Kategoria: wpisy

  • No i się doigrałem! A to pech…

    Ten list chyba powinien być choć odrobinę smutny, nasączony goryczą, przepełniony złością. A nie będzie. 

    Jej, sam nie wiem, od czego zacząć.

    Ok, to może od serii mini-„katastrof”, jakie spotkały mnie ostatnio? Po pierwsze: skręciłem nogę. I do tego w kolanie (każdy, kto o tym usłyszy, dokładnie tak reaguje – „ojej, i to jeszcze w kolanie!”). Po drugie: w związku z nogą, musiałem przerwać moje biegowe wyzwanie na listopad. A byłem już na drugim miejscu w tabeli! Miałem sporą szansę na podium, zacząłem już nawet biegać dwa razy dłuższe dystanse niż na początku listopada. A tak – tym razem nie ukończę nawet 50-ciu km. Szukam jeszcze trzeciej małej katastrofy – lepiej by to wyglądało, gdybym opisał trzy, prawda? Trzy nieszczęścia to zawsze o jedno więcej niż dwa – właściwie już cała seria nieszczęść. O, wiem: musiałem na jakiś czas przestać pracować na stojąco, do biurka znowu podjechał fotel (już zapomniałem, jak jest on wygodny 🙂). I od razu czuję efekty w postaci bólu pleców – muszą się znowu przestawić na dodatkowe obciążenie. Jednak praca na stojąco to prawdziwy skarb. A! Kolejna mini-„katastrofa”: przerwałem piękną serię 23 dni, w których zamykałem wszystkie trzy pierścienie w moim Apple Watch. Możecie nie wiedzieć, o co z tym chodzi, więc spieszę z wyjaśnieniem. Otóż zegarek, który noszę, każdego dnia sprawdza 3 elementy mojej aktywności:

    • ile czasu spędzam na nogach (zliczają się godziny w ruchu; siedzenie w fotelu czy na krześle nie będzie tu zaliczone), i aby zrealizować ten cel, muszę osiągnąć wynik 12 godzin,
    • spalone w ciągu dnia kalorie, z ustalonym celem 570,
    • i łączny czas ćwiczeń – tu powinienem każdego dnia mieć minut 30 minut. 

    Postęp prezentowany jest na zegarku w formie pierścieni i gdy uda mi się osiągnąć wyznaczony cel, dany pierścień się zamyka – stąd mówi się o zamykaniu pierścieni w kontekście zegarka Apple Watch. I miałem serię 23 dni, w których udawało mi się zamykać wszystkie trzy. A teraz, w związku ze skręconą nogą, wszystkie wyniki mi się posypały. O, tak właśnie wyglądały ostatnie dni u mnie. Szkoda, że to wszystko nie wydarzyło się w piątek, w końcu był trzynasty. Los chyba trochę zaspał w moim przypadku – nogę skręciłem w sobotę, podczas jazdy nas rolkach. Ambicja mnie poniosła i próbowałem przeskoczyć zbyt wysoką przeszkodę. Upadłem dość niefortunnie i muszę teraz przez jakiś czas kuśtykać.

    Tak jak napisałem na początku, to powinien być chyba smutny list, tak samo z resztą, jak i powinny takie być ostatnie dni – ale tak się nie stało. Nie mam żalu do ani do siebie, ani do losu, ani tym bardziej do kogokolwiek innego o to wszystko, co się ostatnio wydarzyło. Nie jestem zły, że w ciągu kilku chwil zmarnowało się wiele rzeczy, na które długo w ostatnim okresie pracowałem. Zresztą, chyba wiesz, z jaką pasją pisałem o każdym kolejnym miesiącu mojego biegania, jak ekscytowałem się przekraczaniem kolejnych barier z tym związanych. Dzisiaj miałem napisać Ci o rolkach – córka namówiła mnie w poprzednią sobotę, abym zapisał się z nią do klubu „Kobra”, gdzie – pod okiem trenera – doskonalimy jazdę na rolkach. Super sprawa!

    Na razie jednak, to wszystko muszę odstawić. Przynajmniej na kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt dni.

    Co w związku z tym czuję? Niewiele. A przynajmniej nic negatywnego. Tak bywa w życiu. Sprawność nogi wróci, właściwie uraz nie jest aż tak duży.

    Zamiast doświadczeń sportowych, mam przed sobą inne próby – poranne zakładanie spodni to niezłe wyzwanie, nie mówiąc już o wiązaniu butów, gdy wychodzę z domu 🙂 Przy tym pierwszym zajęciu nieźle się zawsze uśmieję (chyba że zaboli – co też się zdarza), to drugie, to z kolei okazja do rozciągania – w końcu muszę założyć buta i zawiązać na nim piękną kokardę bez zginania kolana (skłony – tak samo dobre co pompki, czy przysiady!).

    Sam nie wiem, dlaczego tak łatwo przyszło mi pogodzenie się z tymi drobnymi utrudnieniami. Być może powinienem być zły, sfrustrowany, rozżalony. Tylko, po co?

    Od kilku dni pomagam wybrać koleżance słuchawki bezprzewodowe – prezent urodzinowy dla jej córki. Wybór nie jest prosty, na rynku dostępnych jest całkiem sporo modeli, a moja znajoma chce wybrać jak najlepsze (oczywisty dla mnie wybór – słuchawki od Apple – w tym przypadku odpada ze względu na cenę). Dzisiaj, po kilku dniach sprawdzanie rankingów, czytania recenzji i poszukiwań w sklepach internetowych, udało się w końcu wybrać konkretny egzemplarz w konkretnym sklepie. Zanim jednak moje znajoma ostatecznie zaklepała wybrane słuchawki w sklepie, postanowiła zadzwonić do córki i podpytać, jakie kolory słuchawek lubi (wybór rodzaju prezentu i tak był wcześniej uzgodniony z obdarowywaną). Odpowiedź brzmiała: tylko i wyłącznie białe lub różowe, w żadnym wypadku czarne. Oczywiście, zamówienie, które zostało przygotowane przed rozmową, było na wersję czarną. Innych kolorów akurat w sklepie nie było. Niby nic takiego, prawda? Trzeba zwyczajnie poszukać gdzie indziej. Otóż nie. Byłem ogromnie zdumiony reakcją mojej znajomej, która oznajmiła, że ona ma ogromnego pecha i już nie ma siły na ponowne poszukiwania innej wersji tych cholernych słuchawek. Była wyraźnie zdołowana w tamtej chwili. Ciężko mi oddać powagę i jednocześnie dramatyzm sytuacji – ale było średnio-śmiesznie (pomimo tak błahej rzeczy).

    Dwie głupie sytuacje. Dwie odmienne reakcje. Choć – i myślę, że przyznasz mi rację – moja historia jest przynajmniej odrobinę bardziej znacząca, to jednak postanowiłem nie reagować na nią negatywnie. Ciężko nawet nazwać to pogodzeniem się z losem, myślę, że przyjąłem moją sytuację jako całkiem zwyczajny bieg życia. Brak we mnie żalu, rozczarowania, złości – wszystkich tych emocji, które pojawiły się u mojej znajomej.

    Myślałem trochę, skąd wzięło się u mnie takie podejście, ta siła do bycia obojętnym na to, co przychodzi, i wynotowałem sobie kilka elementów, które kształtują w ostatnim czasie mój charakter i postrzeganie świata:

    • Stoicyzm. Studiuję go od dłuższego czasu, ale ten rok sprawił, że bardziej świadomie zacząłem odnosić jego elementy do mojego życia. Stoicyzmu uczę się z:
    • Minimalizm. Tak bardzo przydatny. W naukach pomagają:
    • Dziennik. Nagrałem dwa odcinki podcastu na ten temat: jeden z Piotrkiem, w ramach PiG Podcastu, drugi – odcinek solo w ramach podcastu Fajne Życie.
    • Medytacja. Odgrywa ważną rolę w utrzymaniu porządku umysłu. Napisałem trochę o tym (w sumie całkiem sporo) na blogu.

    W ten właśnie sposób uczę się reagować WŁAŚCIWIE na to, co przychodzi, na to, co mnie spotyka. Bez zbędnych emocji.

    Stan mojej nogi wydaje się nie być poważny, na chwilę obecną przyjąłem więc strategię odpoczywania. Oczywiście, gdy zrobię niewłaściwy ruch, pojawia się ból – ale zakładam, że to dobrze – w końcu to NIEWŁAŚCIWY ruch 🙂 Ostrzeżenie, żeby na razie tak nie robić. A przynajmniej tak sobie to tłumaczę. 

    Na koniec mam oczywiście pytanie do Ciebie. Dziś krótkie, oczekuję jednak długiej odpowiedzi: Wierzysz w pecha?

    ps. w moim życiu chwilowo jest mniej sportu, to fajny moment na budowanie innych, nowych nawyków – pracuję więc nad wieczornym rytuałem. Napisałem trochę i na ten temat.

  • Wieczorny rytuał

    Poranki są dla mnie chyba najfajniejszą, a zdecydowanie najważniejszą częścią dnia. To czas, kiedy mam czysty, niezaprzątnięty jeszcze sprawami całego dnia, umysł, jestem pełen energii i pomysłów. Jest to również czas przemyśleń, jogi, ciszy i medytacji – ale i planowania tego, co będę robił przez kolejne godziny. Wszystko dzięki tym kilku pierwszym godzinom dnia. Nauczyłem się również stopniowo rozwijać mój poranny rytuał o nowe elementy – rozwijać siebie. Bardzo fajnie to wszystko zaplanowałem i chciałbym, aby taki porządek trwał u mnie nie tylko rano, ale przez cały dzień.

    Tymczasem życie sprawia różne figle i w ciągu dnia nie zawsze mam okazję być tak zorganizowanym, poukładanym i nastawionym na cel – co tak fajnie udaje mi się o poranku. Najtrudniejsze pod tym względem są wieczory, gdy wszystkie problemy i niedokończone sprawy całego dnia kumulują się. Wiem, że jest to kwestia pewnie niewystarczającego, porannego planowania dnia oraz odpowiedniego zamknięcia, czyli takiego wieczornego rytuału – czegoś na kształt mojego poranka, ale wykonywanego na sam koniec dnia. Nad porannym rytuałem pracuję właściwie nieustannie i przyszedł czas, aby zadbać również o część drugą – wieczorny rytuał. Mam nadzieję, że tak samo, jak poranny cykl, który pozwala mi odpowiednio wystartować w nadchodzący dzień, tak i ten wieczorny pozwoli porządnie go zakończyć.

    Jak już napisałem (wiele, wiele razy 😉), jestem bardzo zadowolony z porannego rytuału, jaki sobie stworzyłem. Każdego wieczora nie mogę doczekać się, kiedy rano otworzę oczy i znów będę mógł przedrzeć się przez całą zaplanowaną strukturę mojego poranka. I tu dostrzegłem pierwszy problem… Przecież wieczór nie może być jedynie oczekiwaniem na poranek. Budując zakończenie dnia, muszę przeanalizować wszystko to, co lubię w porankach i co drażni mnie w wieczorach.

    Wróciłem też do podstaw, od których zacząłem budowanie „Miracle Morning” i postanowiłem przenieść to na wieczór.

    Obserwacja

    Pierwszy krok do zmiany to obserwacja. I nie chodzi oczywiście o ptaki za oknem czy przejeżdzające ulicą samochody, ale samego siebie. Obserwując swoje nawyki, emocje i zachowania – jestem w stanie stwierdzić czy i co tak właściwie chcę zmienić. Bardzo często proces ten zaczynam nieświadomie jeszcze zanim postanowię o dokonaniu zmian w życiu i to właśnie w takim momencie tworzy się w mojej głowie sama potrzeba zmiany.

    Na tym etapie nie decyduję jeszcze, które z nawyków i zachowań są dobre a które złe. Zastanawiam się za to, jakie są moje odczucia wobec nich, co tak naprawdę mi dają i jak się czuję, gdy je wykonuję – jak i po ich wykonaniu. Proces obserwacji trwa tak długo, aż doprowadzi mnie do silnej motywacji do zmian. Bywa różnie – na przykład czas, jaki spędziłem na wsłuchaniu się w samego siebie gdy rzucałem palenie to około roku (długo, bardzo długo – ale wtedy jeszcze nie potrafiłem słuchać), ale gdy tworzyłem poranny rytuał, potrzebowałem raptem kilku tygodni.

    Zdolność świadomej obserwacji jest mega przydatną cechą i warto ją ćwiczyć przy każdej okazji. Im częściej będziesz z niej korzystać, tym później lepsze osiągniesz efekty budując nowe nawyki.

    Notowanie

    Z przeprowadzonych obserwacji zawsze warto sporządzić notatki, a powodów ku temu jest całkiem sporo. Pierwszym i najważniejszym jest oczywiście to, że bez stworzenia notatek, wiele z przemysleń może po prostu uciec – pamięć bywa zawodna, a do tego często o pewnych rzeczach wolimy po prostu nie pamiętać. Innym, równie istotnym powodem, jest to, że gdy w późniejszym czasie będę decydował które z moich nawyków chcę zachować, a które wyeliminować – notatki pozwolą na bardziej obiektywny i dużo łatwiejszy osąd. Samo tworzenie listy kroków – na przykład przy wieczornym rytuale – będzie też sporo prostsze, gdy będę pracował z fizyczną listą, a nie taką w głowie.

    Moim naturalnym miejscem do sporządzania tego typu notatek jest smartfon – przez długi czas wykorzystywałem tu aplikację Evernote, a ostatnio zamieniłem ją na inną – Notion. Tu właśnie wpadną wszystkie moje zapiski.

    Pierwszy etap polega na spisywaniu przemyśleń i pomysłów – w formie zwykłej, nieuporządkowanej listy.

    Bardzo szybko trafiły tam podstawowe aktywności, nad którymi chciałbym pracować przy tworzeniu wieczornego rytuału, np. czytanie książki. Spisywałem wszystko, co tylko przyszło mi do głowy, a związane było z wieczorem, wpadły tu również rady takie, jak „o 21 chcę już spać”, czy „lubię wypić wieczorem kubek melisy”. Szybko stworzyłem długą, wieloelementową listę skarg, zażaleń i pomysłów.

    Miałem już nad czym pracować.

    Filtrowanie

    Gdy listę potrzebną do przygotowania wieczornego rytuału uznałem za skończoną, przyszedł czas na podzielenie elementów w niej zawartych na kategorie. W końcu do tej pory wrzucałem tam wszystko, co przyszło mi do głowy: problemy, pomysły, rady, i oczekiwania. Musiałem więc rozdzielić wpisy na sekcje, zgodnie ze schematem:

    Problemy. Trafiają tu wszystkie rzeczy, które mogą być przeszkodami do tego, aby mój wieczorny rytuał się udał, jak również wszystko, z czym mam wieczorami problem. Przykładowe wpisy w tej kategorii: „zbyt duży hałas w domu by się skupić”, „rano tylko ja nie śpię, wieczorem muszę zwracać uwagę na innych”

    Pomysły. Tu wrzuciłem wszystkie pomysły na wieczorne aktywności, znalazło się tu na przykład: „czytanie książki”, czy „zapis dnia w dzienniku”

    Rady. Wszelkie „dobre rady”, jakie miałem w ostatnim czasie dla siebie w związku z budowaniem wieczornych nawyków. Znalazły się tu między innymi: „najpierw bieganie, potem kolacja”, „podsumuj dzień w dzienniku a dopiero później czytaj książkę”

    Oczekiwania. Tu wrzuciłem wszelkie warunki, które chciałbym, aby zostały spełnione podczas wieczornego rytuału, na przykład: „wieczorny rytuał zaczynaj nie wcześniej niż o 17:30”, „w łóżku z książką nie później, niż o 20:00”

    Planowanie

    Kolejny krok to na sprawdzenie, jakim czasem na ten mój wieczorny rytuał dysponuję. Jeżeli nie będę wiedział na czym stoję, nie będę mógł nic poprawić, zmienić, czy ustabilizować.

    Na początek wracam więc do etapu obserwacji i tym razem patrzę nie tylko na siebie, ale i na innych domowników i ich aktywności. Jeżeli zaplanuję cały wieczór, bez uwzględnienia w tym moich dziewczyn, daleko nie uda mi się dojechać i cały mój rytuał runie jak domek z kart nie dalej jak drugiego dnia. Powstaje więc jeszcze jedna, piąta kategoria elementów wieczora:

    Wspólne. Zawiera moje aktywności z rodziną.

    Zaliczy się do nich na przykład wspólna kolacja.

    Powoli zbliżam się do końca – plan zaczyna się sam tworzyć na podstawie dotychczasowych notatek. Kolejny krok to wybranie elementów mojego wieczornego rytuału. Aby zrobić to poprawnie, muszę zacząć od dopisania czasów trwania wszystkich moich dotychczas zapisanych aktywności. Większość z nich znajduje się w sekcji „pomysły” i „wspólne”, ale przy okazji przeglądam wszystkie zapisane listy i zapisuję czas oraz ważność dla każdej rzeczy, dla której się da. „Ważne” będą aktywności, które obowiązkowo chcę mieć w moim rytuale. Określeniem „mniej ważne” oznaczam elementy, które mogę zrobić w innym momencie dnia, albo z których mogę na jakiś czas zrezygnować, ewentualnie zautomatyzować, aby nie zajmowały mojego czasu. Wygląda to mniej więcej tak:

    • wspólna kolacja: 30 min, bardzo ważne
    • mycie zębów: 5 min, bardzo ważne
    • przygotowanie butelki i wody na rano: 5 min, ważne
    • zapisanie jednego zadania, które chciałbym zrobić rano: 5 min, średnio ważne
    • przegląd niedokończonych zadań z dnia: 10 min, mało ważne 

    Itd.

    Przy tym kroku istotne jest, aby lekko zawyżać czas przydzielony na dane aktywności – gdy damy sobie zbyt mały margines, wieczór stanie się zwykłą gonitwą, która prędzej czy później doprowadzi nas do frustracji zamiast oczekiwanego spokoju. 

    Ograniczanie

    Sporo kroków już za mną, ale to nadal nie koniec. Teraz przyszedł czas na ograniczenia. Jeżeli dobrze wykonałem wszystkie poprzednie kroki, z list zapisanych w smartfonie mogę już wyczytać, jak długo chciałbym, aby mój wieczorny rytuał trwał, jakie aktywności chcę w nim zawrzeć, oraz ile one zajmą mi czasu. I wszystko dobrze, jeżeli czas łączny planowanych aktywność zgadza się z tym, który na nie chcę przeznaczyć. Jeżeli jednak liczby te się nie zgadzają (a w zdecydowanej większości, to czas łączny wszystkich aktywności będzie zbyt duży), pora na eliminację kilku z wieczornych kroków.

    Kuszącą opcją może być próba skrócenia zaplanowanego na niektóre aktywności czasu, jednak zdecydowanie odradzam takie działanie. Skoro wcześniej doszedłem do wniosku, że kolacja z rodziną powinna trwać 30 minut, nie warto próbować skracać tego do 20 – skończy się to pośpiechem i niepotrzebnymi nerwami. Lepiej na tym etapie wyrzucić kilka rzeczy z listy i wrócić do nich za kilka tygodni (być może modyfikując plan wieczora), niż pozwolić, aby zagroziły one całemu rytuałowi. Można też stworzyć sobie listę aktywności awaryjnych, do których można będzie wracać, gdy danego dnia wieczorem zostanie trochę czasu.

    Przy eliminowaniu, warto kierować się parametrem ważności zadań – i rezygnować z tych mniej ważnych, zostawiając więcej czasu na te najistotniejsze.

    Spisanie wieczornego rytuału

    Ostatni krok tworzenia planu moich wieczorów to spisanie umowy z samym sobą – w formie planu wieczora. W tym celu biorę czystą kartkę, układam ją w poziomie (albo nawet kilka – być może będzie potrzebne więcej niż jedno podejście), i przez środek rysuję na niej poziomą kreskę – wzdłuż dłuższego boku. Będzie to oś czasu dla mojego wieczornego rytuału. Z lewej strony zaznaczam pierwszy punkt i wpisuję nad nim godzinę rozpoczęcia a z prawej strony kolejny, tym razem z godziną zakończenia rytuału.

    Następnie umieszczam na osi wszystkie aktywności, jakie mi zostały na listach „pomysły” i „wspólne” – zaczynając od tych najważniejszych, a kończąc na mniej ważnych – aż uda mi się wypełnić cały założony czas. Zwracam przy tym uwagę na wszelkie notatki, jakie wypisałem sobie w „radach”, „problemach” i „oczekiwaniach”.

    Dzięki wcześniejszym krokom, teraz – na etapie umieszczania aktywności w czasie – nie muszę zastanawiać się, które aktywności są dla mnie ważne, a które mniej ważne, już raz o tym zdecydowałem i teraz wystarczy trzymać się wcześniejszych decyzji. Nie przejmuj się zatem, jeżeli uda Ci się umieścić w kalendarzu jedynie połowę, czy nawet mniej, aktywności z Twojej – już i tak kilka razy przefiltrowanej – listy. Lepiej, aby elementów było za mało na Twojej osi czasu niż o jeden za dużo. Na początek lepiej przyjąć plan minimum, przyzwyczaić się do niego, a dopiero później dokładać kolejne aktywności i rozszerzać cały wieczorny rytuał.

    Praktyka

    Teraz pozostaje już tylko zacząć 🙂.

    Tak wyglądał mój proces budowania wieczornego rytuału. Dzięki temu, że pracowałem nad nim przez kilka tygodni, czuję, że wypracowałem sobie w miarę optymalne rozwiązanie, które zadowoli mnie – przynajmniej na jakiś czas. Zgromadzone notatki będę mógł wykorzystać w przyszłości, gdy zapragnę zmodyfikować wieczorny plan.

    Jestem bardzo ciekawy, czy udało Ci się stworzyć Twój wieczorny rytuał – opowiesz mi, jak wyglądał proces prac nad nim? Być może widzisz w moim planie coś, co powinienem usprawnić albo zmienić? Mój wieczorny rytuał jest nadal w fazie testów i eksperymentów a każda rada może okazać się na wagę złota 🙂.

  • Jak wykorzystać swój talent

    Zostawiłem Cię tydzień temu z niedokończonym listem, a właściwie to z ledwo rozpoczętym tematem i dzisiaj nadszedł czas odkryć karty. Tak, dzisiaj, zgodnie z obietnicą, będzie o talentach.

    Talenty, lub inaczej mówiąc mocne strony, to, w naszym codziennym rozumieniu, naturalna zdolność do wykonywania różnych niezwykłych rzeczy. W Wikipedii „talent” występuje, jako wrodzona lub nabyta predyspozycja w dziedzinie intelektualnej, ruchowej lub artystycznej przejawiające się ponadprzeciętnym stopniem sprawności w danej dziedzinie. Mamy tu talenty językowe, literackie, matematyczne, muzyczne, plastyczne, sportowe itd.

    Ale ja wcale nie o takich talentach chcę Ci dzisiaj opowiedzieć. Badacze z Instytutu Gallupa, a konkretnie zespół pracujący pod przewodnictwem Donalda Cliftona, postawił kiedyś tezę, że charakter każdego człowieka składa się z 34 cech nazwanych przez nich „talentami”. Każdy z nas ma inne natężenie każdej z takich cech, a pięć najmocniejszych, nazywamy naszymi cechami dominującymi. Talent w tym przypadku jest rozumiany jako wzorzec myślenia, odczuwania i działania, a nie wrodzona zdolność do śpiewu czy tańca. Talent, w rozumieniu Instytutu Gallupa, to zakodowane w naszej głowie schematy działania. To one odpowiadają za obraną drogę, podjęte decyzje, złość, radość, czy też poziom naszej produktywności. Wyjaśniają sposób, w jaki myślimy i czujemy. Znając i wykorzystując nasze najmocniejsze cechy, jesteśmy w stanie bardzo znacząco podnieść nasz poziom motywacji i stać się najbardziej efektywną wersją siebie. I teraz najlepsze: Instytut Gallupa opracował test, dzięki któremu każdy z nas może poznać nie tylko swoich pięć najmocniejszych cech, ale kolejność wszystkich 34 talentów naszego charakteru.

    I ja właśnie to zrobiłem. Poznałem moje najmocniejsze strony, a następnie zrobiłem z nich użytek. Oto i one:

    • Poważanie
      Osoby, które wyróżnia cecha Poważania, chcą, aby inni ludzie traktowali je z wielkim szacunkiem. Są niezależne i chcą być rozpoznawalne.
    • Rywalizacja
      Osoby, które wyróżnia cecha Rywalizacji, mierzą swój postęp porównując go z postępem innych ludzi. Dążą do tego, aby zająć pierwsze miejsce i uwielbiają współzawodnictwo.
    • Odkrywczość
      Osoby, które wyróżnia cecha Odkrywczości, są zafascynowane pomysłami i ideami. Potrafią odnaleźć związki pomiędzy zjawiskami, które z pozoru są całkowicie różne.
    • Bliskość
      Osobom, które wyróżnia cecha Bliskości, sprawiają radość bliskie relacje z innymi. Czerpią głęboką satysfakcję pracując z przyjaciółmi nad osiągnięciem jakiegoś celu.
    • Osiąganie
      Osoby, które wyróżnia cecha Osiągania, mają w sobie duży zapas sił życiowych i ciężko pracują. Czerpią olbrzymią satysfakcję z bycia osobą zajętą i efektywną.

    To właśnie te cechy mojego charakteru pomogły mi przejść przez niejedno już niemożliwe do wykonania zadanie. Ale nie było tak kolorowo od samego początku.

    Gdy pierwszy raz zobaczyłem zestaw moich mocnych stron, byłem… delikatnie mówiąc, rozczarowany. Spodziewałem się trochę lepszych „wyników”. Test CliftonStrenght (tak dokładnie nazywa się aktualnie test Instytutu Gallupa) miał otworzyć mi oczy, pokazać całkiem nowe perspektywy, wskazać ekscytujące i ukryte cechy mojego charakteru. A dostałem… no cóż, nie to, co chciałem. Dostałem nudny opis samego siebie – tak naprawdę nic nowego. Później dowiedziałem się, że to dość częsta reakcja. 

    Zanim przystąpisz do wypełnienia testu CliftonStrenght, musisz najpierw zakupić jeden z dwóch pakietów na stronie Instytutu Gallupa. Pierwszy, tańszy, pozwala na poznanie pięciu najmocniejszych talentów, natomiast pełny, nieco droższy, da listę wszystkich trzydziestu czterech mocnych stron – łącznie z tymi, których w nas najmniej (słabymi stronami). Jeżeli zdecydujesz się na pakiet tańszy, możesz później zmienić zdanie i rozszerzyć swój dostęp na pełną listę talentów. Założenie Instytutu Gallupa jest takie, że nawet z upływem lat, kolejność naszych mocnych stron nie ulega znaczącej zmianie, więc jeżeli na początku chcesz zaoszczędzić i wybierzesz opcję tańszą, to nawet po roku czy dwóch, decyzja o rozszerzeniu listy będzie miała sens. Ja, gdy usiadłem do wypełnienia testu CliftonStrenght, wybrałem właśnie wersję z top 5. I do dziś nie poszerzyłem mojej wiedzy o pełną listę talentów – cały czas pracuję nad tymi najważniejszymi, choć nie wykluczam, że kiedyś zdecyduję się poznać pełną listę.

    Gdy minął pierwszy szok związany z poznanymi talentami – a muszę przyznać, że trochę to trwało – postanowiłem spróbować wykorzystać nową wiedzę. I o dziwo – to miało sens. Zupełnie, jakbym zaczął działać… w zgodzie z samym sobą. Zacząłem wyznaczać sobie drogę do osiągnięcia celów w zgodzie z tym, kim jestem. To zupełnie, jakby odkryć, że praca w ubraniach zielonego koloru sprawia Ci największą satysfakcję i najbardziej Cię motywuje do pracy, a potem zacząć pracować właśnie w zielonych ubraniach. Albo jak jazda ulubioną marką samochodu, jedzenie tylko ulubionych posiłków itd. 

    Pokażę Ci, jak wykorzystałem moje talenty, przy realizacji celu związanego z bieganiem.

    Mój cel: chcę biegać.

    Oto jak zaplanowałem jego osiągnięcie w zgodzie z moimi mocnymi stronami:

    • Poważanie
      Będę dzielił się moim bieganiem na blogu i w mediach społecznościowych. Każdy „like”, każdy komentarz, rozmowa na ten temat, każdy nowy czytelnik – będzie moim „+1” do poważania. Fakt, że przeczytasz mój newsletter, pomoże mi w osiągnięciu celu.

    • Rywalizacja
      Zamiast po prostu zacząć biegać, wezmę udział w wyzwaniu z grupą kilku, kilkunastu osób. Chęć zajęcia jak najlepszego miejsca znacząco doda mi motywacji. 
    • Odkrywczość
      Powiążę moje codzienne bieganie z koncepcją fajnego życia, bez problemu odnajdę związki pomiędzy bieganiem a tym jak i kiedy śpię, co jem, jak dużo odpoczywam.
    • Bliskość
      Dołączę do wyzwania z grupą kilkunastu osób. Tym samym wstąpię do zamkniętej społeczności, grupy osób, które mają podobny cel. Im mniejsza będzie to grupa, tym lepiej. W aplikacji Nike Run Club, z którą biegam, można wziąć udział w wyzwaniach, do których dostęp ma każdy użytkownik aplikacji – w moim przypadku nie sprawdziłoby się to. Grupa 150 tys. ludzi nie zadziałałby na mnie tak samo, jak grupa kilku, kilkunastu osób.
    • Osiąganie
      Przez całe życie nie biegałem. Wyznaczenie sobie tak dużego celu (50 km na wrzesień, a potem 100 km na październik), sprawi, że będę miał nad czym pracować i będzie co osiągać. Do tego dołączam do wyzwania z grupą osób, która biega od bardzo dawna – mam ogromne pole do popisu.

    Oto mój sekret. Właśnie w ten sposób udało mi się z osoby, która nigdy nie biegała, stać się biegaczem. Zacząłem dwa i pół miesiąca temu, teraz biegam codziennie. Tak się osiąga cele w zgodzie z talentami.

    Chyba domyślasz się, jakie mam do Ciebie dzisiaj pytanie? Jakie są Twoje mocne strony? 🙂


    Ps. Test CliftonStrengths może wykonać każdy. Jest on dostępny również w języku polskim, jego wypełnienie trwa 30 minut, wykonuje się go na stronie internetowej Instytutu Gallupa. Nie jest on bezpłatny, wręcz może w pierwszej chwili wydać się dla Ciebie dość drogi (Poznanie top 5 to ok. 100 zł, pełna lista mocnych i słabych stron to ok. 250 zł), ale warto!

    Ps. 2: Jeżeli chcesz dowiedzieć się więcej o talentach, co oznaczają, jak je wykorzystać – zapraszam na blog Dominika Juszczyka. Ja o mocnych stronach uczyłem się (i nadal uczę) właśnie od niego.

  • Jak wykorzystać swój talent

    Zostawiłem Cię tydzień temu z niedokończonym listem, a właściwie to z ledwo rozpoczętym tematem i dzisiaj nadszedł czas odkryć karty. Tak, dzisiaj, zgodnie z obietnicą, będzie o talentach.

    Talenty, lub inaczej mówiąc mocne strony, to, w naszym codziennym rozumieniu, naturalna zdolność do wykonywania różnych niezwykłych rzeczy. W Wikipedii „talent” występuje, jako wrodzona lub nabyta predyspozycja w dziedzinie intelektualnej, ruchowej lub artystycznej przejawiające się ponadprzeciętnym stopniem sprawności w danej dziedzinie. Mamy tu talenty językowe, literackie, matematyczne, muzyczne, plastyczne, sportowe itd.

    Ale ja wcale nie o takich talentach chcę Ci dzisiaj opowiedzieć. Badacze z Instytutu Gallupa, a konkretnie zespół pracujący pod przewodnictwem Donalda Cliftona, postawił kiedyś tezę, że charakter każdego człowieka składa się z 34 cech nazwanych przez nich „talentami”. Każdy z nas ma inne natężenie każdej z takich cech, a pięć najmocniejszych, nazywamy naszymi cechami dominującymi. Talent w tym przypadku jest rozumiany jako wzorzec myślenia, odczuwania i działania, a nie wrodzona zdolność do śpiewu czy tańca. Talent, w rozumieniu Instytutu Gallupa, to zakodowane w naszej głowie schematy działania. To one odpowiadają za obraną drogę, podjęte decyzje, złość, radość, czy też poziom naszej produktywności. Wyjaśniają sposób, w jaki myślimy i czujemy. Znając i wykorzystując nasze najmocniejsze cechy, jesteśmy w stanie bardzo znacząco podnieść nasz poziom motywacji i stać się najbardziej efektywną wersją siebie. I teraz najlepsze: Instytut Gallupa opracował test, dzięki któremu każdy z nas może poznać nie tylko swoich pięć najmocniejszych cech, ale kolejność wszystkich 34 talentów naszego charakteru.

    I ja właśnie to zrobiłem. Poznałem moje najmocniejsze strony, a następnie zrobiłem z nich użytek. Oto i one:

    • Poważanie
      Osoby, które wyróżnia cecha Poważania, chcą, aby inni ludzie traktowali je z wielkim szacunkiem. Są niezależne i chcą być rozpoznawalne.
    • Rywalizacja
      Osoby, które wyróżnia cecha Rywalizacji, mierzą swój postęp porównując go z postępem innych ludzi. Dążą do tego, aby zająć pierwsze miejsce i uwielbiają współzawodnictwo.
    • Odkrywczość
      Osoby, które wyróżnia cecha Odkrywczości, są zafascynowane pomysłami i ideami. Potrafią odnaleźć związki pomiędzy zjawiskami, które z pozoru są całkowicie różne.
    • Bliskość
      Osobom, które wyróżnia cecha Bliskości, sprawiają radość bliskie relacje z innymi. Czerpią głęboką satysfakcję pracując z przyjaciółmi nad osiągnięciem jakiegoś celu.
    • Osiąganie
      Osoby, które wyróżnia cecha Osiągania, mają w sobie duży zapas sił życiowych i ciężko pracują. Czerpią olbrzymią satysfakcję z bycia osobą zajętą i efektywną.

    To właśnie te cechy mojego charakteru pomogły mi przejść przez niejedno już niemożliwe do wykonania zadanie. Ale nie było tak kolorowo od samego początku.

    Gdy pierwszy raz zobaczyłem zestaw moich mocnych stron, byłem… delikatnie mówiąc, rozczarowany. Spodziewałem się trochę lepszych „wyników”. Test CliftonStrenght (tak dokładnie nazywa się aktualnie test Instytutu Gallupa) miał otworzyć mi oczy, pokazać całkiem nowe perspektywy, wskazać ekscytujące i ukryte cechy mojego charakteru. A dostałem… no cóż, nie to, co chciałem. Dostałem nudny opis samego siebie – tak naprawdę nic nowego. Później dowiedziałem się, że to dość częsta reakcja. 

    Zanim przystąpisz do wypełnienia testu CliftonStrenght, musisz najpierw zakupić jeden z dwóch pakietów na stronie Instytutu Gallupa. Pierwszy, tańszy, pozwala na poznanie pięciu najmocniejszych talentów, natomiast pełny, nieco droższy, da listę wszystkich trzydziestu czterech mocnych stron – łącznie z tymi, których w nas najmniej (słabymi stronami). Jeżeli zdecydujesz się na pakiet tańszy, możesz później zmienić zdanie i rozszerzyć swój dostęp na pełną listę talentów. Założenie Instytutu Gallupa jest takie, że nawet z upływem lat, kolejność naszych mocnych stron nie ulega znaczącej zmianie, więc jeżeli na początku chcesz zaoszczędzić i wybierzesz opcję tańszą, to nawet po roku czy dwóch, decyzja o rozszerzeniu listy będzie miała sens. Ja, gdy usiadłem do wypełnienia testu CliftonStrenght, wybrałem właśnie wersję z top 5. I do dziś nie poszerzyłem mojej wiedzy o pełną listę talentów – cały czas pracuję nad tymi najważniejszymi, choć nie wykluczam, że kiedyś zdecyduję się poznać pełną listę.

    Gdy minął pierwszy szok związany z poznanymi talentami – a muszę przyznać, że trochę to trwało – postanowiłem spróbować wykorzystać nową wiedzę. I o dziwo – to miało sens. Zupełnie, jakbym zaczął działać… w zgodzie z samym sobą. Zacząłem wyznaczać sobie drogę do osiągnięcia celów w zgodzie z tym, kim jestem. To zupełnie, jakby odkryć, że praca w ubraniach zielonego koloru sprawia Ci największą satysfakcję i najbardziej Cię motywuje do pracy, a potem zacząć pracować właśnie w zielonych ubraniach. Albo jak jazda ulubioną marką samochodu, jedzenie tylko ulubionych posiłków itd. 

    Pokażę Ci, jak wykorzystałem moje talenty, przy realizacji celu związanego z bieganiem.

    Mój cel: chcę biegać.

    Oto jak zaplanowałem jego osiągnięcie w zgodzie z moimi mocnymi stronami:

    • Poważanie
      Będę dzielił się moim bieganiem na blogu i w mediach społecznościowych. Każdy „like”, każdy komentarz, rozmowa na ten temat, każdy nowy czytelnik – będzie moim „+1” do poważania. Fakt, że przeczytasz mój newsletter, pomoże mi w osiągnięciu celu.
    • Rywalizacja
      Zamiast po prostu zacząć biegać, wezmę udział w wyzwaniu z grupą kilku, kilkunastu osób. Chęć zajęcia jak najlepszego miejsca znacząco doda mi motywacji. 
    • Odkrywczość
      Powiążę moje codzienne bieganie z koncepcją fajnego życia, bez problemu odnajdę związki pomiędzy bieganiem a tym jak i kiedy śpię, co jem, jak dużo odpoczywam.
    • Bliskość
      Dołączę do wyzwania z grupą kilkunastu osób. Tym samym wstąpię do zamkniętej społeczności, grupy osób, które mają podobny cel. Im mniejsza będzie to grupa, tym lepiej. W aplikacji Nike Run Club, z którą biegam, można wziąć udział w wyzwaniach, do których dostęp ma każdy użytkownik aplikacji – w moim przypadku nie sprawdziłoby się to. Grupa 150 tys. ludzi nie zadziałałby na mnie tak samo, jak grupa kilku, kilkunastu osób.
    • Osiąganie
      Przez całe życie nie biegałem. Wyznaczenie sobie tak dużego celu (50 km na wrzesień, a potem 100 km na październik), sprawi, że będę miał nad czym pracować i będzie co osiągać. Do tego dołączam do wyzwania z grupą osób, która biega od bardzo dawna – mam ogromne pole do popisu.

    Oto mój sekret. Właśnie w ten sposób udało mi się z osoby, która nigdy nie biegała, stać się biegaczem. Zacząłem dwa i pół miesiąca temu, teraz biegam codziennie. Tak się osiąga cele w zgodzie z talentami.

    Chyba domyślasz się, jakie mam do Ciebie dzisiaj pytanie? Jakie są Twoje mocne strony? 🙂


    Ps. Test CliftonStrengths może wykonać każdy. Jest on dostępny również w języku polskim, jego wypełnienie trwa 30 minut, wykonuje się go na stronie internetowej Instytutu Gallupa. Nie jest on bezpłatny, wręcz może w pierwszej chwili wydać się dla Ciebie dość drogi (Poznanie top 5 to ok. 100 zł, pełna lista mocnych i słabych stron to ok. 250 zł), ale warto!

    Ps. 2: Jeżeli chcesz dowiedzieć się więcej o talentach, co oznaczają, jak je wykorzystać – zapraszam na blog Dominika Juszczyka. Ja o mocnych stronach uczyłem się (i nadal uczę) właśnie od niego.

  • Uporządkuj swoje życie – „Magia sprzątania” Marie Kondo

    Wygląda bardzo niepozornie. Gdy zobaczyłem ją pierwszy raz na zdjęciu, pomyślałem, że totalnie nie przypomina osoby, która może stać się dla mnie jednym z nauczycieli minimalizmu, czystości, porządku, jak i fajnego życia. A jednak – po przeczytaniu „Magii sprzątania”, mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że Marie Kondo – jak mało kto – zasługuje na takie stanowisko.

    Żeby móc się w pełni cieszyć rzeczami, które są dla ciebie ważne, musisz najpierw pozbyć się tych rzeczy, które spełniły swój cel. Wyrzucanie rzeczy, których nie potrzebujesz, nie jest ani marnotrawstwem, ani powodem do wstydu.

    Moja przygoda z książką „Magią sprzątania” zaczęła się już dawno, dawno temu. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, gdzie usłyszałem o niej pierwszy raz, ale w mojej pamięci z pewnością zapadła recenzja, którą w 2018 roku usłyszałem w podcaście Michała Śliwińskiego i Radka Pietruszewskiego. Panowie zachwycali się, jak z pomocą metody KonMari (wymyślona przez autorkę metoda porządkowania), udało się im uprzątnąć niektóre obszary ich życia. Trochę dziwne – pomyślałem, słuchając jak dwóch dorosłych facetów, na co dzień niemających pewnie zbyt wiele wspólnego z domowym sprzątaniem, zachwyca się książką, która zbiera najlepsze rady dotyczące porządkowania domu. Słuchałem ich podcastu od dawna, ale w tym konkretnym odcinku wydawali się podekscytowani bardziej niż zwykle, zupełnie jak gdyby dzięki książce odkryli jakiś nowy świat, ciekawszy świat. W tamtym momencie pierwszy raz pomyślałem, że przeczytanie „Magii sprzątania” mogłoby być dobrym pomysłem, choć nie do końca rozumiałem, jak można aż tak mocno ekscytować się książką dla Perfekcyjnych Pań Domu.

    Moje kolejne spotkanie z Marie nastąpiło kilka miesięcy później, gdy trafiłem na kolejną recenzję jej książki, tym razem w podcaście „Z pasją o mocnych stronach”. Dominik Juszczyk dzielił się w nim swoimi wrażeniami po lekturze i dopytywał zaproszonego gościa – Aleksandrę Rybińską, prowadzącą firmę, która pomaga uporządkować przestrzenie w oparciu o metodę KonMari – o dalsze rady związane z tą filozofią. Po raz kolejny dostrzegłem to dziwne podekscytowanie, zaobserwowane wcześniej u Michała i Radka, a które nadal tak ciężko mi było zrozumieć. Tym razem jednak postanowiłem wpisać „Magię sprzątania” na listę książek do przeczytania.

    Trzeba tylko postępować według właściwej kolejności. Zaopatrz się w dużą ilość worków na śmieci i nastaw się na dobrą zabawę. Zacznij od ubrań, potem zajmij się książkami, papierami, różnościami, komono, a na końcu rzeczami, które mają dla Ciebie wartość sentymentalną.

    Najgorszy w całej książce jest chyba jej tytuł. Sugeruje, że będzie to książka o sprzątaniu – choć tak naprawdę chodzi w niej totalnie o coś innego. Tak wiele razy, po poleceniu komuś tej pozycji, spotykałem się z odpowiedzią, że chyba zwariowałem rekomendując lekturę dla kur domowych. A przecież „Magia sprzątania” to książka o filozofii, minimalizmie, emocjach i kulturze. Jeżeli będziesz szukać w niej prostych i praktycznych porad do tego, jak szybko uprzątnąć swój dom czy mieszkanie, a nie otworzysz się na ideologię, którą próbuje przekazać Marie – ogromnie się zawiedziesz. Owszem, od pierwszej do ostatniej strony, autorka opowiada historie i rady związane z wykonaniem i utrzymaniem porządku, ale sens całej książki jest o wiele głębszy, oparty o japońską kulturę, lata doświadczeń autorki i sytuacje, której jej się przydarzyły.

    Nie szukaj rzeczy, które chcesz wyrzucić, tylko rzeczy, które chcesz zatrzymać.

    Nie da się ukryć, że Marie ma obsesję na punkcie sprzątania, i chyba dzięki temu zadziwia i zaskakuje już od pierwszego rozdziału. Po wielu latach „pracy z bałaganem” rzuca na stół proste, ale jakże rewolucyjne rady. A człowiek czyta kolejną stronę i zastanawia się, dlaczego sam na to nie wpadł.

    Ułóż swoje ubrania tak, żeby wznosiły się do prawej.  Linie, które wznoszą się do prawej, zwiększają komfort. Stosując tę zasadę przy organizacji własnej szafy, możesz uatrakcyjnić jej wygląd. Ciężkie ubrania powinny wisieć po lewej, a lekkie po prawej.

    W książce wszystko kręci się wokół poszukiwania radości i emocji związanych z przedmiotami, które nas otaczają. Japońskie podejście do rzeczy z pewnością nie każdemu będzie pasowało, ale ciężko zaprzeczyć temu, że życie w sposób zaproponowany przez autorkę, rozwiązuje wiele codziennych problemów. Do tego Marie nie godzi się na żadne kompromisy, konsekwentnie broni swojej teorii, nawet w najtrudniejszych tematach.

    Moja podstawowa zasada dotycząca sortowania papierów brzmi: należy je wszystkie wyrzucić.  nie ma nic bardziej irytującego niż papiery. Nie przynoszą one radości, niezależnie od tego, jak starannie są poukładane.

    Co ważne, autorka pokazuje nie tylko jak uporządkować bałagan, który już mamy w naszym domu (i życiu), ale również, jak nie dopuszczać do jego odrodzenia w przyszłości. Marie jest perfekcjonistką i postarała się, aby opisać mnóstwo przypadków, w których nasz dom może znów się zabałaganić.

    Jednym z powodów, dla których ludzie wracają do bałaganu, jest niewyznaczenie miejsca dla każdej rzeczy. Jeżeli tego nie zrobisz, to gdzie będziesz kładła rzeczy po ich użyciu?

    „Magia sprzątania” to prawdziwa skarbnica dobrych rad. Znajdziesz tu podpowiedzi jak składać ubrania – aby mieć do nich łatwy dostęp, co zrobić, aby wyglądały dobrze w szafie, dowiesz się, jak uporządkować kuchnię, łazienkę, ustawić buty… ale autorka nie poprzestaje na tych prostych, domowych radach.

    Czemu ludzie płacą duże pieniądze za kursy, skoro to samo mogą przeczytać w książce, czy pozyskać w innej formie? Ponieważ chcą poczuć pasję nauczyciela i doświadczyć atmosfery nauki. Poza tym prawdziwy materiałem jest samo seminarium czy wydarzenie, trzeba więc go doświadczyć na żywo. Kiedy uczęszczasz na kurs, postanów sobie, że wyrzucisz wszystkie materiały przekazywane jego uczestnikom.

    Do tego cały poradnik jest napisany w tak dobry sposób – samo czytanie jest wielką przyjemnością. Marie jest perfekcyjna nie tylko w sprzątaniu – bardzo dobrze zaplanowała całą książkę, umieściła w niej wiele historii popierających głoszone przez nią tezy, historii wziętych wprost z życia jej i osób, którym pomagała w zaplanowaniu nad bałaganem. 

    Miałam raz klientkę, która poprosiła mnie o pomoc w nauczeniu dziecka porządku. Jej córeczka miała trzy lata. Kiedy odwiedziłam ją w domu okazało się, że rzeczywiście rzeczy córeczki były porozkładane w wielu miejscach. Ubranka były w sypialni, zabawki w salonie, a książki w pokoju dziennym. Zgodnie z podstawowymi zasadami sortowania i pakowania, zebraliśmy wszystko w pokoju dziecka…

    A wiele z nich wywoływało uśmiech na mojej twarzy… 🙂

    Jeżeli chodzi o papier toaletowy, to rekordowy zapas wynosił 80 rolek.

    Wzniosły, naładowany inspiracją i motywacją styl każdego zdania sprawiał, że czytając każdy kolejny rozdział, co chwilę miałem ochotę rzucić książkę w kąt i wcielić w życie to, o czym przed chwilą przeczytałem.

    Wątpliwości może budzić poświęcanie aż takiej uwagi szczegółom. I czy rzeczywiście przekłada się to na zmianę. Ale po co tracić czas na wątpliwości, skoro możesz wypróbować magiczne sposoby uporządkowania swojej przestrzeni.

    Jej, sam się dziwię, jak wiele cytatów zanotowałem. I każdy z nich chciałbym Ci pokazać, wszystkie są wspaniałe. „Magię sprzątania” nie raz sprawiła, że się uśmiechnąłem, nie raz skłoniła do refleksji: czy to z powodu wspaniałej rady, jaką przed chwilą otrzymałem, czy też przez różnice kultowe pomiędzy nami i Japończykami. Jednak po każdym kolejnym, przeczytanym zdaniu, mówiłem sam do siebie: tak trzeba żyć!

    Każdej rzeczy wyznacz miejsce. Po powrocie z pracy codziennie wykonuję ten sam ciąg czynności. Otwierając drzwi, ogłaszam mojemu domowi przybycie. Podnoszę buty, które miałam na sobie poprzedniego dnia i zostawiłam w korytarzu. Chwałę ja za ciężko wykonaną pracę, odkładam je do szafki na buty .

    Marie zmieniła całkowicie moje podejście do rzeczy, do robienia zakupów, nawet do zabezpieczania się na gorsze czasy. Każda z zasad opisanych w książce ma swoje uzasadnienie. I to takie, które ciężko podważyć. 

    Ludzie uważają, że taniej jest kupić większą ilość na wyprzedaży. Uważam, że jest wręcz przeciwnie. Jeżeli weźmie się pod uwagę koszt składowania, zaoszczędzisz tyle samo, jeżeli rzeczy będą czekały na ciebie w sklepie, a nie w domu. Kupowanie i używanie rzeczy wtedy, gdy są potrzebne, daje więcej radości.

    Patrząc na spis treści, przeglądając poszczególne rozdziały, książka wydaje się długa, momentami zbyt długa. Ale tak nie jest. Gdy dwudziesty raz siadasz do lektury poradnika sprzątania domu, możesz się lekko skrzywić, ale po przeczytaniu kolejnych kilku zdań – ponownie wpadasz w magiczny, uporządkowany świat Marie. Ostatnie rozdziały niby naciągane, niby przegadane – a jednak nie. „Magia sprzątania” jest wspaniała do samego końca, do ostatniej literki.

    Sprzątanie nie jest celem życia. Jeżeli sądzisz, że sprzątanie to coś, co powinno być robione codziennie, albo coś, co będzie trzeba robić przez resztę życia, czas się ocknąć.

    Ta książka zmieniła moje życie – choć nie w oczywisty sposób. Nie pokazała mi, jak zdobyć Mount Everest, nie przekazała sposobu na bogactwo, nie dała recepty na długowieczność, nie pomogła rzucić żadnego nałogu – ale uporządkowała wszystko to, co w moim życiu jest obecne. Pomogła wprowadzić harmonię tam, gdzie od dawna rządził chaos.

    „Magia sprzątania” to jeden z lepszych tytułów, jakie znalazły się w moich rękach. I choć często zachwycam się czytanymi książkami (a może po prostu wybieram tak dobre pozycje?), to bestseller Marie Kondo ląduje w czołówce mojej prywatnej listy przebojów. I z pewnością jeszcze nie raz do niego wrócę.

  • Talent do biegania

    Hmm.. obiecałem sobie (i Tobie chyba też?), że przez jakiś dłuższy czas nie będę męczył Cię opowieściami o bieganiu. Niestety, dzisiaj mi się to nie uda…

    Pamiętasz, jak chwaliłem się na prawo i lewo, że udało mi się przebiec 50 km przez cały wrzesień? Więc… znowu to zrobiłem, ale tym razem podwójnie 🙂 Mój cichy i nieśmiały cel na październik był dwa razy większy, niż ten z poprzedniego miesiąca. I udało się. Znowu! Przebiegłem 100 km! Sto kilometrów w ciągu 30 dni! Jestem z siebie mega zadowolony. Choć muszę przyznać – lekko nie było!

    Ostatni tydzień października, na który przypadło mi przebiegnięcie ostatnich dwudziestu pięciu kilometrów, był bardzo dziwny. Z jednej strony całkiem zniknęły już kolki, które jeszcze dwa tygodnie wcześniej pojawiały się w połowie tras, zniknęły zadyszki, które coraz mniej, ale jednak towarzyszy mi każdego dnia, zniknął kaprys, który pojawiał się na mojej twarzy, gdy musiałem wyjść pobiegać w przy niezbyt korzystnej pogodzie… Na maksa pokochałem bieganie. Ale poza miłością, pojawiło się jeszcze coś. Coś, czego się totalnie nie spodziewałem i czego do tej pory nie doświadczyłem. Pojawił się ból – lewej nogi.

    Po przebiegnięciu ostatniego, setnego kilometra, usiadłem sobie w domu, i – będąc nadal w lekkim szoku – zacząłem się zastanawiać: jak ja do cholery to zrobiłem? Jak to się stało, że pomimo faktu, iż od tygodnia boli mnie noga, dałem radę przebiec jeszcze ponad 25 kilometrów? No jak? Przecież moim nadrzędnym celem, tą najważniejszym na świecie, nieprzekraczalną, niemożliwą do złamania intencją jest ZDROWIE. I to takie przez duże „Z”! A bieganie z bolącą nogą nijak się ma do „zdrowia”. Nie zrozum mnie źle, wydaje mi się, że jestem wytrzymały na ból, nie boję się go odczuwać – ale ból oznacza, że coś się dzieje, coś złego. To jak siedzieć w stodole na sianie i poczuć nagle dym – ból jest tak samo niepokojącym objawem, oznacza, że coś się dzieje i jak nie zacznę działać, może być gorąco. Więc i owszem, zacząłem działać – poczytałem o rodzaju bólu, który zacząłem odczuwać, zaopatrzyłem się w superbajeranckie wkładki do butów i… poszedłem dalej biegać. A oczywiście musiałem (i chciałem) pokonywać coraz większe dystanse. W ostatnim tygodniu właściwie co drugi dzień biłem swój rekord odległości (dobrze, że przynajmniej o czas nie walczyłem), chciałem więcej i więcej. Poradniki, które czytałem krzyczały na mnie (oczywiście!), abym zrobił sobie tygodniową przerwę, groziły poważnymi konsekwencjami – ale im nie wierzyłem. Nie chciałem nawet zmienić trasę, którą codziennie pokonywałam, choć składa się ona w 100-procentach z twardego betonu – pogarszającego ból, a tym samym pewnie i uraz. Wkładki do butów wprawdzie pomogły i to sporo, ale nie wyeliminowały bólu – sygnału ostrzegawczego.

    Na szczęście nic sobie nie zrobiłem. Osiągnąłem swój cel, dobiegłem do ostatniego kilometra.

    I wtedy właśnie, ostatniego dnia października, gdy tak siedziałem w kuchni i po cichu świętowałem sukces, zacząłem się zastanawiać. Jak ja to zrobiłem? W jaki sposób udało mi się zmotywować samego siebie do porzucenia najważniejszych wartości, aby osiągnąć totalnie nieistotny, bzdurny, przyziemny cel. Przecież jeżeli uda mi się odkryć mechanizm, który mną kierował, i nauczę się go wykorzystywać w innych (być może właściwszych) celach – będę mógł osiągnąć, co tylko sobie wymarzę, prawda?! Jeżeli zamarzy mi się, aby schudnąć 15 kg – działając w ten sam sposób, dam radę to osiągnąć. Jeżeli wpadnę na pomysł wyprawy dookoła świata – kto mnie powstrzyma? Otworzenie restauracji, nauczenie się trzech nowych języków obcych, zrobienie doktoratu – przy użyciu systemu z biegania, mogłem spełniać dowolne marzenia! A z drugiej strony, nieznajomość tych wszystkich zależności, które doprowadziły mnie w październiku do setnego kilometra, może kiedyś sprowadzić mnie na bardzo złą drogę. To coś, co pomogło mi w bieganiu, może być równie dobrze moim prywatnym kryptonitem(znacie Supermena, prawda?). Musiałem więc odkryć o co chodzi. 

    I wiesz co? Znalazłem TO. Odkryłem w końcu co zrobiłem: użyłem moich talentów:

    • Poważanie
    • Rywalizacja
    • Odkrywczość
    • Bliskość
    • Osiąganie

    Ale to już historia na kolejny newsletter – i opowiem Ci ją tydzień 🙂.

    Mam jednak do Ciebie pytanie:Zdarzyło Ci się porzucić Twoje wartości dla zrobienia czegoś, co z perspektywy czasu, wydaje się totalnie niewarte takiego poświęcenia? Zastanawiałaś/eś się, dlaczego tak postąpiłaś/eś?

  • Uwiązane nawyki

    Obiecałem sobie jakiś czas temu, że będę do Ciebie pisał list w każdy wtorek. Właściwie to zazwyczaj piszę go wcześniej – w poniedziałki, gdy zawożę córkę na lekcje tańca i mam prawie półtorej godziny na przeanalizowanie ostatnich dni, wyciągnięcie wniosków i spisanie tego wszystkiego w wiadomości do Ciebie, we wtorek jedynie go wysyłam. Dzisiaj jest wtorek – a ja jestem bez listu do wysłania. W związku z obostrzeniami wprowadzonymi w całym kraju nie mogłem usiąść w ulubionej kawiarni przy filiżance przepysznej herbaty i napisać tego, co mi siedzi w głowie. Moje stałe miejsce, w którym spędzam poniedziałkowe popołudnia, jest zamknięte i zamiast pisać, zwyczajnie zmarnowałem te półtorej godziny.

    Wyłapałem ostatnio bardzo ważne zdanie w jednym z podcastów, które słucham – aby nauczyć się oddzielać nawyki od miejsc, czasu i rzeczy. Od razu zwróciłem uwagę na tę myśl, jednak potrzebowałem chwili, aby uzmysłowić sobie jej wagę. Moje nawyki są w większości bardzo mocno przywiązane do miejsc, czasu i rzeczy. I gdy tylko zmieniam choć jeden z tych elementów pobocznych, nawyk zaczyna zanikać. Znalazłem całkiem sporo takich przypadków:

    • Mój cotygodniowy przegląd (weekly review) wykonuję zazwyczaj w niedzielne popołudnia, na ławce w parku, z użyciem iPada. To bardzo mocne przywiązanie. Wystarczy gorsza pogoda, nienaładowany iPad, czy obiad u teściowej – i z przeglądu nici. Bardzo rzadko udaje mi się oddzielić ten, jakże ważny dla mnie nawyk, od miejsca, czasu czy nawet urządzenia, które w jego wypełnieniu mi pomaga. A idzie zima i o dobrą pogodę będzie coraz trudniej.

    • Biegam rano i/lub wieczorem – zawsze ze słuchawkami na uszach, zazwyczaj słuchając podcastu albo muzyki. Wybieram te same trasy, co jakiś czas powiększając je jedynie o dodatkowe pół kilometra. Gdy tydzień temu spędziłem kilka dni poza domem, na sześć możliwych wyjść na pobieganie, biegałem tylko raz. Był to jednocześnie mój najkrótszy dystans w tym miesiącu.
    • Poranne planowanie dnia odbywa się u mnie zawsze w ten sam sposób: godzina 5 rano, kanapa, kawa, iPad, słuchawki, muzyka (ta sama playlista). Wystarczy zmiana choć jednej z tych rzeczy i nici z przygotowania dnia – a to niestety zdarza się dość często.
    • W marcu tego roku, gdy do Polski zawitał koronawirus, postanowiłem kupić do domu mały rowerek treningowy. Był to również czas, kiedy zaczęliśmy w domu oglądać codziennie w telewizji wieczorne informacje z kraju i ze świata (aby wiedzieć choć trochę, co się dzieje) i te dwa nawyki pięknie się ze sobą połączyły. Zamiast siedzieć na kanapie, mogłem te pół godziny jechać na domowym rowerku i jednocześnie spoglądać co wydarzyło się tego dnia na świecie. Szybko jednak przypomniałem sobie, jak destrukcyjne jest oglądanie żerujących na emocjach wiadomości (niezależnie od kanału, na którym je oglądaliśmy) i szybko zrezygnowałem z takiej formy spędzania czasu. Chyba domyślasz się, co w takiej sytuacji stało się z moim nawykiem jazdy na rowerze treningowym?
    • Napisałem też na początku o tym kiedy piszę do Ciebie te wiadomości – to kolejne silne osadzenia nawyku w czasie i miejscu. Nawet brak herbaty może spowodować, że nie powstanie kolejny list.

    Podobnych sytuacji mógłbym wypisać znacznie więcej. Tak często przywiązuję nawyki do miejsc, sytuacji czy rzeczy. A to spory błąd. Od kiedy sobie uświadomiłem mechanizm takiego przywiązania, staram się go zmieniać. Dlatego tym razem nie piszę w poniedziałek. I choć czuję lekki dyskomfort z tym związany – wiem, że wcale nie jestem spóźniony (wbrew temu, co chwilami podpowiada mi głowa). Po prostu oderwałem ten nawyk od czasu i miejsca, a to pewnego rodzaju wyjście ze strefy komfortu. Z innymi spróbuję zrobić to samo. Być może dzięki tej zmianie, uda mi się zbudować i utrzymać kilka nawyków więcej.

    Domyślasz się pewnie, jakie mam dzisiaj pytanie do Ciebie: Które z Twoich nawyków są silnie związane z miejscem, czasem czy rzeczami?

    Ps. Wspomniałem o wyjściu ze strefy komfortu – będzie to temat najnowszego odcinka 🐽 PiG Podcastu – audycji o produktywności i budowaniu lepszego życia, który razem z Piotrem Szostakiem nagrywamy i publikujemy w każdą środę. A przynajmniej staramy się dotrzymywać tego terminu! 🙂 W odcinku z poprzedniego tygodnia rozmawiamy o 7 nawykach skutecznego działania – wspanialej idei, wymyślonej i opisanej przez Stephena Coveya. Zapraszam Cię bardzo serdecznie do posłuchania naszej rozmowy. Link znajdziesz tutaj. I nie zapomnij zajrzeć tam również jutro – nasza rozmowa o wychodzeniu ze strefy komfortu ukaże się już w środę, 28 października 🙂.

  • Nie gap się

    Lubię patrzeć na ludzi. Może to dziwne, ale obserwowanie zachowań innych bardzo mnie ciekawi. Uwielbiam dostrzegać schematy zachowań, analizować je, grupować. Każdy o czymś myśli, każdy ma swoje problemy, emocje wypisane na twarzy, a obserwacja tego wszystkiego to jak czytanie książki. 

    Lubię założyć słuchawki, włączyć niezbyt głośną muzykę i po prostu siedzieć. Mam taką playlistę o nazwie „Skupienie” i to właśnie ją wybieram zawsze, gdy chcę posiedzieć i popatrzeć na otaczający, często pędzący świat.

    Dlatego też często wybieram miejsca do pracy, w których mogę usiąść i z pewnej odległości spoglądać na siedzące przy innych stolikach lub przechodzące obok kawiarni osoby. Nie lubię zatłoczonych miejsc, szczególnie w tym roku, wolę takie, gdzie będzie kilka osób. Niewielkie kawiarnie, czy ławki w parku – tam zawsze się coś dzieje, ale zazwyczaj nie ma tłumów. Jeżeli tylko mam gdzie, siadam i patrzę co dzieje się wokół mnie. Zastanawiam się wtedy, z jakimi problemami mierzą się przechodnie, jakie emocje rysują się na ich twarzach. Choć od marca nie jest to już takie łatwe – albo musimy siedzieć w domu, albo nosić maseczki. To ostatnie znacznie utrudnia spoglądanie na twarze. Na szczęście ludzie wyrażają emocje nie tylko miną – lecz każdym ruchem. Niepewność albo pośpiech można łatwo rozpoznać w stylu chodzenia, strach i szczęście widać w spojrzeniu, beztroskę w sposobie machania rękami podczas chodzenia. Nawet wybór stroju wiele mówi o człowieku: o tym, kim jest, co czuje, co myśli. 

    Choć nie zawsze łatwo odgadnąć czyjeś emocje – lubię próbować.

    To zajęcie bardzo mnie uspokaja. Sprawia, że uświadamiam sobie, iż każdy ma swoje życie i swoje problemy. Jedni błahe, inni bardzo poważne. A każdy inaczej do podchodzi do swoich.

    Pisząc ten list do Ciebie, siedzę sobie w kącie w McDonaldzie – od kilku miesięcy to miejsce nie kojarzy mi się zbyt dobrze, ale akurat tutaj wylądowałem. Popijając herbatę obserwuję przewijające się przez to miejsce osoby. Moją uwagę przykuł chłopak z obsługi restauracji, który – w odróżnieniu od wszystkich innych pracowników – nie wpuścił swojej firmowej koszuli w spodnie. Być może pomyślisz, że wygląda przez to niechlujnie – otóż nie, chłopak wygląda całkiem schludnie, jego koszula jest wyprasowana, ewidentnie została tak założona celowo. Wszyscy inni pracownicy mają albo t-shirt, który oczywiście może sobie swobodnie zwisać, albo koszulę – ale już ładnie siedzącą w spodniach. Tylko ten jeden chłopak chodzi w tak dziwny, nie do końca elegancki sposób. Zastanawiam się, dlaczego właśnie tak się ubrał. Być może zabrakło dla niego t-shirtu, może nie było jego rozmiaru? Może to wyraz buntu? Nie, chyba nie wygląda na typ buntownika, przeciwnie – sprawia wrażenie poukładanej osoby, która chce wypaść jak najlepiej, potwierdza to również sposób w jaki rozmawia z gośćmi restauracji. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie wstydzi się trochę swojej sylwetki – bo faktycznie wygląda, jakby zjadał na co dzień o jednego czy dwa hamburgery za dużo. Tak, stawiam na skrępowanie sylwetką.

    Nie analizuję każdego przechodnia, wybieram sobie pojedyncze osoby i staram się je rozgryźć. Jak widzę kogoś z tatuażem, lubię zastanawiać się, czy osoba w niego ubrana żałuje, że go ma. Gdy ktoś się śmieje, zastanawiam się skąd ma tyle radości. Starannie szukam swojego celu (jej, jak to brzmi!). A obserwacje pomagają mi uświadomić sobie pewne zachowania – te, których sam chcę unikać, te, których chciałbym się nauczyć. Mogę pozbywać się uprzedzeń, przemyśleć moje problemy. Wszystko dzięki temu, że uważnie patrzę na innych. Czasem będzie to ładna dziewczyna siedząca przy stoliku obok, innym razem niestarannie ubrany kelner, zmartwiony staruszek przechodzący obok wielkiej szyby restauracji, czy grupka dzieciaków okupująca parkową ławkę. Nie raz, nie dwa przyłapałem się na tym, że siedzę i się gapię. Czasem sam się dziwię, że nikt mi jeszcze nigdy nie zwrócił uwagi.

    Moje pytanie: Może zdarzyło Ci się kiedyś, że to na Ciebie się ktoś gapił i totalnie nie miałaś/eś pojęcia, o co tej osobie chodzi? Może tak jak ja, ten ktoś próbował rozszyfrować Twoje najskrytsze marzenia? 😉

    Ps. Spróbuj kiedyś zrobić to samo – może i Tobie spodoba się takie zajęcie. Siedząc w kawiarni, odłóż telefon na bok, załóż słuchawki, włącz cichą, spokojną muzykę i poobserwuj ludzi wokół siebie. Jestem ciekawy, czego się nauczysz z takiego podglądania.

  • Obiecanki cacanki

    Tydzień temu, pełen podekscytowania, napisałem Ci, że udało mi się osiągnąć coś bardzo dla mnie ważnego i dużego, pamiętasz? Przebiegłem pięćdziesiąt kilometrów w 30 dni. Właściwie to w momencie, gdy moja wiadomość leciała do Ciebie internetowymi kabelkami, ja dobijałem do mety tej wspaniałej podróży. Przycisk „wyślij” kliknąłem, gdy wychodziłem z domu z licznikiem 49 km. Więc wypada mi chyba potwierdzić – tak, udało mi się! Nic się po drodze nie wydarzyło i przebiegłem ten ostatni kilometr 🙂 Dawno nie byłem z siebie tak dumny!

    Miałem Ci dzisiaj opowiedzieć o tym, jak wyglądała cała ta podróż, jednak zmieniłem zdanie. Jeszcze przyjdzie czas na marudzenie, jak ciężką sprawą jest biegania. Pomyślałem, że chciałbym Ci dzisiaj opowiedzieć o czymś innym – o dwóch lekcjach, jakie dały mi wrzesień i mój mały maraton. O pierwszej z nich zacząłem w poprzednim paragrafie, przy słowach „dumny”. Ważne właściwie jest całe zdanie: „Dawno nie byłem z siebie tak dumny”. Trochę skłamałem – często bywam z siebie dumny, jednak nie zawsze się tym chwalę – i może to jest błąd.

    Pewnie już z milion razy pisałem Ci, że lubię swoją pracę – głównie za to, że mogę w niej tworzyć nowe, fajne rzeczy. Buduję strony internetowe, projektuję strony w czasopismach, tworzę szatę graficzną projektów, firm – i jestem z siebie dumny za każdym razem, gdy ktoś powie: „o, ładne”.

    Często też zdarza się, że mam do rozwiązania problemy, z którymi przychodzą do mnie klienci, na przykład takie natury informatycznej, ze stronami www. Prawda jest taka, że nie zawsze od razu wiem jak te problemy rozwiązać. Czasem nad drobnymi rzeczami, wręcz bzdurami, siedzę godzinami… i zawsze, gdy uda mi się dojść samemu do rozwiązania, jestem z siebie mega dumny. Jednak nie tylko praca sprawia, że tak się czuję: gdy ugotuję coś smacznego, gdy uda mi się opublikować nowy wpis na blogu, gdy wyjdę rano pobiegać – w tak wielu sytuacjach jestem z siebie dumny. A wrzesień przypomniał mi o tym, że powinienem częściej o tym mówić, dzielić się moją dumą.

    Druga lekcja, jaką wyniosłem z mojego wrześniowego wyzwania, jest jeszcze cenniejsza. Napisałem Ci o niej już tydzień temu:

    Dla każdego, kto biega, przebiegnięcie 50-ciu kilometrów w miesiąc nie jest pewnie jakimś wielkim wyczynem, dla mnie jednak było ważne i bardzo trudne. Fakt, że mi się udało, sprawia, że czuję się świetnie. Przypomniałem sobie, że mogę wszystko! Jednocześnie uświadomiłem sobie, że zadania proste do wykonania dla jednych, mogą być mega trudne dla innych – najcenniejsza lekcja z całego września.

    Gdy opublikowałem w mediach społecznościowych informację o tym, że udało mi się przebiec 50 km, pod jednym z postów pojawił się komentarz:

    Co tak mało?

    I jestem bardzo zadowolony, że ktoś napisał właśnie to zdanie, wręcz na nie czekałem. Nie wiem, czy było to szczere pytanie, i osoba, która je umieściła faktycznie uważa, że to mało, czy chodziło jedynie o zaczepkę – nieistotne. Ważne jest, że mam piękne potwierdzenie mojej drugiej wrześniowej lekcji – coś, co jest łatwe dla Ciebie, może okazać się bardzo trudne dla kogoś innego. Zawsze, gdy ktoś naśmiewa się z dokonań innych, przypominają mi się czasy szkoły. Pamiętasz swoją szkołę? Pamiętasz, jaką rolę odgrywałaś, albo odgrywałeś, w klasie? Może prymusa? Takiego, który niczym Hermiona Granger siedzi w pierwszej ławce i podnosi rękę, gdy tylko usłyszy pytanie nauczyciela? A może, zamiast się uczyć, wolałeś grać w okręty z kolegą w przedostatniej ławce i co roku ledwo udawało Ci się przejść do kolejnej klasy? Te dwie, bardzo kontrastowe, grupy dzieciaków w szkole zazwyczaj nie specjalnie się lubią. Ale prawda jest taka, że bardzo często ci, którzy błyszczą na matematyce i języku polskim, mają trochę więcej problemów na WFie, i odwrotnie. Ja, w szkole, należałem do trzeciej grupy uczniów: średniaków. Nie błyszczałem ani w klasie, ani poza nią. Nie raz jednak widzialnem, jak grupa szkolnych mięśniaków (nie wiem jak ich inaczej nazwać), wyśmiewa się z „kujonów”, gdy Ci ostatni nie dają rady przebiec jednego kilometra na WFie. A dla tych pierwszych nie było to wielkim wyzwaniem. Role odwracały się, gdy wracaliśmy do sali na chemię i był czas na odpowiadanie na pytania nauczyciela – wtedy Ci „powolniejsi” fizycznie triumfowali. Właśnie te sceny ze szkoły stanęły mi przed oczami, gdy dobiegłam do pięćdziesiątego kilometra.

    Pytanie: Czego Ty nauczyłaś, lub nauczyłeś, się we wrześniu? Śmiało, kliknij „odpowiedz” i napisz do mnie.

    Ps. Tym razem już obiecuję, że za tydzień napiszę więcej o moim bieganiu – tak bardzo chcę Ci o tym opowiedzieć. Powiem też, co wymyśliłem sobie na październik – no, chyba że wcześniej z tego zrezygnuję ☺️

    Fajnego dnia!

  • ale pobiegłem!

    Jeżeli wszystko poszło zgodnie z planem, i w ostatniej chwili nic się nie wydarzyło, w momencie, gdy czytasz tę wiadomość, mam już na moim wrześniowym koncie przebiegnięte ponad 50 km. Właściwie to klikam „wyślij” i idę na ostatnie pobieganie z tego wyzwania. 50 KILOMETRÓW. Wow. Nie mogę uwierzyć, że mi się udało…

    W czasach szkoły średniej nie lubiłem chodzić na WF. Nie – tak naprawdę to nienawidziłem WFu! Robiłem co tylko mogłem, aby się wymigać od ćwiczeń. Uciekałem z lekcji, udawałem chorego albo zwyczajnie siadałem na ławce i nic nie robiłem. Interesowało mnie absolutne minimum potrzebne do przejścia do następnej klasy. Zastanawiam się teraz, dlaczego tak było…

    Dla odmiany w podstawówce uwielbiałem długie wyprawy rowerowe z kolegami, bieganie po ulicy, grę w piłkę, pasowała mi właściwie każda forma aktywności fizycznej, nie miałem też problemu z ćwiczeniami w szkole. Nawet przez chwilę trenowałem piłkę nożną w klubie sportowym! Był to krótki epizod w moim życiu, ale jednak się pojawił. Pamiętam, że na pierwszym treningu trener powiedział mi, że wyglądam zupełnie jak Boniek i wszyscy zaczęli się śmiać. Szczerze mówiąc, nie bardzo wtedy wiedziałem kim jest Boniek (😁), byłem więc mocno zmieszany. Ale sama gra, poza bieganiem na rozgrzewkę, była super.

    No właśnie, chyba to bieganie sprawiało, że z czasem tak bardzo znienawidziłem WF. Odrzucało mnie, jak myślałem, że miałbym przebiec 1 km. A przecież w szkole średniej biegania jest całkiem sporo. Chyba bym prędzej umarł ze zmęczenia niż dał radę przebiec cały kilometr. A nawet, gdyby jakimś cudem mi się udało, co mój czas nie nadawałby się nawet na dwójkę. W efekcie stopniowo zacząłem rezygnować z jakiejkolwiek formy ruchu w moim życiu. Zresztą z każdym rokiem było to coraz prostsze. Po szkole przeprowadziłem się do Warszawy – autobusy, metro i tramwaje skutecznie pomagały mi w nieruszaniu się. Później pojawiło się prawo jazdy, samochód – i nie musiałem już nie tylko biegać, ale i za wiele chodzić.

    Na szczęście wszystko zmieniło się kilka lat temu, z chwilą, gdy postanowiłem rzucić palenie. Zacząłem wtedy biegać, choć był to epizod tak samo krótki, jak ten w klubie piłkarskim. Pierwszy raz wybiegłem na ulicę tego samego dnia, którego wypaliłem ostatniego papierosa. Jak się pewnie domyślasz – po latach palenia – była to męczarnia… Po 100 metrach wolnego truchtu miałem ochotę położyć się na ziemi, wypluć płuca i umrzeć. Ale nawet na taki ruch nie miałem wtedy siły. Na szczęście pozbycie się papierosów sprawiło, że z każdym kolejnym bieganiem, osiągałem o wiele lepszy wynik niż poprzedniego dnia. Biegałem dwa razy dalej albo osiągałem o połowę lepszy czas niż poprzedniego dnia na tym samym dystansie. Trudno o lepszą motywację – wystarczyło mi więc zapału na kilka pierwszych dni, może tygodni – dopóki widziałem wyraźne, codzienne postępy, dawałem radę przekonać samego siebie, że warto wybiec kolejny raz z domu. Jeżeli zastanawiasz się, jakie to były odległości, to niestety (na szczęście!) ich nie zapisałem – choć pewnie, gdybym spojrzał w aplikację Zdrowie w moim iPhonie, okazałoby się, że widnieją tam zapiski moich „dokonań”. Jednak wolę tego nie robić… 🙂 Powiedzmy jednak, że było to pewnie w okolicy kilometra.

    Bieganie w tamtym czasie było jakąś formą pomocy w rzuceniu paleni, i gdy mój główny cel udało mi się zrealizować, gdy poczułem, że jestem wolny od nałogu – po prostu przestałem wychodzić pobiegać… i tak już zostało. Potraktowałem ten sport jak niedobre lekarstwo, którego spożycie jest niezbędne do wyleczenia, ale nie można przyjmować go dłużej niż zapisane w ulotce. Było to kilka lat temu i trzymałem się później zasady, że bieganie to nie jest sport dla mnie. Przecież uwielbiam chodzić, a nawet dość szybko maszerować – to powinno wystarczyć. Nie miałem najmniejszego problemu ze zrobieniem 20-to kilometrowej pieszej trasy z Jeleniej Góry do Karpacza, nie marudziłem, gdy chodziliśmy z Ewą jeszcze więcej po Tatrach – chodzenie to był mój sport. Mogłem bez żadnych skrupułów powtarzać na prawo i lewo, że nie lubimy się z bieganiem i już. Do czasu.

    Pod koniec sierpnia, tak się jakoś złożyło, że dostałem zaproszenie do pewnego wyzwania… Polegało ono na przebiegnięciu przez cały wrzesień pięćdziesięciu kilometrów. Należało przy tym biegać z włączoną aplikacją Nike Run Club, która to rejestrowała odbyte biegi i zliczała zrobione kilometry. A wszystkich uczestników wrzucała w jedną tabelę, układając ich wyniki w kolejności od najlepszego. Sam nie wiem co mnie podkusiło, aby zgodzić się na dołączenie do wyzwania. Przecież ja nie biegałem! Ale się zgodziłem. I trzeba było przebiec. Choć pewnie przez całe moje 36-letnie życie, nie przebieglem łącznie takiego dystansu w miesiąc.

    I właśnie dzisiaj, dwa dni przed końcem miesiąca, udało się. Przebiegłem pełne 50 km. Choć nie było łatwo! Ale o tym opowiem Ci za tydzień, w kolejnej wiadomości 🙂.

    Ps. Dla każdego, kto biega, przebiegnięcie 50-cię kilometrów w miesiąc nie jest pewnie jakimś wielkim wyczynem, dla mnie jednak było ważne i bardzo trudne. Fakt, że mi się udało, sprawia, że czuję się świetnie. Przypomniałem sobie, że mogę wszystko! Jednocześnie uświadomiłem sobie, że zadania proste do wykonania dla jednych, mogą być mega trudne dla innych – najcenniejsza lekcja z całego września. 

    Pytanie: Co niewiarygodnego (choć jednocześnie łatwego) udało się Tobie zrobić we wrześniu?