie – bardzo mi pasuje i z większością rzeczy, do których Ryan i Josh próbują przekonać – w pełni się zgadzam. Włączyłem sobie jednak dzisiaj kolejny z odcinków ich podcastu, w którym opowiadali o tym, że listy zadań to największe zło tego świata i aby zaznać spokojnego życia wypełnionego minimalizmem, należy wyrzucić je w kosmos. Przekonywali, że są one zazwyczaj listą rzeczy, jakie inni oczekują od nas, a my nie do końca chcemy i powinniśmy robić.
– Łatwo im mówić! – pomyślałem – Cwaniaki, są na etapie, w którym spokojnie mogą sobie wyrzucić wszystkie rzeczy, jakie „muszą” i robić jedynie te, co „chcą”.
Od razu włączyła mi się totalna zazdrość. Wyrzucić listy zadań i robić tylko to, co podpowiada serce – piękna idea, możliwa do wprowadzenia przez nielicznych. Słuchając tamtego odcinka, muszę Ci się przyznać, że lekko się zdenerwowałem na autorów. Wyłączyłem podcast, nie dochodząc nawet do połowy odcinka. Jednak słowa Josha i Ryana siedziały mi w głowie przez cały ten dzień i teraz, podczas pisania do Ciebie – przyszło mi się z nimi zmierzyć.
Domyślam się, że podcast, którego zacząłem słuchać, jest skonstruowany tak, że Panowie najpierw wygłaszają swoją kontrowersyjną tezę (tę, która mnie wzburzyła!), będącą jednocześnie założeniem idealnego świata, potem wyjaśniają, co dokładnie mieli na myśli i jak to ma się do normalnych ludzi, a potem jeszcze łagodzą najbardziej kontrowersyjne momenty i spłaszczają całość, aby normalny człowiek mógł zastosować ich rady. Tak przynajmniej w mojej głowie wygląda ten odcinek. Czy tak faktycznie jest? Nie wiem, ponieważ tak jak już napisałem – wyłączyłem go jeszcze na początku, gdy Panowie zaczęli opowiadać o TYM idealnym świecie bez zobowiązań i list. Z pewnością będę musiał powrócić i dosłuchać.
Teraz piszę do Ciebie, bazując jedynie na początku podcastu i moich przemyśleniach z nim związanych. I chyba dobrze wyszło – mogłem sobie po swojemu przemyśleć cały temat i za chwilę, będę mógł porównać moje przemyślania z tym, co Josh i Ryan mają na ten temat do powiedzenia. A wymyśliłem ostatecznie, że… zdenerwowałem się tak, ponieważ ja chyba też nie lubię list zadań. W ogóle nie lubię samego założenia, że coś „muszę” zrobić. Ha! Fajnie brzmi, prawda? 🙂 System produktywności, o którym wiele razy wspominałem i którego perfekcyjnej wersji od tak dawna szukam dla siebie, jest mi potrzebny, ponieważ mam całkiem dużą liczbę rzeczy, które inni ode mnie wymagają. Dokładnie tak jak Panowie powiedzieli! Muszę regularnie płacić rachunki, kredyty (lista z zadaniami z elektrowni, banku itd.), wykonywać zadania moich klientów (lista z zadaniami w pracy), tworzyć nowe rzeczy na bloga (kolejna lista), lista z moimi wymaganiami wobec samego siebie itd. Całkiem sporo tych list bym nazbierał.
I przez ostatnie godziny, zastanawiam się, jak wyglądałby mój idealny świat. Czy te listy byłyby mocno rozbudowane, ale bez najmniejszego problemu, dawałbym radę wykonać wszystkie zadania z nich? Czy mój idealny świat bazuje na założeniu, że idealny system produktywności, pozwala obsługiwać niewiarygodne ilości projektów – z pracy, bloga, domu?
A może właśnie w tym idealnym świecie, wcale nie potrzeba list? A idealny system produktywności to jedynie kartka papieru, którą uzupełnia się z samego rana rzeczami, które danego dnia warto zrobić? A może nawet i to nie?
Dochodzę do wniosku, że moje wzburzenie, na odcinek The Minimalists wynika z faktu, że doskonale zdaję sobie sprawę, że Panowie mają rację. Tak wygląda mój idealny świat, nie ma w nim listy zadań – nie potrzebuję jej tam. Wiem jednak, że osiągnięcie takiego stanu będzie niezwykle trudne. Nie niemożliwe! Ale jednak trudne.
Choć w pierwszej chwili sobie tego nie uświadomiłem, moja złość wynikała z tego, że chciałbym być na tym etapie co Josh i Ryan. W gruncie rzeczy to oni mają rację. Chyba jestem już gotowy, aby do końca przesłuchać rozmowę Josha i Ryana. Być może w dalszej części odcinka zdradzają jak osiągnąć ten wspaniały stan, o którym opowiedzieli mi na początku.
ps. O Minimalizmie i Panach z The Minimalists, rozmawialiśmy z Piotrem w jednym z odcinków 🐽 PiG Podcastu. Zachęcam Cię do przesłuchania.
To wręcz nieprawdopodobne, że w XXI wielu, ponad dwa miliardy ludzi na całym świecie cierpi z powodu braku dostępu do czystej wody. A każdego dnia (DNIA!), z powodu złej jakości wody umiera 6 tysięcy ludzi, głównie dzieci. Oznacza to, że co 15 sekund, z tego jednego, dla nas tak głupiego powodu, umiera jedna mała istota… Wyobrażasz sobie? A szacuje się, że do 2025 roku aż jedna trzecia ludzkości nie będzie miała dostępu do wystarczającej ilości wody pitnej…
Od roku walczymy z pandemią koronawirusa, ale nasze życie wróci w końcu do normy, każdy z nas będzie mógł zająć się znowu sobą. Swoim fajnym życiem. Dla niektórych walka o życie trwa jednak cały czas i zaczyna się od nowa każdego dnia. Przez coś, co dla nas jest tak oczywiste – przez wodę, a właściwie jej brak. Jesteśmy zbudowani z wody i już brak jej jednego procenta w ciele powoduje u nas ogromne pragnienie. Jej dziesięcio-procentowy ubytek oznacza dla nas chorobę nerek. Dwadzieścia procent to już śmierć. A są miejsca na ziemi, gdzie wyprawa po wodę nadal wiąże się z wielogodzinną wędrówką do studni.
Dlatego dzień 22 marca ustanowiony został przez zgromadzenie Ogólne ONZ Światowym Dniem Wody. Już dwudziesty dziewiąty raz mamy sobie przypomnieć o tych, którzy cierpią z powodu braku dostępu do tak podstawowej rzeczy, jaką jest woda.
W 2019 roku hasłem tego dnia było „Nie pominąć nikogo” – a obchody koncentrowały się na przypominaniu o dostępie do wody dla grup zmarginalizowanych takich jak dzieci, uchodźcy, czy osoby niepełnosprawne. Rok później, tematem przewodnim była „zmiana klimatu” i jej wpływ na ilość dostępnych zasobów wodnych. Według danych ONZ wody zaczyna brakować już nawet w miejscach, w których dotychczas było jej pod dostatkiem, więc w 2021 roku skupiać się będziemy na „docenianiu wody”.
Ale czy w obliczu naszych obecnych problemów, jesteśmy jeszcze w stanie pomyśleć i o tym? Wierzę, że tak.
Być może zastanawiasz się, co Ty jedna, mała, niewiele znacząca istotka możesz zrobić, aby pomóc całemu światu w oszczędzaniu wody?Okazuje się, że możesz bardzo dużo, a ja mam dla Ciebie trzy propozycje.
Nie marnuj wody!
Co roku w wielkich miastach marnuje się nawet 500 mln m³ wody – taka ilość wystarczyłaby na cały rok dla 15 mln ludzi. A my, Polacy, marnujemy niezwykle dużo wody. Przeciętny mieszkaniec naszego kraju, zużywa w ciągu doby o 50l więcej wody, niż wynosi średnia dla Europy. A spośród wszystkich europejskich krajów, w Polsce mamy najniższe zasoby wody przypadające na 1 mieszkańca: tylko 1,6 mln litrów/rok. Możemy jednak sprawić, by te statystyki się odwróciły, możemy być przykładem dla Europy! Wystarczy jedynie… zakręcać wodę. A wszystko zaczyna się w Twojej kuchni i łazience. Zacznij więc od tego – od zaprzestania marnowania wody. Napraw ten kapiący kran w kuchni, zakręcaj go, gdy myjesz zęby, a pralkę i zmywarkę uruchamiaj dopiero gdy są pełne.2
Odstaw butelki!
Po drugie – woda butelkowana. Unikaj jej, zamień na tą z kranu – a jeżeli masz obawy o jakość, zaopatrz się w filtr do wody. Dlaczego to takie ważne? Sam zobacz:
Możesz więcej!
Po trzecie: klimat. Jego zmiany oznaczają jeszcze większe problemy z dostępem do wody pitnej dla krajów, które jej najbardziej potrzebują. Zadbaj więc i o to, a sposobów masz przecież milion! Od używania energooszczędnych żarówek, wyłączania nieużywanych sprzętów domowych, segregowania śmieci, czy… obniżenia temperatury w Twoim domu o 1 stopień Celsjusza – co pozwoli na ograniczenie emisji CO2 nawet o 300 kg rocznie.
Pisanie do Ciebie to jedno z moich ulubionych zajęć z całego tygodnia. Mam jeszcze kilka podobnych perełek: cosobotnie rolki z córką, piątkowe spotkania z przyjaciółmi w naszym kółku angielskich rozmówek, następujące po nich wieczorne oglądnie jednego (czasem dwóch) odcinka jakiegoś fantastycznego serialu z Ewą, uwielbiam też wyskoczyć na targ – porozmawiać ze sprzedającymi, którzy miło uśmiechają się na mój widok o 6 rano w każdą środę i sobotę. To takie moje rytuały, które sprawiają, że jestem szczęśliwy, że mogę mówić o fajnym życiu. Małe skarby mej introwertycznej duszy.
Opowiadałem ostatnio znajomemu o jednym z ostatnich odcinków 🐽 PiG Podcastu, audycji o produktywności i lepszym życiu, którą nagrywamy razem z Piotrkiem – a konkretnie, mówiłem o odcinku, w którym opowiadaliśmy, jak to jest być introwertykiem. Sam nie wiem, dlaczego jestem tak dumny akurat z tego odcinka – być może dlatego, że po raz kolejny odsłoniłem kawałek mojego skrytego i prywatnego życia, a może po prostu jestem tak samo dumny z każdego kolejnego odcinka, który uda nam się nagrać. W każdym razie – wykorzystałem okazję i pochwaliłem się i tym razem. Osoba, która bardzo uważnie wysłuchała mojej rekomendacji, zadała mi w zamian tylko jedno krótkie pytanie:
Grześ, a Ty postrzegasz siebie jako introwertyka?
…
Zamurowało mnie.
„A co, nie widać?!?!?” – pomyślałem.
I w tamtej właśnie chwili uświadomiłem sobie, że być może ostatnio właśnie nie za bardzo to widać…
Oczywiście, od razu zaznaczam, nie oznacza nic dobrego, ani złego. Oznacza jedynie zmianę. Tyle ostatnio robię, tak często wychodzę ze swojej strefy komfortu, że być może na pierwszy rzut oka… momentami… nie widać już ile siedzi we mnie introwertyka. I ile pracy kosztuje wykonanie, często dość prostych i oczywistych dla innych, kilku małych kroków.
Rozmyślam tak sobie dzisiaj o tym wszystkim, bo w ostatni weekend przeżyłem jeden z fajniejszych dni tego roku. Spokojnie przebija on większość stałych perełek, które na co dzień wprawiają mnie w dobry humor. Jeżeli obserwujesz mnie na instagramie, być może domyślasz się, o co chodzi. Calutki dzień spędziłem w kuchni i gotowałem. Przez 8 godzin praktycznie nie usiadłem, ciężko pracowałem, przygotowując wspaniałe dania dla dziesięciu osób. A bawiłem się przy tym, jak nastolatek w wesołym miasteczku (nastolatki jeszcze to lubią? Ja, pamiętam, że uwielbiałem!). Zakazałem Ewie i dzieciakom wstępu do kuchni przez cały dzień – w zamian obiecałem, że przygotuję ich ukochane dania. Ewa (i nasi starsi goście) zajadała się więc całą niedzielę sushi, natomiast dzieciaki jako swój przysmak wybrały frytki z nuggets’ami. Pomimo faktu, że cały poniedziałek odczuwałem później wyraźne zmęczenie weekendem, była to dla mnie świetna zabawa.
To właśnie takie samotne chwile w kuchni pozwalają mi naładować na długo mój akumulator introwertyka. Nauczyliśmy się z Ewą dzielić obowiązkami w domu, gdy mamy gości. Ja zagarnąłem wszystkie rzeczy związane z gotowaniem, ona z kolei spełnia się, dopieszczając gości. Ja zarządzam piekarnikiem, ona talerzami na stole, ja kroję ciasto, ona podaje kawę. I choć potrzebowaliśmy dziesięciu lat, aby do tego dojść, to cieszę się, że teraz każde z nas wykonuje zadania zgodne z jego duszą. W takich właśnie chwilach cieszę się najbardziej, że jesteśmy z Ewą tak różnymi osobami.
Moje pytanie do Ciebie: Jesteś introwertyczką/kiem czy ekstrawertyczką/kiem? Jeżeli zechcesz odpowiedzieć mi na to pytanie, wejdź proszę na stronę 🐽 PiG Podcastu i w ankiecie, którą przygotowaliśmy, kliknij swoją odpowiedź – w trzydziestym odcinku podcastu, będziemy z Piotrkiem rozmawiać na temat wyników ankiety. Zapraszam do słuchania 🙂.
Lubię wracać myślami do czasów młodości. Niewiele z osób, które znam, uważa swoje dzieciństwo za udane. Ciekawe dlaczego?
Szczerze mówiąc, jest dla mnie dość zaskakujące, że tak mało jest ludzi, którzy zaznali szczęścia w młodości, albo raczej takich, którzy potrafią cieszyć się z ich własnej historii życia. A przecież w gruncie rzeczy to właśnie dzieciństwo ukształtowało nas takimi, jakimi teraz jesteśmy. Dzisiejszy dzień jest owocem wyborów dokonanych przed laty. Być może na tym polega problem – że nie lubimy siebie takimi, jakimi dzisiaj jesteśmy?
Sam nie wiem dokładnie kiedy, ale nauczyłem się być wdzięczny za to, że doprowadziłem siebie do momentu, w którym teraz jestem, być zadowolonym ze wszystkiego, co mnie do tej pory spotkało. Myślę, że każdy powinien być. Oczywiście, przez lata ja również miałem swoje problemy, popełniałem błędy, doznałem nie jednej niesprawiedliwości, porażki, zawodu – jak każdy. Jednak i te chwile trzeba umieć docenić.
Piszę dzisiaj do Ciebie przy dźwiękach Spice Girls – zespołu, który był na topie „za moich czasów”. Zapętliłem sobie kilka wybranych piosenek i rozpływam się w dźwiękach sprzed lat. Każda kolejna nuta wpycha mnie jeszcze bardziej w lata młodości, wyciskając jednocześnie z serducha małe łezki tęsknoty za tym pięknym czasem. Oczami wyobraźni widzę siebie, jak – jako nastolatek – siedzę na parapecie w moim pokoju i do późna słucham lecącej z czarnego, plastikowego magnetofonu muzyki. Prawię czuję ten delikatny chłód, jaki wiał na mnie wtedy ze szpar w oknie… Potrafiłem tak siedzieć godzinami. Siedzieć i słuchać muzyki.
Życie było wtedy proste, beztroskie, kolorowe – choć nie raz komplikowałem sobie codzienność drobnymi – teraz tak nieistotnymi – problemami. Mimo to świetnie się bawiłem, a przynajmniej dzisiaj mam takie wspomnienie tamtego okresu. Wiem natomiast, że kiedyś wcale nie myślałem w ten sposób, nie potrafiłem cieszyć się mijającymi chwilami. Dopiero teraz potrafię docenić każdą minutę z czasów dzieciństwa. Gdybym tylko mógł wrócić i przeżyć to wszystko jeszcze raz. Nie musiałbym nawet nic zmieniać, po prostu przewinąć cały ten film do początku i wcisnąć „play”.
I tak siedząc i słuchając kolejnej piosenki, uświadamiam sobie, że z jednej strony tamte czasy bezpowrotnie minęły, że moje lata młodości mam już za sobą, ale przecież jeszcze tyle przede mną. Dzieciństwo, beztroska, kolorowy świat – to wszystko nadal trwa. Wprawdzie w mojej głowie jest szereg ograniczeń, regulaminów, zasad – ale przecież za kolejne trzydzieści-kilka lat, to dzień dzisiejszy będę uważał za najpiękniejszy okres w moim życiu. Czy mogę więc tego nie wykorzystać? Czy mogę siedzieć bezczynnie i patrzeć jak płynie życie?
Znalazłem ostatnio drobną, z pozoru nie za bardzo przydatną aplikację (dla iPhone’a)– nazywa się Life: Just One. Spełnia ona tylko jedną funkcję: pokazuje mi, na jakim etapie życia jestem. A konkretniej – przypomina, ile lat już przeżyłem oraz ile (teoretycznie) mi ich jeszcze do przeżycia zostało – przy dość optymistycznym założeniu, że dożyję dziewięćdziesiątki (a przecież od kilku lat robię wszystko, żeby tak się stało!). Aplikacja pokazuje te dane w fajnej, wizualnej formie, dzięki temu mocno działa na wyobraźnię. W aplikacji widzę swoje życie w postaci prostokąta, składającego się z malutkich, osiemnastu kwadracików (szerokość trzech kwadratów, wysokość sześciu kwadratów, razem osiemnaście – myślę, że potrafisz sobie to wyobrazić). Cały prostokąt symbolizuje moje dziewięćdziesięcioletnie życie, a każdy kwadrat to jego 1/18. Kwadraty są kolorowe, ale te, „które już przeżyłem”, zaznaczone są o wiele mocniejszymi kolorami, natomiast te, które jeszcze przede mną, są wygaszone. Krótko mówiąc, pokazuje mi to, ile życia mam już za sobą. I wiesz co? Mój prostokąt nie jest nawet w połowie podświetlony! Zaznaczonych jest tylko 7 (z 18.) kwadratów. Oznacza to, że moja życiowa przygoda dopiero się rozpoczęła, szklanka nie jest nawet w połowie pełna. Nawet nie wiesz, jak bardzo otworzyło mi to oczy, jak potężną dawkę motywacji otrzymałem, gdy pierwszy raz zobaczyłem ten jakże prosty wykres. Dlatego też widget (podgląd) z Life: Just one, umieściłem sobie na ekranie iPhone’a – aby patrzeć na niego każdego dnia – i teraz nie muszę nawet włączać aplikacji, aby przypomnieć sobie, jak dużo życia jeszcze przede mną. Dzięki temu każdego kolejnego dnia widzę, że moje dzieciństwo nadal trwa!
Mam też pytanie do Ciebie: Jakie fajne chwile Ty pamiętasz z dzieciństwa?
ps. Znamy się na Instagramie? Ostatnio trochę bardziej się tam uaktywniłem, staram się wrzucać codziennie coś nowego, a i na kolejne dni mam kilka ciekawych pomysłów na publikacje. Jeżeli jeszcze się tam nie znamy, może to zmienimy? 🙂