Kategoria: wpisy

  • jak wygląda pierwsza godzina Twojego dnia? – 📜 karta dziennika nr 1

    Bardzo się cieszę, że w końcu mogę oddać w Twoje ręce pierwszą Kartę Dziennika. Długo pracowałem nad przygotowaniem fajnego, ciekawego sposobu na naukę prowadzenia dziennika i Karta, którą którą możesz pobrać poniżej, jest efektem tych przemyśleń i jednym z elementów projektu, który udało mi się stworzyć. Mam nadzieję, że będzie to dla Ciebie przydatne narzędzie do rozwoju osobistego, fajna ścieżka do lepszego poznania siebie, jak i wartościowy sposób na spędzenie czasu.

    Nie zapomnij, przed uzupełnieniem Karty Dziennika, wysłuchać powiązanego z nią odcinka podcastu Fajne Życie:

    Poniżej możesz przejść do mojej odpowiedzi na pytanie odcinka.

    Dziękuję Ci za dołączenie do mnie w podróży po świecie rozwoju osobistego, jak i wspieranie mojego bloga. Mam nadzieję, że podoba Ci się to, co staram się stworzyć i że będziesz kontynuować poszerzanie swojej wiedzy związanej z prowadzeniem swojego własnego dziennika. Pamiętaj, że to świetny sposób na lepsze poznanie siebie, swoich uczuć, potrzeb oraz skuteczniejsze osiąganie celów. Nie ustawaj w dążeniach do fajnego życia!

  • jak wygląda pierwsza godzina mojego dnia? –📗 dzienniki

    Poniższy wpis jest dodatkiem i moją odpowiedzią na pytanie zawarte w siódmym odcinku podcastu Fajne Życie.

    Sporo ostatnio myślałem o moich porankach. To zabawne, ale one potrafią być tak bardzo różne. Mogę chyba wydzielić ich trzy rodzaje. Zupełnie, jakby siedziały we mnie trzy różne osoby, choć wcale tego tak nie traktuję. Myślę, że potrafię dostosować je – te poranki – do sytuacji, w jakiej się akurat znajduję, że o poranku potrzebuję pewnego rodzaju stabilizacji, powtarzalności. I właśnie, jak spojrzę na to jeszcze raz – to i w moich porankach jest dużo powtarzalności, pomimo całej – pozornej – różnorodności. I to właśnie jest dla mnie zabawne. Nie jestem przywiązany do godziny, do zegarka, ale mam nawyki, których się trzymam, które pomagają mi codziennie rano.

    Tak w ogóle, to lubię spać. Kiedyś niezbyt lubiłem – wydawało mi się to okropną stratą czasu. To chyba normalne, prawda? Moje dzieci dzisiaj tak właśnie uważają – że najlepiej byłoby w ogóle nie spać. A ja dzisiaj już lubię. Wręcz uwielbiam. Stąd może i poranki, a właściwie to sam moment przebudzenia się – jest fajny. Dziś otwieram oczy z takim spokojem. Otwieram je i leżę, delektuję się chwilą. Zastanawiam się, kiedy odnalazłem ten spokój poranków, to uczucie, że „świat poczeka, poczeka, aż zechcę wstać”. To ogromny komfort, że udało mi się do takiego myślenia dojść, a może dojrzeć? To kwestia przemyśleń i dojrzałości? Czy decyzji życiowych? Pewnie jedno wynika z drugiego.

    A więc otwieram oczy. Kiedyś od razu sprawdzałbym aktualną godzinę, dziś już tak nie robię. W zależności od tego, czy poprzedniego dnia miałem do późna trening, bawiłem się z dziećmi, czy położyłem się wcześnie, może być 4 nad ranem, albo i 9:30 – i to nie jest najważniejsze. Staram się zawsze celować, by spać nie dłużej, nie krócej, niż 7 godzin. To taka moja optymalna ilość snu, do której doszedłem po wielu latach. Kiedyś było to 6,5 godziny, ale zwiększenie liczby codziennych treningów sprawiło, że zacząłem potrzebować tych dodatkowych 30 minut odpoczynku w nocy.

    Gdy już zdecyduję, by w końcu wykonać jakiś ruch, chwytam telefon, by wyłączyć budzik – często po przebudzeniu nie pamiętam, czy już dzwonił, czy dopiero ma za chwilę zadzwonić. A jeżeli nie dzwonił – nie chcę, by się odzywał. Wolę myśleć, że tym razem go pokonałem i ma się w związku tym nie pokazywać mi na oczy. Czasem zastanawiam się, czy mógłbym całkowicie z niego zrezygnować. Nie wiem, czy ufam sobie aż tak bardzo, by to zrobić. Traktuję budzik trochę, jak takie koło zapasowe – szczególnie, że są wieczory, w które kładę się spać mocno zmęczony po bardzo aktywnym dniu. Boję się, że mógłbym wtedy spać i spać. I, choć nie widzę niczego złego, albo raczej niczego, co wymaga zmiany, w tym, że dzwoni budzik, to jednak kusi mnie, by sprobować go odstawić. Sam nie do końca wiem dlaczego, być może to taki kolejny krok, może ten budzik w mojej głowie jest jakimś dodatkowym symbolem podporządkowania, brakiem wolności.

    Wstałem. Zawsze po tym idę do okna, odsłaniam żaluzję, by sprawdzić, czy jest już jasno. Zazwyczaj i tak wiem, czego się spodziewać, w końcu chwilę wcześniej trzymałem w ręku telefon i – oczywiście – sprawdziłem, która jest godzina. Jeżeli jest jasno, odsłaniam wszystkie żaluzje. Jeżeli panuje jeszcze mrok – zostawiam je zasłonięte. Potem przypominam sobie, że za drzwiami czekają pewnie na mnie dzisiejsze pudełeczka z posiłkami na cały dzień (dieta pudełkowa) – idę więc sprawdzić, czy przypadkiem ktoś z sąsiadów nie postanowił sobie zagarnąć mojego jedzonka. Już od ponad roku zamawiam w ten sposób jedzenie i na szczęście jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby cokolwiek zniknęło. Brawo sąsiedzi? Czy powinienem być wdzięczny za to, że nikt mnie do tej pory nie okradł? 🙂 Hmm…

    Następnym punktem poranka jest kuchnia. To właśnie ona jest moim miejscem, gdzie spędzam sporą część czasu rano. Nie mam w niej stolika, nie mam tam krzeseł, fotela, ale jest duży parapet, na którym ustawiłem sobie coś w rodzaju biurka stojącego. Wykorzystałem do tego łóżkowy stoliczek, taki, który kiedyś, dawno temu, wykorzystywałem, by zjeść sobie coś w łóżku. Brr, mroczne czasy, w których dużo bardziej ceniłem w życiu bezruch, niż ruch. Śmieszne – zamieniłem jeden z największych symbolów lenistwa w centralny punkt mojego dzisiejszego poranka – który tak bardzo jest inny, niż ten sprzed lat. Po drodze do biurka sięgam jeszcze po szklankę i wodę. Nauczyłem moje ciało, że po nocy dostanie sporo płynów, i dziś już ciężko by mi było z tego zrezygnować. To pozwala mi też się mocniej obudzić. Podchodzę potem do mojego prowizorycznego biureczka, staję przy nim i – na przygotowanym poprzedniego wieczoru iPadzie – otwieram mój dziennik. Jeżeli tylko pamiętam, co mi się w nocy śniło – zapisuję ten sen, razem z przemyślaniami na jego temat. Mam ich już zapisanych wiele dziesiątek. Zabawne rzeczy potrafią mi się śnić, czasem łapię się za głowę, spisując historię, którą przeżyłem w nocy. Musi to być jedna z pierwszych rzeczy, jakie robię po przebudzeniu, inaczej zapomnę. Staram się tego pilnować, choć sam nie wiem, dlaczego to dla mnie takie ważne. Być może dopatruję w tym źródeł moich podświadomych lęków, nadziei, pragnień, tego, co siedzi głęboko w mojej głowie, choć często w mocno zagmatwanej i pokolorowanej przeróżnymi barwami, niejasnej formie. Nawet nie wiem, czy mam rację. Jednak traktuję te sny jak część mnie, więc je zapisuję.

    Gdy moje pierwsze – często krótkie – spotkanie z dziennikiem mam za sobą, lecę do łazienki, by tam załatwić poranne czynności – siku, szybkie mycie, zęby. Wystarczy na początek.
    Czas na najfajniejszy moment poranka – kawa.
    Tak, kawa to ten ulubiony moment. Nie samo jej parzenie, ale smak. Uwielbiam mój poranny kubek kawy. Ta część poranka kręci się już u mnie właściwie wyłącznie w kuchni. Na prowizorycznym biurku–parapecie stoi iPad, często wykorzystuję ten moment – gdy piję kawę – do pisania w dzienniku. A rano mnóstwo myśli się pojawia i lubię „przelać je na papier” (elektroniczny), by pozbyć się ich z głowy, by oczyścić umysł. To ważna część mojego poranka – czasem trwa 5 minut, gdy nie mam za wiele z siebie do wyrzucenia, ale bywa, że stoję przy iPadzie i godzinę – tak dużo mam sobie do opowiedzenia. Czasem powstają w ten sposób wpisy na bloga, czasem newsletter – poranek to mój najbardziej kreatywny czas i chcę to zawsze jak najlepiej wykorzystać, a ponieważ uwielbiam pisać – więc i wydłużam tę czynność tak bardzo, jak tylko mogę.

    IPad to również moje narzędzie do planowania dnia. Gdy moja głowa jest już wolna od różnych rzeczy, której się po niej po nocy przewijają, mogę podjeść do wymyślenia, jak bym chciał, aby nadchodzący dzień wyglądał. Staram się zawsze zaczynać planować moje dni od aktywności fizycznych, na jakie mogę sobie danego dnia pozwolić. Lekcje tańca mam od poniedziałku do czwartku, a przed nimi wkładam przynajmniej godzinę zajęć na siłowni, czasem uda mi się upchnąć jeszcze z godzinkę rolek w taki szalony dzień. Wkładam w mój plan dnia tyle sportu, ile tylko zdołam, i czasem zastanawiam się, czy aby nie przesadzam trochę 🙂 Jednak wiem, że jak uda mi się zrealizować taki niewiarygodny plan, to będę z siebie bardzo zadowolony, jak będę probował doczołgać się wieczorem do łóżka. Nie lubię pozbyć się całej energii podczas jednego treningu, ale lubię być zmęczony, rozciągnięty i wypompowany po kilku mniejszych, mniej intensywnych. Sport stał się tak ważną częścią życia – uwzględniam to przy porannym planowaniu dnia.

    Gdy jestem już całkowicie zaplanowany, to jest to dobra chwila na odrobinę medytacji, skupienia, czy choćby posiedzenia w ciszy – w zależności od mojego humoru i nastroju.
    Mój poranek zbliża się powoli do końca. I w tym momencie zastanawiam się, czy „ja to mam dzisiaj rano ochotę na odrobinę rozciągania, rozgrzewki, delikatnych ćwiczeń?”. Był czas w moim życiu, gdy bardzo cisnąłem, aby każdego dnia zrobić jakąś partię porannych ćwiczeń. Jednak teraz, gdy wiem, że mój kalendarz jest wypakowany minimum 2-3 godzinami zorganizowanych, mocnych treningów – wiem, że mogę sobie odpuścić poranne rozciągania, a i tak osiągnę poziom aktywności, na jakim mi każdego dnia zależy. Niemniej jednak, czasem zdarza mi się jeszcze wykonać przynajmniej kilkuminutowy zestaw ćwiczeń rozciągających. Dni, które zacznę właśnie z tym pakietem ćwiczeń, zawsze są lepsze. Choć przyznaję – często mi się nie chce 🙂

    Kolejna chwila to czas decyzji – czy mam ochotę na śniadanie. W ostatnich miesiącach uczyłem się jak zerwać z nawykiem jedzenia nawykowego, to znaczy posiłków, które mam tylko dlatego, że naszedł czas śniadania, obiadu, czy kolacji. Teraz przed zjedzeniem czegokolwiek pytam siebie, czy faktycznie jestem głodny (i jak bardzo), czy raczej to zegarek podpowiada mi, że to pora śniadania, ale wcale nie jestem jeszcze na ten posiłek gotowy i nie jest mi on potrzebny. W praktyce zjadam śniadanie rano tak co drugi dzień. W pozostałe zostawiam sobie to na późnej – i szczerze mówiąc, chyba wolę te dni, w które śniadanie przekładam. Zresztą, takie podejście bardzo pomogło mi w wyregulowaniu tego, co jem i kiedy jem. Jedzenie tak łatwo może stać się nałogiem, a najadanie się, czy nawet przejadanie – codziennością.

    Zostają mi już tylko dwa elementy poranka. Pierwszy to wybranie ubrania, a właściwie to – ze względu na treningi – kompletów ubrań.
    Musi być ich kilka. Ta część potrafi mi się rozciągnąć w czasie o wiele mocniej, niż bym tego chciał. Bywają dni, w które biorę sobie nawet i 3 duże treningi w ciągu dnia, a przed dwoma z nich jeszcze robię dość intensywną rozgrzewkę. Wtedy muszę mieć ze sobą cztery pełne komplety ubrań plus dwie dodatkowe koszulki. Co w sumie sprawia, że szykuję na taki dzień 6 koszulek, 3 pary skarpetek, 3 pary bokserek, 3 pary spodni i bluzę. A ponieważ nie lubię niespodzianek w ciągu dnia, więc najczęściej zabieram jeszcze jeden komplet – awaryjny. Także często wychodzę z domu z kompletem ubrań, jaki niektórzy zabierają ze sobą na wielodniowe wakacje 🙂 Wychodzi z tego później dużo prania 🙂

    Gdy uporam się z ubraniami, czas na poranną kąpiel. Ach, ta ostatnia – kąpiel – to również czas na krótkie czytanie. I tu zabieram ze sobą iPhone’a, w którym sięgam zazwyczaj po jedną z dwóch aplikacji:

    • Readwise, w której gromadzę wycinki różnych ciekawych książek i artykułów z internetu, a która codziennie podrzuca mi 5 z tych wybranych wcześniej wycinków. Jedne są dłuższe, inne to raptem 1-2 zdania. Czytam każdy z nich – to fajny czas przemyśleń – ewentualnie dorzucam brakujące tagi, czasem coś poprawiam lub uzupełniam, dodaję własne notatki. Buduję w ten sposób moją bazę wiedzy, a wszystkie te wycinki pięknie synchronizują się z aplikacją do notowania, której używam – Reflect Notes.
    • druga to Readwise Reader. Aplikacja tych samych twórców, ale poprzednia, jednak w odróżnieniu od zwykłej appki Readwise, tu dostaję artykuły, których wcześniej nie czytałem, ale znalazłem w internecie i zdecydowałem, że będę chciał przeczytać w przyszłości. Taka przechowalnia rzeczy do przeczytania. Poza artykułami mogę w Readwise Reader przeglądać newslettery, do których jestem zapisany, a nawet czytać dodane tam e-booki. Krótko mówiąc – to mój kombajn do czytania wszystkiego. W każdej czytanej tam rzeczy mogę zaznaczać fragmenty, które mi się spodobają, i które uznam, że może będę chciał kiedyś jeszcze wykorzystać. Wycinki te trafiają automatycznie do zwykłej aplikacji Readwise i z pewnością w ciągu kolejnych dni, tygodni, może miesięcy, zobaczę je w Readwise, podczas codziennych przeglądów (Daily Review) – uzupełnię wtedy tagi, może przetłumaczę taki fragment na język polski (jeżeli jest po angielsku), a może skasuję, gdy uznam, że jednak dany fragment mi się nie przyda.
      Wyjście z kąpieli to taki już oficjalny moment zakończenia mojego porannego rytuału i rozpoczęcie normalnego dnia. Jeżeli zostaję w domu, zabieram się za zaplanowane zadania, jeżeli dzień spędzam poza domem, następuje szybkie pakowanie – ubrań, rzeczy do pracy i jedzenia – i wychodzę, by przeżyć dalej dzień.

    I tu, muszę chyba uderzyć się w pierś. Miała być pierwsza godzina dnia, a moje poranki – te, które opisałem – to czasem dwie godziny, a bywa, że i jeszcze trochę dłużej. I choć zdarza się, że lekko (albo i mocniej) je modyfikuję, na przykład w dni, kiedy moje córki są u mnie, to staram się, aby zawsze mieć czas na porządne przygotowanie się do dnia i przejście przez wszystkie ważne dla mnie elementy poranka. Prawda jest taka, że uwielbiam ten czas, więc i dlatego tak bardzo rozciągam go w czasie. Po dobrym poranku cały dzień jest fajny. I chcę, aby moje właśnie takie były.

    Cieszę się, że usiadłem do tego podsumowania, że opowiedziałem – trochę patrząc z boku – o moich porankach. Zrozumiałem, jak bardzo mi pomagają, jak skrupulatnie przechodzę każdego dnia przez wszystkie ich elementy, ale widzę również, że często modyfikuję cały ten proces. Myślę, że mogę powiedzieć, iż na bieżąco dostosowuję poranki do mojego życia. Lubię je. I nie mogę się doczekać kolejnego 🙂

  • trzymam się tego wyliczenia i nic się nie dzieje…

    Pisałem ostatnio do Was o jedzeniu. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że akurat ten list tak bardzo przypadnie Wam do gustu. Wygląda na to, że taka tematyka nie tylko mnie jest bliska, a dieta, posiłki, energia w ciągu dnia, czy nawet minimalizm – to zagadnienia, które i Wam często chodzą po głowie. Skąd o tym wiem? Kilka osób zechciało odpisać do mnie po przeczytaniu, inni z Was postanowili kliknąć łapkę w górę pod listem. Cieszę się, że korzystacie z tych – mniejszych i większych – form komunikacji ze mną. Dzisiaj też mam coś związanego w pewnym stopniu z jedzeniem. Coś krótkiego. A pomysł na ten list pojawił się w mojej głowie po przeczytaniu pewnego wpisu w internecie.

    Ciężko mnie chyba nazwać regularnym użytkownikiem Facebooka, niemniej jednak, od czasu do czasu, zdarza mi się tam zajrzeć. Chyba – o zgrozo – z nudów. Nuda to, swoją drogą, bardzo ciekawy temat, o którym dużo myślę, ale to opowieść na inny list. Wracając do Facebooka – na szczęście nie zabawiam tam zazwyczaj długo. Jednak nawet te kilka chwil tam spędzonych sprawia, że przeczytam jeden, czy dwa wpisy, które – jak twierdzi algorytm Facebooka – powinny mnie zainteresować. Wpadłem ostatnio na post w jednej z grup, do której zapisałem się wieki temu. Grupa dotyczyła odchudzania i zdrowego stylu życia a związana była z jakąś aplikacją w tym wspomagającą. Był to wpis proszący o pomoc – przez… brak efektów. Zresztą zobacz:

    Jak widzisz, po liczbie komentarzy, od razu pojawiło się wielu doradców, którzy zaczęli wymieniać swoje najróżniejsze sposoby na schudnięcie. Oczywiście, jak twierdzili dyskutujący, dziewczyna musiała robić coś źle, a ich sposoby były o wiele skuteczniejsze od tego, stosowanego przez autorkę posta. Gdy tylko zobaczyłem ten wpis, zapaliła się w mojej głowie lampka z pytaniem: ciekawe, jak długo dziewczyna jest na diecie? Okazało się, że nie tylko mnie to zaciekawiło. A odpowiedź…

    Oczywiście i pod tym komentarzem pojawiło się sporo uwag, rad, wniosków. Można je podzielić na dwie grupy, no… właściwie to na trzy, ale ta trzecia nie ma większego znaczenia:

    • grupa 1: „to o wiele za krótko, daj sobie więcej czasu”
    • grupa 2: „po takim czasie powinny być już wyraźne, zauważalne efekty”
    • grupa 3: „haha 🤣”

    Dość mocno zapadł mi w pamięć ten wpis. Choć nie zamierzałem dodawać na Facebooku żadnego komentarza w tej sprawie, to mam garść swoich przemyśleń.

    Z jednej strony, pomyślałem od razu, że przecież cierpliwość to kluczowe słowo w całej tej układance. Odchudzanie to proces, który wymaga czasu i wysiłku. Chcąc schudnąć, raczej nie powinniśmy oczekiwać natychmiastowych efektów, a nastawić się długoterminowe zmiany, zarówno w naszym sposobie żywienia, jak i innych nawykach. A nie jest to proste, ponieważ media bombardują nas nieustannie rewolucyjnymi dietami, cudownymi suplementami i szybkimi sposobami na zrzucenie wagi. A my, przez to, ciągle szukamy skrótów, które pozwolą szybko osiągnąć wymarzone rezultaty. Bez wysiłku. Bez zmian. Szukamy tej magicznej metody na bycie chudym, na piękny wygląd.

    Tylko, zastanawiam się… po co? Jaki jest cel tych starań? Albo raczej: czy jest właściwy?

    Tak często naszą motywacją jest jakieś jednorazowe wydarzenie w naszym życiu – ślub, wakacje, impreza, występ, pokaz…

    A tak być raczej nie powinno. Powodem, dla którego sięgamy po dietę, powinno być chyba przede wszystkim… zdrowie? Zresztą, całego tego procesu nie powinniśmy nawet nazywać „dietą”, to niewłaściwe słowo, które zakłada jednorazowość, to proces skończony, a taki być nie powinien – ponieważ, gdy naszą motywacją staje się zdrowie, to zakończenie tego procesu (diety), sprawi, że zaczniemy koncentrować się na czymś przeciwnym, a więc na… braku zdrowia? chorobach?

    Szkoda, że nie rodziny się z taką wiedzą i przekonaniem, że musimy do tego wszystkiego powoli dochodzić, uczyć się na własnych błędach. Jedni szybciej, inni wolniej. Ja potrzebowałem wielu lat, by do takich wniosków – dzisiaj wierzę, że jedynych właściwych – dojść, by zacząć coś zmieniać, naprawiać. I mam nadzieję, że mi to wcale nie przejdzie.

  • o jedzeniu

    Gdy pierwszy raz czytałem „Minimalizm” Leo Babauty, stukałem się mocno w czoło, przechodząc przez fragment o minimalistycznej kuchni. Leo probował mnie wtedy przekonać, że jedzenie powinno być głównie paliwem dla naszego ciała, że nie powinniśmy poświęcać zbyt wiele czasu na przygotowywanie posiłków, na „rozpasanie” w kuchni, twierdził, że jedzenie powinno być proste i dostarczać nam potrzebnej energii, choć oczywiście nie zaprzeczał temu, że powinno być ono również smaczne, ale opowiadał o tym w mocno inny sposób, niż ten, który znałem.

    Ogólnie rzecz biorąc, idea minimalizmu szybko zagościła w moim życiu, jednak szerokim łukiem omijałem go, jeżeli chodzi o kuchnię, a właściwie to jedzenie.

    Przecież, ja – wychowany na hasłach „jedzenie to przyjemność” (Orbit), „palce lizać” (KFC), czy nawet „rozpływa się w ustach, a nie w dłoni” (M&M) – przez lata miałem wpajane do głowy, że jedzenie to nie jest żadne paliwo, a rozrywka, relaks, odpoczynek, rozkosz, zabawa, frajda, uciecha, sposób na randkę, stres, problemy, smutki, to spędzanie czasu z najbliższymi, spotkanie z przyjaciółmi, święta, urodziny, czy wesela. Śmiałem się i jednocześnie wkurzałem, czytając słowa Leo, który jednym rozdziałem w książce probował przekreślić większość zasad wpajanych mi przez większość mojego życia.

    Minęło kilka lat… a ja przyznaję Leo rację. A do tego czuję się tak bardzo oszukany – przez społeczeństwo, reklamy, filmy w telewizji, ludzi dookoła…

    To wszystko doprowadziło do tego, że jedzenie wydaje się dla mnie dzisiaj największym, najgorszym, najbardziej podstępnym nałogiem, z jakim miałem kiedykolwiek do czynienia. I potrzebowałem prawie czterdziestu lat życia, by to w końcu zrozumieć.

    Pomysł na ten list przyszedł mi do głowy po rozmowie, którą ostatnio odbyłem ze znajomym. Rozmawialiśmy o rozrywkach, odpoczynku i przyjemnościach w życiu. Mój rozmówca stwierdził, że jedzenie należy właśnie do tej grupy, ba, twierdził, że jest jednym z ważniejszych elementów tego obszaru życia człowieka. Gdy ja z kolei stwierdziłem, że moje przemyślenia ostatnich miesięcy, może nawet lat, prowadzą mnie w totalnie przeciwną stronę, szybko zmienił się ton naszej rozmowy.

    Opowiedziałem, że od dłuższego czasu probuję uwolnić się od pewnych przyzwyczajeń, schematów, które rządzą, albo raczej przez lata rządziły moim życiem. Wiem, i na każdym kroku utwierdzam się w tym przekonaniu, że jedzenie jest i powinno być paliwem, które daje nam energię do ruszania się, działania, życia. Gdy to powiedziałem, zostałem, krótko mówiąc… zaatakowany. Na szczęście tylko słownie (🙂), ale jednak. Mój rozmówca stwierdził, że pozbawiam się bardzo wielu przyjemności w życiu, że zarówno używki (papierosy, alkohol, słodycze), jak i jedzenie, choć nie zawsze zdrowe, potrafi dostarczyć przyjemności i nie powinniśmy z tego rezygnować, wszystko jest dla ludzi. Jego wniosek był taki, że ogólnie rzecz biorąc – odbija mi.

    Hmm. Czy byłem zaskoczony taką reakcją? Totalnie nie. Przypomniałem sobie za to moje pierwsze przemyślenia dotyczące właśnie książki „Minimalizm”. Były podobne. Broniłem wtedy mojego podejścia do życia, i po wielu latach, podczas rozmowy ze znajomym, zobaczyłem dokładnie to samo.

    Czy wielkim zaskoczeniem będzie dla Ciebie, jeżeli napiszę, że do opisywanych tu wniosków dotyczących jedzenia, doszedłem dzięki mojemu dziennikowi? Jakiś czas temu zacząłem śledzić, zapisywać sobie, analizować co i ile jem. Potrzebowałem sprawdzić, jaki wpływ jedzenie ma na moje samopoczucie, kondycję, zdrowie. Wielokrotnie obserwowałem u siebie wahania nastrojów, nagłe wzrosty i spadki chęci do działania, problemy z koncentracją. Były one drobne, czasem bardzo subtelne, ale jednak się pojawiały. Od dawna chciałem dowiedzieć się, jak to wszystko dokładnie działa, co zrobić, aby jeszcze lepiej zapanować nad tym, co dzieje się w mojej głowie. I wiesz co? Okazało się, że to właśnie jedzenie ma na to ogromny wpływ. Przeogromny. Z czasem zauważyłem, że za każdym razem, gdy jednego dnia sięgałem po gorsze, fastfoodowe, czy nawet domowe, ale na przykład bogate w cukier jedzenie – szczególnie wieczorem – następny dzień oznaczał dla mnie nie tylko znaczący spadek formy fizycznej, ale również o wiele gorsze samopoczucie, problemy ze skupieniem, mniejszą chęć do działania. I tak było właściwie za każdym razem. Choć to dość logiczne, niby każdy o tym wie, to jednak jak zobaczysz to czarno na białym, jak na papierze, w Twoim dzienniku, gdy zobaczysz, że to dotyczy właśnie Ciebie – to jest lekki szok.

    W moim słowniku pojawiło się sformułowanie głód emocjonalny, a więc głód związany z emocjami, a nie fizjologią, który nie miał nic wspólnego z głodem fizycznym, a jednak był ogromnie silnym bodźcem, który sprawiał, że dokonywałem złych wyborów jedzeniowych. Spisywanie spalonych i zjedzonych kalorii pozwoliło mi lepiej zrozumieć, jak działa mój ogranizm, co nim kieruje, czego potrzebuje. Choć wiem, że czeka mnie jeszcze długa droga do tego, by całkowicie, w 100% zapanować nad tym, co jem, to widzę, jak już dzisiaj moje podejście do tego jest inne, niż to, które miałem jeszcze kilka lat temu. Momentem przełomowym był ten, w którym zauważyłem problem. A następnie postanowiłem go rozwiązać.

  • wierzący, praktykujący, piszący

    Uzupełniałem niedawno profil w jednym z serwisów internetowych i, z dużym zaskoczeniem, napotkałem tam na pytanie o… wiarę. Do tej pory najczęściej unikałem odpowiadania na tego typu pytania, traktując odpowiedzi, które mógłbym udzielić, jako pewnego rodzaju problem w przyszłości, może zaczepkę, powód do zbędnej dyskusji. Ludzie często manifestują swoje podejście do wiary, chcąc narzucać i przekonać pozostałych do swoich „racji”. Wydaje mi się, że ja, na ogół, w tej akurat kwestii, nie mam podobnych potrzeb, a i moimi przekonaniami nie chcę powodować dyskusji z osobami, które mają na ten temat inne zdanie. Tym razem jednak, natrafiając właśnie na to pytanie – o wiarę – zacząłem się zastanawiać…

    Prowadzenie dziennika, codzienne pisanie z samym sobą i do siebie samego, nauczyło mnie, by kwestionować rzeczy, które sobie opowiadam, a które na pierwszy rzut oka mogą wydawać się dla mnie oczywiste. Inaczej mówiąc, staram się za często nie wciskać kitu samemu sobie. Albo przynajmniej poddawać ten kit pod dyskusję. Nauczyłem się zadawać pytania. Takie, na które sam powinienem przed sobą odpowiadać. To cenna umiejętność, która wiele razy przywróciła mnie na właściwe tory.

    Przez długi czas wmawiałem sobie, że wiara to temat na tyle trudny i tak często wywołujący emocje, że nie warto go poruszać. Ani tu – na blogu, ani w innych miejscach, gdzie spotykam ludzi – z ich własnymi poglądami i odpowiedziami. To bezpieczne podejście. Z tym że… może jednak… nie do końca właściwe?

    Postanowiłem trochę głębiej spojrzeć na powody, dla których omijałem do tej pory właśnie temat wiary. Szczególnie że moje przekonania związane z tym, w co wierzę, a w co nie – są raczej bardzo silne i dość mocno ugruntowane.

    Temat jednak jest delikatny, więc zaczynam od poszukiwania definicji wiary – to zawsze jest dobrym punktem wyjścia. I szybko znajduję taką, która bardzo mnie zadowala:

    Nie ma jednej prostej definicji wiary, ponieważ różni ludzie mogą rozumieć ją na różne sposoby. Jednak ogólnie rzecz biorąc, wiara to przekonanie, że coś jest prawdziwe, słuszne lub wartościowe, nawet jeśli nie ma na to dowodów lub nie można tego zweryfikować. Wiara może dotyczyć religii, Boga, nadprzyrodzonych zjawisk, ale także własnych celów, marzeń, wartości czy relacji z innymi ludźmi. Wiara może być źródłem nadziei, pocieszenia, motywacji, ale także konfliktów, nieporozumień, ograniczeń. Wiara jest często indywidualną i osobistą sprawą, ale może też wiązać się z uczestnictwem w pewnej wspólnocie. Wiara może się zmieniać w zależności od doświadczeń, wiedzy, nastroju czy sytuacji życiowej. Wiara może być wyrażana na różne sposoby, np. przez modlitwę, medytację, uczynki, sztukę, muzykę itp. Wiara jest zjawiskiem bardzo ludzkim i uniwersalnym, ale jednocześnie niezwykle zróżnicowanym i indywidualnym.

    Bardzo mi się ona podoba! Bardzo, bardzo. Nie jest ukierunkowana, zamknięta, podchodzi do tematu dość szeroko, ale jednocześnie wyznacza pewne ramy. W pełni mnie ona satysfakcjonuje i jest dla mnie podstawą do dalszych przemyśleń.

    Druga rzecz, na której chcę się skupić, to to, na czym nie chcę się skupiać. To znaczy, o czym nie chcę pisać. Nie zależy mi, by ten wpis był w żaden sposób prowokujący, więc nie skupię się na rzeczach, w które nie wierzę – a tak przecież byłoby najłatwiej, to najprostsze podejście do tematu. Opowiadanie jednak o tym, w co nie wierzę, do którego kościoła nie chodzę – nie miałoby sensu, byłoby zachętą do kąśliwej dyskusji na temat zasadności i słuszności danej wiary. A przecież wcześniejsza definicja tak pięknie pokazała indywidualizm i niezależność tego, w co każdy z nas wierzy i może wierzyć.

    W co więc ja wierzę?

    w komedie romantyczne

    Na pierwszym miejscu pojawia się coś najbardziej dla mnie ulotnego, dziwnego i niezrozumiałego, jak i niezgodnego z tym… w co wierzę. Choć wiem, jak bardzo jest to zagmatwane, to chyba najlepiej oddaje moje uczucia związane z tym punktem. Od zawsze wierzyłem w filmowe komedie romantyczne. I od razu poczuwam się do tego, by coś wyjaśnić: nie wierzę przecież w same filmy. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak działa umysł człowieka, czym są emocje związane z miłością, czy zauroczeniem, pasją, rozbawieniem, oraz jakie mechanizmy działają w takich przypadkach. Z jednej strony jest to odejście od racjonalnego myślenia – wiem przecież doskonale, jakie procesy chemiczne zachodzą w człowieku na każdym właściwie kroku, nie przeszkadza mi to ciągnąć ze sobą duszy romantyka. I wbrew temu, co mogłeś, mogłaś założyć – nie chodzi tylko o relacje pomiędzy ludźmi, jest to sposób na pojmowanie całego świata. LUBIĘ wierzyć w romantyczne, pełne pasji, radości, humoru i zauroczenia historie na każdym etapie życia, oraz to, że takie się wydarzają i mogą się wydarzyć – w każdej chwili. Tworzy je jedynie nasza głowa, ale dostarczają niezapomnianych wspomnień i przeżyć – na różnych etapach życia. I jest to najfajniejsza rzecz, w jaką mogę wierzyć. Takie to – momentami Don Kichotowe – podejście, sprawia mi mnóstwo frajdy, choć czasem nie wygląda zbyt poważnie.

    w marzenia

    Och, jak ja wierzę w marzenia. W to, że można je spełniać. W to, że trzeba marzyć. Ale nie wierzę, że mogłoby Cię to zdziwić po przeczytaniu wcześniejszego akapitu.

    To od marzenia wszystko się zaczyna, albo raczej powinno się zaczynać – każda droga i przygoda. Marzenia są jak gwiazdy na nocnym niebie, są drogowskazem. Oświetlają drogę, wyznaczają kierunek, inspirują i dają nadzieję. Wierzyć w marzenia to wierzyć w siebie. W to, że masz siłę, by osiągnąć nawet najdziwniejsze z pragnień. Że nie poddasz się, gdy napotkasz przeszkody, że nie posłuchasz głosów niedowiarków, którzy będą mówić, że Ci się nie uda, że nie dasz rady, że Twoje marzenie nie istnieje, że to tylko mrzonka. Tak, wierzę w marzenia, nawet te najbardziej absurdalne.

    w zmianę

    Wierzę, że można się zmienić. Na każdym etapie życia. A zakres samej zmiany zależy tylko i wyłącznie od nas samych. Ode mnie. Przeżyłem wiele zmian i zakrętów w życiu – i wiem, że są one możliwe oraz – co ważniejsze – często niezbędne. Potrzebuję ich, by dalej marzyć, by iść do przodu, by przygoda trwała.

    Choć w odpowiedzi na pytanie o zmiany, często (och jak często) słyszę wokół mnie słowa: „już za późno”, to wiem, że jest to największa bzdura, jaką można siebie karmić.

    Ze zmianą jest jak z marzeniami, wiara w nią oznacza wiarę w siebie – to wszystko tak pięknie się ze sobą łączy. Zmiana oznacza, że nie przyjmujesz status quo, lecz dążysz do czegoś innego, do czegoś więcej. Nie ma znaczenia, ile masz lat, gdzie jesteś, co robisz. Zawsze możesz zacząć od początku, możesz zrobić krok, kroczek, tyciutki kroczeczek – który coś zmieni. Uwielbiam wierzyć w zmianę, w to, że mogę się zmienić. A zmienia mnie wszystko, nawet ten list.

    w decyzje, deklaracje i postanowienia

    To one są podstawą zmian. Pozwalają mi zacząć wprowadzać zmiany w najlepszy, najskuteczniejszy i najszybszy sposób. Stanowią początek, pierwszy krok i zarys celu, nawet jeśli nie jestem pewny, dokąd właściwie zmierzam. Jest to połączenie afirmacji i wizualizacji – potężnych technik, które mogą pomóc w piękny sposób kształtować przyszłość. Moją przyszłość. Nie bez powodu mottem mojego bloga jest: Fajne życie to przede wszystkim deklaracja. Choć nie wszystkie decyzje, deklaracje, czy postanowienia, udaje mi się wprowadzić w życie, ciągnąć, utrzymać, to te, które przetrwają, są zawsze początkiem czegoś pięknego.

    w proces

    I tu mam coś, co pojawiło się w mojej głowie dopiero całkiem niedawno. To moja zmiana z ostatniego roku. Długo byłem typem samouka, introwertyka, który lubił uczyć się nie tylko sam, ale i po swojemu. Odkryłem jednak, że często za słownem samouk kryje się inna cecha: niecierpliwość. A to – w konsekwencji – skutkuje słabymi rezultatami. Albo raczej słabszymi, gdy u podstaw Twojego działania jest jakieś marzenie.

    Ostatnie lata to dla mnie czas intensywnej nauki, na wielu płaszczyznach. Miałem okazję spróbować ogromu nowych rzeczy i odkrywać je na bardzo różne sposoby. Nauczyło mnie to jednego: warto mieć cierpliwość i uwierzyć w proces. Choć nie jest to proste. Gdy jednak podążam za instrukcjami trenerów, instruktorów, przewodników, gdy uwierzę, że to, co mają mi do przekazania, ma jakiś głębszy sens, jest częścią większego planu, potrafi w najlepszy możliwy sposób doprowadzić do wymarzonego celu – wtedy wiem, że mam największą szansę na zrealizowanie każdego mojego marzenia. Gdy jednak włącza mi się niecierpliwość i chcę przeskoczyć kilka poziomów, gdy probuję po swojemu, omijając niektóre kroki, nauczyć się sam czegoś nowego – wtedy wiem, że mogę nie osiągnąć maksymalnych efektów. Jeżeli jednak uwierzę w proces, zaufam osobom, które chcą i potrafią mnie przez niego przeprowadzić – wtedy jestem w stanie wspiąć się na wyżyny moich możliwości i osiągnąć najlepsze możliwe wyniki. Choć muszę tu zaznaczyć, że nie zawsze te maksymalne efekty i najlepsze możliwe wyniki są tym, czego szukam i potrzebuję.

    w cel

    Wszystko, o czym do tej pory napisałem, sprowadza się do jednego – do celu. A jest on tym marzeniem, ale już spełnionym, zrealizowanym. Wierzę w to, że każda droga prowadzi do jakiegoś celu. A dusza romantyka każe mi patrzeć na każdy z nich, jak na najpiękniejsze marzenie, które nie tylko można… warto… ale wręcz należy… mieć, pielęgnować, kochać i osiągać.

    Jeżeli spojrzysz na strukturę tego wszystkiego, o czym do tej pory napisałem, zobaczysz schemat, który prowadzi właśnie tu,, do… celu.

    Komedie romantyczne – wiara w nie oznacza wiarę w przygodę, w Don Kichota, Harry’ego Pottera, Przyjaciół i wszystko inne, co ukształtowało mnie przez lata. Jest to otwarcie się na coś więcej w życiu. Jest to moje podejście, nastawienie, założenie. Wiara w romantyczne historie jest moimi różowymi okularami. Dzięki niej widzę świat w najlepszej możliwej wersji.

    Marzenia – to moja własna komedia romantyczna, mój prywatny scenariusz, w którym jestem główną postacią. Zamiana pięknej wizji innego życia w mój własny sen, taki, w którym to ja odgrywam główną rolę.

    Pozwala mi ona zerkać w moich różowych okularach przez okno – na piękny świat. Wiarą ta sprawia, że ten świat oglądam, cieszę się nim – jak filmem w kinie.

    Zmiana – jest ona pozwoleniem na wyruszenie w drogę, biletem w podróży, paszportem, przepustką. Wiara w zmianę daje siłę, by sprawić, że marzenie przestaje być tylko marzeniem. Jest przekonaniem, że mogę podejść do okna z marzeniami, że mogę je otworzyć, wyjść przez nie, że po zdjęciu moich różowych okularów, kolory się nie zmienią, że świat nadal będzie piękny, bo zawsze taki był.

    Decyzja, deklaracja i postanowienie – to początek drogi, okazja, by powiedzieć sobie: „start”, pierwszy krok, moment, w którym marzenie nie jest już marzeniem – staje się przyszłością. Jeszcze niezrealizowaną, ale już przyszłością. Decyzje i deklaracje sprawiają, że zamiast stać i patrzeć na to, jak oczami wyobraźni wychodzę przez moje okno marzeń, zamiast tylko wiedzieć, że mogę – faktycznie to robię. Są pierwszym, często najtrudniejszym krokiem.

    Proces – to mapa, przepis i obietnica osiągnięcia czegoś niebywałego. Jest sposobem na zrealizowanie marzenia. Jest wyciągniętą przez rodzica ręką, gdy potrzebujemy przejść bezpiecznie przez ulicę. Jest drabiną, która pozwala wspiąć się na tyle wysoko, bo przejść przez otwarte już okno – do świata marzeń. Tylko że w tym świecie, marzenia już nie są marzeniami, stają się rzeczywistością i codziennością.

    Cel – finał. Piękny, ostatni, ale i… najsmutniejszy krok. Choć jest kresem poszukiwań, punktem końcowym na mapie, czymś, czego przecież tak długo szukałem i do czego dążyłem, tym wyczekiwanym momentem, to jednak jest też chwilą, która… zabija marzenie, kończy jakąś drogę. Ale jest też dobrą okazją, by wyjrzeć przez kolejne okno i rozpocząć następną podróż.

    w uważność, medytację, skupienie i dystans

    Wszystkie dotychczasowe elementy, moje wierzenia, te, które w tym liście już opisałem, mogłyby spokojnie zawrócić mi w głowie i sprawić, że życie stałoby się beznadziejnie nieznośne. Wiecznie targany emocjami, ciągnięty przez coraz to nowsze i trudniejsze marzenia, spokojnie mógłbym popaść w bezkresną rozpacz. Znalazłem jednak kiedyś sposób na to, by zapanować nad tym różowym światem. Uwierzyłem w coś, co sprawiło, że nie tylko stał się on możliwy do przeżycia, ale nie mógł mi wyrządzić krzywdy, zaszkodzić, doprowadzić do zrezygnowania, załamania i depresji. Tymi niezbędnymi do spokojnego życia elementami są uważność, medytacja, skupienie i dystans. Wierzę w nie bardzo mocno, jednak jedynie w te formy, które nie mają żadnego związku z religią.

    Milosz Brzeziński, którego bardzo lubię słuchać, powiedział kiedyś podczas wywiadu, że:

    Z medytacją jest taki problem, że jedna trzecia osób odbiera ją skrajnie źle, a pozostałym dwóm trzecim osób nic specjalnie nie robi.

    Jednak później zapytany, czy sam probował kiedyś medytacji, stwierdził, że „właściwie to nie”… A szkoda. Miłosz, w tej samej rozmowie, bardzo wysoko oceniał rolę skupienia i uważności w życiu. A medytacja jest przecież tak dobrą drogą do osiągnięcia tych stanów w życiu.

    Uwielbiam słowa wypowiedziane kiedyś przez Dalaj Lamę:

    Gdyby każdego ośmiolatka nauczyć praktykowania medytacji, w ciągu jednego pokolenia świat uwolniłby się od przemocy.

    Jest w tym tak wiele prawdy.

    Medytacja, uważność, jak również stan, który nazywam umiejętnością stanięcia obok i spojrzenie na siebie z boku, to najcenniejsze z umiejętności, które pomogły mi w poradzeniu sobie z samym sobą. Choć nie chcę w tym liście tak bardzo skupiać się na samej medytacji, to muszę choć trochę opisać Ci jej zalety. A przecież jest ich tak wiele. Zaczynając od tego, że tak skutecznie studzi emocje, odpręża i uspokaja, aż po ogromną poprawę stanu psychicznego i uzyskanie kontroli nad ciałem i umysłem. Jednak nauka mówi również o ogromnych zaletach fizycznych, wręcz namacalnych, jakie niesie ze sobą medytacja: obniża ciśnienie krwi, zmniejsza poziom bólu, obniża też na niego naszą wrażliwość, poprawia przemianę materii, pomaga zwalczać stany depresyjne, zwiększa poziomy dopaminy i serotoniny, a obniża poziom tak zwanego hormonu stresu, a więc kortyzolu – a to pomaga w walce z wieloma groźnymi chorobami związanymi ze stresem oraz procesami zapalnymi w naszym organizmie. Medytacja aktywnie poprawia funkcjonowanie mózgu, przez to, że sprzyja tworzeniu się nowych połączeń neuronowych. Wszystkie te stuki fizyczne, prowadzą do jeszcze kolejnych zalet psychicznych – i tak dalej. To wszystko, w konsekwencji, może znacząco poprawić jakość życia.

    O medytacji i uważności mógłbym pisać i opowiadać długo – nie raz już to tu na blogu robiłem, i pewnie jeszcze nie raz to zrobię. Jednak, by zamknąć dzisiaj ten temat – medytacji i skupienia – podrzucę Ci jeszcze jeden cytat, który bardzo lubię. Tym razem będą to słowa Williama Burroughsa:

    Twój umysł odpowie na większość pytań, jeśli nauczysz się relaksować i czekać na odpowiedź.

    Na liście moich wierzeń, znajdują się jeszcze dwie, dość istotne rzeczy. Takie, które sprowadzają mnie na ziemię, są efektem uważności i dystansu, pomagają obudzić się z pięknego snu, gdy tylko tego potrzebuję. Wierzę bowiem…

    w przypadki

    Wyłącznie. Jakże twarde zejście na ziemię, prawda? Wszystko to, co do tej pory napisałem, jest jedynie wytworem mojej szalonej głowy, ponieważ wszystko w życiu i tak sprowadza się do czystego przypadku. Tak to właśnie widzę i to dla mnie bardzo zdrowy wniosek.

    Część z Was z pewnością wierzy w jakiś większy plan, który ktoś ma na ten świat, na nas wszystkich. A być może wierzysz w szczęście, które może przyjść, albo i Cię opuścić. I wspaniale. Ja jednak nie należę do tego grona. Nie wierzę w przeznaczenie, fatum, karmę, czy cokolwiek (lub kogokolwiek) innego, co stoi w opozycji do słów czysty przypadek. Wierzę jednak, że czasem warto trochę siebie pooszukiwać i postawić na szczęście – ponieważ to pozwala nam w trudnych chwilach pokonać wysokie góry, stojące na drodze… do szczęścia (ale tego drugiego). Wiara w przypadki nie przeszkadza mi bowiem być pozytywnie nastawionym do życia, choć na pierwszy rzut oka, te dwie rzeczy mogą się wykluczać.

    w mój dziennik

    Nie mogło tego zabraknąć. Och, jak ja bardzo wierzę w mój dziennik. A łączy on w sobie wszystkie punkty z tego listu. To w nim rozpoczynają się moje romantyczne historie, to on pozwala mi je tworzyć, napędzać, ale i kończyć, To on pomaga mi w zmianie – każdej kolejnej. To właśnie w dzienniku podejmuję większość decyzji, w nim trzymam moje marzenia, to dziennik jest świadkiem mojej codziennej drogi do każdego celu. To on pomógł mi dostrzec wartości, jakie niesie ze sobą proces, każdy kolejny. To w końcu dziennik jest podstawą mojego skupienia, uważności, a jego uzupełnianie, pisanie, jest jedną z najlepszych form medytacji. Pomaga mi stanąć obok. Jeżeli chcesz wynieść coś dla siebie z tego listu, niech będzie to właśnie on: dziennik i wartości, jakie niesie za sobą jego prowadzenie.

    Choć dziennik towarzyszami mi już od tak wielu lat, to długo trwało, zanim zrozumiałem, jak ważną wolę pełni w moim życiu. Dlatego też chcę o nim opowiadać więcej i więcej. Byś i Ty mógł, mogła odkrywać, korzyści, jakie płyną z jego prowadzenia. Odrobinę szybciej niż ja. To jest właśnie proces, o którym dziś już pisałem. Mój proces – dla Ciebie.

    W kolejnych miesiącach będę dalej opowiadał właśnie o prowadzeniu dziennika – ponieważ to on jest najlepszą drogą do fajnego życia. Pokażę Ci, jak z jego pomocą marzyć, ale i spełniać marzenia. Opowiem o zmianach, decyzjach, celach, ale i pokażę Ci drogę, którą możesz podążyć. A jeżeli jesteś 🪽 Niebieskim albo 🪶 Papierowym ptakiem, będziesz mógł, mogła jeszcze dokładniej śledzić moją przygódę, drogę, zerkać mi przez ramię i przeżywać ze mną szczęścia i porażki. Nie mogę się doczekać tego, co ma przynieść 2024 rok. Fajnego dnia!

  • ile kosztują papierosy?

    Pierwsza odpowiedź na tytułowe pytanie, która przychodzi mi do głowy, to: jedno życie. Ale to nie jest cała prawda, ponieważ paląc, nie tylko trujesz samego siebie, ale także często zatruwasz osoby w Twoim otoczeniu. Zostawmy jednak na chwilę kwestię zdrowia i porozmawiajmy o pieniądzach.

    Aspekt finansowy to słaby argument do rzucania palenia – a przynajmniej, jeżeli jest jedynym, jaki masz. W przypadku większego przypływu gotówki, powód ten znika, a my wracamy do papierosów. Jednak fakt, że gdy zdecydujesz się rzucić, a co miesiąc w portfelu zostanie Ci pokaźna sumka pieniędzy, której nie puścisz z dymem, chyba nie będzie Cię smucił 🙂 

    Pieniądze mogą być więc fajnym, dodatkowym powodem do pozbycia się tego paskudnego nałogu. Gdy to mnie udało się rzucić palenie, potraktowałem to jako miły dodatek. Nawet jeżeli wypalasz tylko kilka paczek papierosów w tygodniu – czy nie lepiej będzie wydać, przeznaczone na fajki pieniądze, na przykład na kino czy smaczny obiad w restauracji? Jeżeli dobrze policzysz, okaże się, że wystarczy na jedno i drugie, a zostanie i na taksówkę do domu. Ile razy zdarzało Ci się marudzić, że nie masz na coś pieniędzy? Na nowy samochód, lepszy smartfon, kurs angielskiego? Rzucenie palenia jest pierwszym krokiem do poprawy Twojej sytuacji finansowej. 

    Dlatego też pomyślałem, że podrzucę Ci kalkulator, który pokaże, ile rocznie kosztuje Cię palenie papierosów. Wyliczy też, ile wydałeś na nałóg od samego początku. Te liczby mogą wprawić w osłupienie. Gdy ja pierwszy raz je zobaczyłem – byłem w szoku. Jeżeli więc palisz, zachęcam Cię do pobrania mojego kalkulatora i dołożenia sobie kolejnego powodu do rzucenia palenia.

    Pobierz bezpłatny kalkulator! ⬇️

    Trzymam kciuki za Twoje niepalenie w 2024 roku! 🙂

  • 9 powodów aby w 2024 roku w końcu rzucić palenie! + bezpłatny kalkulator!

    Badania pokazują, że 21% Polaków to osoby nałogowo palące papierosy. Liczba ta z każdym kolejnym badaniem się zmniejsza (24% – 1019 r., 31% – 2011 r.), ale nadal jest ogromna. W końcu to prawie 8 milionów ludzi! A mówimy przecież tylko o naszym kraju. Do tego dochodzi ponad milion tak zwanych „okazjonalnych palaczy”. Oznacza to, że prawie co czwarta osoba w naszym kraju pali papierosy. Te dane są przerażające. 

    Przez długie lata sam należałem to tego „zacnego” grona – na szczęście udało mi powiedzieć STOP i uwolnić ze szponów paskudnego i, co chyba ważniejsze, śmiertelnego nałogu.

    Rzucenie palenia było jedną z najlepszych decyzji w moim życiu. Oczywiście, lepszą byłoby nigdy nie zacząć – ale cóż, błędy młodości… Ważne, aby umieć je naprawić. Sam proces rzucania nie był prosty, kosztował całkiem sporo nerwów, ale skutki tej decyzji odczuwam do dzisiaj. Oczywiście same pozytywne. Chciałbym Ci opowiedzieć o dziewięciu najważniejszych argumentach, przemawiających za tym, aby w tym roku, w końcu, pozbyć się raz na zawsze papierosów!

    Przestaniesz się zabijać

    Ten argument jest nie do przebicia! I był moim głównym powodem do rzucenia plaenia. To bardzo proste – jeżeli będziesz palić, szybciej umrzesz. A do tego jest wielce prawdopodobne, że umrzesz w cierpieniach, na jakąś paskudną chorobę. Przez długi czas, ta myśl prześladowała mnie z każdym wypalanym papierosem. Czułem, jak z kolejnym pociągnięciem, zabieram sobie szansę dożycia długiej, spokojnej starości. Wiedziałem, że każdego dnia przybliżam do siebie różne choróbska. Zawał, udar mózgu, wylew – to i tak najniższy wymiar kary. Gdzieś tam zawsze będzie czaił się rak… Jasne, można przez lata palić i nie chorować, ale przychodzi ten jeden decydujący o wszystkim papieros od któego wszystko zaczyna się sypać. I potem nie ma już odwrotu. To trochę jak ze szklanką, do ktorej z każdym dymkiem wlewasz kroplę benzyny. Gdy szklanka się wypełni, wystarczy jedna kropla aby wszystko zaczęło się wylewać.

    Jeżeli nie doszedłeś do tego momentu – masz szczęście. I warto to wykorzystać. Po rzuceniu palenia Twoja odporność szybko wzrośnie. Z każdym kolejnym tygodniem będziesz czuć się coraz lepiej. Przypomnisz sobie co to znaczy oddychać (pełną piersią!). Zniknie codzienny kaszel, Twój głos przestanie przypominać mruczenie starego pijaka. Poranki znów będą piękne a wstawianie z łóżka stanie się przyjemnością.

    Odzyskasz zadymione zmysły – smaku i powonienia. Każdy posiłek stanie się wspaniałym doznaniem, zaczniesz ponownie doceniać piękne zapachy. Ha, i zaczniesz oczywiście czuć jak silny i nieprzyjemny jest zapach osoby palącej. Pamiętaj wtedy, że kiedyś był to również Twój główny dezodorant.

    Papierosy to ryzyko. Zawał, udar mózgu, wylew – a to i tak najniższy wymiar kary.

    Zadbasz o swoich bliskich

    Pomyśl o swojej partnerce/partnerze – dlaczego każesz jej/jemu przebywać z popielniczką? Być może Twój partner też pali? Rzucając palenie ratuejsz więc nie tylko swoje życie, ale może i partnera – stając się dobrym przykładem. Pamiętaj też, że z każdym wypalanym papierosem, spada Wasza szansa na bycie rodzicami… Tak, papierosy mają bardzo negatywny wpływ na płodność – zarówno u kobiet jak i mężczyzn.

    A jeżeli dzieci już pojawiły się w Twoim życiu – zastanów się jakim dla nich jesteś przykładem? Czego je uczysz? Życia z papierosem? W końcu jesteś dla nich nie tylko dobrym przykładem, ale wręcz wzorem do naśladowania.

    Warto więc walczyć o swoje życie. Dla siebie, dla bliskich. Ten argument najsilniej zmotywował mnie do rzucenia palenia. Lęk przed utratą zdrowia i życia towarzyszył mi rano i wieczorem, przypominał się przy każdym zapalanym papierosem. W ostatnich tygodniach było to na tyle silne uczucie, że mogłem wręcz wyczuć szkody jakie wyrządzają się w moich płucach gdy dostaje się do nich dym z papierosa. Niech ten lęk towarzyszy i Tobie.

    Osiągniesz niebywały sukces

    Być może kolejny powód, który przedstawię, nie będzie dla Ciebie aż tak silnym – dla mnie był. A z czasem okazał się być wspaniałą nagrodą. Uczucie, że udało mi się osiągnąć coś wielkiego. Że zrobiłem to całkiem sam i dla siebie. Dodaje skrzydeł.

    Początki mojego rzucania palenia nie były owiane chwalą i gratulacjami. Nie chciałem aby ktokolwiek wiedział, jaką podjąłem decyzję. Z jednej strony z obawy, że nie dam rady, że trudno mi będzie spojrzeć w oczy rodzinie i znajomym po osiągnięciu kolejnej spektakularnej porażki, z drugiej strony wiedziałem, że muszę to zrobić dla głównie siebie a nie dla innych i tylko nie mówiąc nikomu o moich planach jestem w stanie skoncentrować się wyłącznie na sobie i pokonaniu problemu. Strategia ta sprawdziła się u mnie w stu procentach. Moja żona dopiero po kilku dniach zorientowała się, że przestałem palić. Dobrze to rozegrałem i wiem, że jest to jeden z powodów dzięki którym dałem radę. Wiedziałem, że zrobiłem to sam i byłem z tego bardzo dumny. Do dzisiaj jestem. To bardzo silne uczucie.

    Rzucenie palenia dodało mi skrzydeł – wiedziałem już, że jeżeli się postaram, jestem w stanie zrobić wszystko. Efektem jest między innymi blog na którym jesteś…

    Będziesz mógł zacząć uprawiać sport

    Nie bez powodu właśnie tak nazwałem ten argument przemawiający za rzuceniem palenia. Wyrazy „możesz” i „zacząć” są tutaj bardzo ważne. Być może palisz papierosy i mimo to udaje Ci się zażywać odrobiny sportu. Ale z pewnością nie można tego nazwać uprawianiem sportu. To tak, jakbyś nazywał się wegaterianinem ale nie jadł mięsa tylko do południa… Papierosy i sport wykluczają się. I możesz się przeciw temu buntować, ale taka właśnie jest prawda.

    Dopiero po rzuceniu palenia jesteś w stanie poznać swoje prawdziwe możliwości. Pozbyć się kuli u nogi – choć tak właściwie to pozbywasz się czegoście o wiele gorszego, kuli czarnego dymu z płuc. Okazuje się, że bieganie czy pływanie nie jest nieprzyjemne – przeciwnie. Daje ogromną satysfakcję, gdy każdego dnia widzisz postęp. Pamietam, gdy tydzień po odstawieniu papierosów, zacząłem biegać. Każdego dnia osiągałem o 25% lepszy wynik. Skok był tak wyraźny, że początkowo nie mogłem w to uwierzyć i szukałem błędów w sposobach mierzenia moich postępów, w urządzeniach. Z przyrządami jednak było wszystko dobrze. A i ze mną coraz lepiej 😉

    Dodatkowy atut jest taki, że jeżeli rzucisz papierosy i zamienisz je na regularnie uprawiany sport, skutki obu tych działań będą się kumulowały a efekty staną się dodatkową motywacją. Poprawa stanu zdrowia, mniej chorób, mniej kontuzji – to nagrody, które czekają na wytrwałych. Papierosy i sport wykluczają się. Możesz próbować je łączyć, ale nigdy nie uda Ci się osiągnąć takich wyników i przyjemności z uprawiania sportu, co osoba, która nie pali.

    Papierosy i sport wykluczają się.

    Przestaniesz śmierdzieć…

    Gdy palisz, nie jesteś sobie w stanie wyobrazić jak bardzo śmierdzący jest to nałóg. Przeciwnie, wydaje Ci się, że zapach papierosów jest przyjemny. Uwierz mi na słowo – nie jest. Ale możesz się o tym przekonać dopiero po odstawieniu papierosów. Pierwszą rzeczą jest zapach z ust – zapamiętaj, że póki palisz, rozmowa z Tobą nie będzie należała do rzeczy przyjemnych. Składanie świątecznych życzeń, rozmowa z szefem czy koleżanką w pracy, buziak na przywitanie – przy każdej z tych sytuacji tej drugiej osobie przyjdzie na myśl jedno słowo: bleh (i to będzie o Tobie). A zapach wydziela się nie tylko z Twoich ust, ale z każdego kawałka Twojego ciała – przez skórę.

    Kolejna sprawa to śmierdzące ubrania. Znasz to uczucie, gdy wracasz do domu z wakacyjnego ogniska z przyjaciółmi i Twoje ubranie śmierdzi dymem do tego stopnia, że nie może nawet leżeć wśród innych brudnych ubrań, tylko musisz od razu je uprać? Tak samo jest z Twoimi ubraniami które zakładasz każdego dnia. Dym to dym – nie ważne, z ogniska czy z papierosa. Różnica polega na tym, że do tego z papierosa jesteś przyzwyczajony i nie zauważasz już intensywności jego zapachu. Choć dostrzegam tutaj jeden plus. Podczas spotkań rodzinnych, na przykład w czasie świąt, gdy wszystkie kurtki i płaszcze wędrują do jednego, osobnego pomieszczenia i potem nigdy nie wiadomo które ubranie jest czyje – Twoje łatwo rozpoznać, po zapachu 🙂

    Przestaniesz się pocić…

    Kolejny aspekt – fizjologiczny – to mniejsze pocenie oraz mniej intensywny zapach potu. Być może sam tego nie docenisz, ale uwierz mi – Twoja żona, mąż, dzieci czy przyjaciele – z pewnością. I jeszcze nie raz Ci podziękują. Za mądrą decyzję o rzuceniu palenia – właśnie z tego powodu.

    Przestaniesz wyglądać jak trup

    Zapachy to jedno. Gdy palisz, musisz również zmagać się z problemami estetycznymi. Paskudnie żółte palce to odwieczny problem palaczy – te jednak można maskować, chować w rękawiczkach czy kieszeni, szorować szczotkami. Ale zniszczonej cery nie ukryjesz. I pomijając nawet względy zdrowotne, paląc papierosy, zaczynasz powoli upodabniać się do… trupa. Wybacz to słowo, ale od zawsze tak myślałem. Gdy odstawisz papierosy, Twoja cera zaczyna przechodzić metamorfozę. Staje się bardziej wyrazista, młodsza, promienna. Wielką zmianę zauważysz też we włosach. Zaczynają odzyskiwać zdrowy blask, wraca naturalny kolor. Ja odkryłem u siebie dodatkowo jedną ciekawą rzecz – po rzuceniu palenia, musiałem zmienić szampon. Dotychczasowy przestał spełniać swoje zadanie. Dowodzi to tylko, że moje włosy przeszły przemianę – potrzebowałem więc i zmiany szamponu.

    Nauczysz się kontrolować samego siebie

    Kolejny z pozytywnych efektów towarzyszących rzuceniu palenia o których chciałbym Ci opowiedzieć stał się z czasem jednym z najważniejszych. Wiedziałem, że pozbycie się papierosów namiesza w moim życiu. Fizyczne skutki tej decyzji, w postaci poprawy stanu zdrowia, zwiększeniu odporności organizmu – to było dla mnie oczywiste. Nie spodziewałem jednak się, że będzie to miało tak silny wpływ na mój stan psychiczny…

    Mniej więcej miesiąc po wypaleniu ostatniego papierosa, usiadłem do do pracy. Miałem jej całkiem sporo, więc przygotowałem kubek z gorącą kawą, włączyłem muzykę i zacząłem wykonywać zaplanowane zadania. Oderwałem się po pięciu godzinach intensywnej pracy. Byłem w szoku. Nigdy wcześniej nie udawało mi się tak długo pracować w skupieniu, nie robiąc po drodze żadnej przerwy. Wiadomo, wcześniej, co półtorej godziny biegałem na papierosa. Musiałem więc na nowo nauczyć się pracować. Jednym z efektów był powrót do stosowania techniki Pomidora. Pomogło mi to zorganizować sobie na nowo pracę. Nauczyłem się wykorzystywać fakt, że potrafię przez bardzo długi czas pozostać w skupieniu. Gdy paliłem nie było to możliwe.

    Gdy rzucisz palenie odkryjesz na nowo czym jest jasność umysłu. Odkryjesz, że potrafisz lepiej myśleć, skuteczniej rozwiązywać problemy. Zaczniesz dostrzegać jak wiele rzeczy rozpraszało Cię do tej pory. Ale to nie wszystko. Nauczysz się również kontrolować emocje. Powszechnie powtarzany mit mówi, że osoby palące łatwiej rozładowują emocje, ponieważ idą zapalić papierosa i to je uspokaja. Totalna bzdura. Nie chodzi tutaj o rozładowywanie negatywnych emocji, ale o zadymienie mózgu, aby przez jakiś czas nie mógł spełniać swojego zadania – sprawiać, że myślimy. Efekt podobny, ale różnica jest dość istotna. Gdy rzucisz palenie, na początku faktycznie będziesz musiał zmagać się z większą ilością emocji, jednak gdy już nauczysz się je kontrolować, zobaczysz że taka droga jest o wiele lepsza niż chwilowe wyłączanie głowy w celu ostudzenia emocji. Problemy należy rozwiązywać a nie omijać.

    Przestaniesz się wiecznie spieszyć

    Po rzuceniu palenia szybko zauważysz też, że przestało Ci się ciągle spieszyć (na papierosa). Będziesz w końcu mogła/mógl „wysiedzieć” cały film w kinie, nie wstawać co chwilę od świątecznego stołu, przestaniesz nerwowo spoglądać przez okno w samolocie czy pociągu, z utęsknieniem wypatrując końca długiej podróży. Na wieczorne spacery zaczniesz wychodzić dla przyjemności a nie dlatego, żeby zdążyć do sklepu i uzupełnić zapasy papierosów. Tak, znam to wszystko bardzo dobrze i wiem, że i Ty tak masz. Pamiętaj, że papierosy poza ciałem, rozwalają również (a może przede wszystkim?) psychikę. Warto z nimi walczyć.

    Ile wypalasz miesięcznie? 300 zł? 500 zł? Tyle kosztują całkiem fajne buty.

    BONUS: Oszczędności

    Spośród wszystkich powodów, dla których warto rzucić palenie, aspekt finansowy wydaje mi się najmniej ważny i odczuwalny. Tak, wiem, występuje na pierwszym miejscu w każdym poradniku dotyczącym rzucenia palenia. Jednak poradniki te piszą chyba osoby, które nigdy nie paliły papierosów i nie miały okazji ich rzucić. Uważam, że oszczędzone na niepaleniu pieniądze są wspaniałym bonusem – nie mogą i nie powinny być jednak jego powodem. Bo niezależnie od tego, czy rzucisz nałóg z braku pieniędzy, czy z chęci zaoszczędzenia na wymarzoną rzecz, co się stanie, gdy Twoja sytuacja finansowa ulegnie znacznej poprawie? Szybko zniknie powód rzucenia palenia i z czasem powrócisz do nałogu. Zgadza się?

    Mało tego, nie masz co oczekiwać szybkich i spektakularnych efektów. Jeżeli sukcesywnie będziesz odkładać pieniądze, które wydałbyś na papierosy, wtedy po dłuższym czasie faktycznie uda Ci się zebrać ładną sumkę. Dla mnie aspekt finansowy nie był powodem do rzucenia palenia. Nie odczułem też znacznego przypływu gotówki. Ale z pewnością jest to bardzo fajny bonus. Niemniej jednak, przygotowując się do rzucenia, zerkałem z zazdrością na kalkulatory pokazujące, ile mogę zaoszczędzić nie paląc. Przygotowałem więc i dla Ciebie podobny kalkulator. Być może dzisiaj podjąłeś decyzję o rzuceniu – ten kalkulator z pewnością poprawi Ci humor 🙂

    Pobierz bezpłatny kalkulator! ⬇️

    A jakie są Twoje nałogi? Jak sobie z nimi radzisz? Być może już sobie poradziłaś/eś? Pogadajmy – po to jest pole komentarzy pod tym wpisem 🙂

  • obudziłem się i… to się stało

    Środa, połowa tygodnia. Obudziłem się. Była 7. Kiedyś wstawałem wcześniej, ale biorąc pod uwagę, że ostatnio kończę dzień dość późno – 7 to całkiem spoko godzina. Niby wszystko ok, niby zwyczajny poranek, a jednak… już od pierwszego otwarcia oczu, coś było nie tak. Nie czułem się dobrze. Psychicznie. Coś mnie męczyło, czułem… niepokój.

    Nie zdarza mi się to często. W ostatnich miesiącach raczej czułem, że mam kontrolę nad moim życiem, nad codziennością. A tu nagle spadły na mnie takie dziwne emocje. Cieszę się, że potrafiłem je nazwać – to nie zawsze jest proste.

    Zaciekawiło mnie to na tyle, że zacząłem badać sytuację, w jakiej się znalazłem. Być może uznasz, że była to zbędna strata czasu? Ot, takie tam poranne uczucie, które niedługo sobie przejdzie. Tylko… przecież wszystko ma swój powód. A ten wcale sam nie zniknie. Nie odejdzie, jeżeli nim się nie zajmę.

    Niepokój pojawia się, gdy się o coś martwisz lub czegoś boisz. Niepokój różni się od lęku brakiem zmian fizjologicznych, takich jak duszność, pocenie się czy przyspieszony puls. Niepokój może być odczuwany ogólnie lub w jakimś konkretnym miejscu ciała, np. w klatce piersiowej czy w brzuchu. Niepokój może być przemijający lub przewlekły. Niepokój może być też częścią innych emocji, np. strachu, złości czy smutku.

    Tyle na temat niepokoju miał do powiedzenia mi Bing.

    Potrafisz odróżnić niepokój od lęku? Zastanawiam się nad tym. Niepokój łatwiej jest wychwycić, gdy jesteśmy nim „opętani”, potrafimy wtedy kontrolować to, co się z nami dzieje. Potrafimy trzeźwo myśleć, dlatego też udało mi się zauważyć ten stan. Z lękiem chyba jest nieco gorzej. Choć ciężko mi sobie przypomnieć, kiedy ostatnio doświadczyłem prawdziwego uczucia lęku, to wydaje mi się, że w takich sytuacjach lekko wyłącza się głowa i zaczynamy działać dość mocno na autopilocie. Tak zaprogramowała nas natura i dzięki temu też, my – ludzie – przetrwaliśmy setki tysiące lat na ziemi.

    Jednak ten niepokój… ten, który w środowy poranek postanowił napaść mnie, zanim jeszcze zdążyłem podnieść się z łóżka.
    Co się stało? Czemu właściwie go odczuwam?

    Ostatnie kilka lat nauczyło mnie, że gdy odczuwam w moim ciele coś nowego, to jest to jakiś znak, sygnał, ostrzeżenie. Moje ciało chce mi coś powiedzieć. Jeżeli boli mnie głowa – pierwsze, co robię, sięgam po wodę, ponieważ w ponad połowie przypadków, związane jest to z faktem, że za mało danego dnia piłem. Proste. Jeżeli boli mnie kolano, mój organizm zazwyczaj mi mówi, że przesadziłem treningiem i dzisiaj należy je oszczędzać, być może odpuścić ćwiczenia. Jeżeli boli mnie brzuch, no cóż, pewnie sam jestem sobie winien, wręcz zasłużyłem – było coś niezbyt dobrego do jedzenia. Każde „coś” jest sygnałem. Bardzo, bardzo cennym sygnałem. Ostatnią rzeczą, jaką w takich przypadkach robię, jest czynność, którą większość robi już na samym początku – wzięcie leku przeciwbólowego. Przecież ma nie boleć. Ból jest zły, zbędny. Szczerze mówiąc, nie za bardzo rozumiem takie podejście. Jeżeli coś nas boli, to chyba dobrze, prawda? To jak wysyłany z naszego organizmu SMS o treści: jest problem, zajmij się nim! Jak czerwona kontrolka w samochodzie, informująca nas, że brakuje oleju lub czegoś innego. Tam nie zignorujesz takiego ostrzeżenia. A gdy podobna informacja pojawia się w naszym ciele, najczęściej włączamy tryb „nie przeszkadzaj” i myślimy, że samo JAKOŚ przejdzie.
    A „samo” niezbyt często przechodzi.

    A więc ponownie: niepokój. Skąd się wziął i co oznacza? Jasne, mógłbym wziąć tabletkę, a więc szybkie śniadanie, jakiś podcast, wpaść w wir dnia i przeczekać ten stan, zagłuszyć go codziennością. Być może do wieczora wszystko by minęło. Ale nie. Przecież nie chcę tak zrobić. Jest jakiś powód. To również jest sygnał.

    Biorę iPada. Otwieram Reflect Notes – to aplikacja, z której korzystam, gdy notuję. A piszę w niej o wszystkim: o tym, co w pracy, o tym, co lubię, co mam kupić, co powinienem zrobić, o tym, co na blogu, o mnie, o Tobie, o dzieciach. Pisałem, gdy przechodziłem przez najtrudniejsze chwile w moim życiu, ale i gdy zdarzyło się coś, co mnie ucieszyło. Ta aplikacja jest moim dziennikiem, kalendarzem i listą zadań. Uwielbiam ją pod każdym względem. Znalazłem nawet fajny zapis w dzienniku na jej temat:

    Lubię pisać. Sam fakt, że piszę – jest fajny. Często otwieram reflect notes, aby móc chociaż popatrzeć na miejsce do pisania. Tak z nadzieją, że coś mi wpadnie do głowy i coś napiszę. Zawsze wpada.

    Otwieram więc Reflect Notes, bo przejrzeć moje wczorajsze wpisy w dzienniku, tam pewnie będzie odpowiedź na pytanie o mój niepokój, a jak nie gotowe rozwiązanie, to przynajmniej cenne wskazówki. Patrzę więc i… nic.
    Nic tam nie ma.
    Pod wczorajszą datą nie ma żadnego wpisu w dzienniku.
    Przedwczoraj również.
    Widzę za to sporo zapisków związanych z pracą, całkiem sporo zadań – i to takich nieodhaczonych jako „wykonane”.

    Nie miałem czasu pisać. Przez dwa ostatnie dni. Czy to może być odpowiedź? Owszem. Brak wpisów w dzienniku to wskazówka, że dużo się dzieje w ostatnich dniach i przestaję nad tym panować. Odpuściłem dziennik, planowanie dnia, momenty ciszy, skupienie, nie skorzystałem ani razu z medytacji. Cegiełka po cegiełce zbudowałem w moim ciele właśnie to uczucie: niepokój. Po głębszej analizie doszedłem, że bezpośrednią przyczyną mojego stanu był fakt, że tego dnia miałem zaplanowane dwa, wymagające większych nakładów energii, spotkania. I mój organizm podpowiadał mi, że towarzyszy temu całkiem spora dawka emocji, którymi należy się zająć. Nie zamieść pod dywan, przeczekać, ale naprawdę się zająć. I mam do tego narzędzia. Dokładnie te, o których już napisałem: dziennik, zaplanowanie dnia, medytacja. Zresztą, one potrafią się bardzo ładnie ze sobą przenikać i łączyć. Wystarczyło kilkanaście minut, by odzyskać utraconą kontrolę, by pozbyć się niepokoju.
    Wszystko zaczyna się od dziennika.

    Jakie Ty masz sposoby na poradzenie sobie z podobnymi sytuacjami? Być może również korzystasz wtedy z dziennika?

  • jak to jest nagrywać podcast i jak to zrobić, by robić to dalej, czas na nowy pig-czątek!

    Gdy w czerwcu 2020 roku publikowaliśmy z Piotrem pierwszy odcinek 🐽 PiG Podcastu, miałem dość mocno mieszane uczucia. Z jednej strony wiedziałem, że zaczynamy piękną przygodę i ruszamy z mega fajnym projektem, ale z drugiej strony czułem, że będzie wymagało to sporo wysiłku i całość nie będzie prosta do ogarnięcia. Przez trzy lata udało nam się nagrać kilkadziesiąt świetnych odcinków, wielokrotnie pokonując przeróżne bariery w naszych głowach, jednocześnie wspaniale się przy tym bawiąc. Przez te kilka lat wielokrotnie rozmawialiśmy o notowaniu, książkach,pasjach, priorytetach, prowadzeniu dziennika, czy samym wychodzeniu ze strefy komfortu. Mieliśmy kilku gości, setki patentów oraz wiele zagadek, które próbowaliśmy rozwikłać.

    Z czasem jednak okazało się, że – chcąc nie tylko utrzymać jak najlepszą jakość nagrań, ale i stale rozwijać naszą audycję – 🐽 PiG Podcast zabiera nam coraz więcej czasu. Jak każdy tego typu projekt, tak i ten wymagał poświęceń. I, choć na początku tego roku, jeszcze udawało nam się im sprostać, to ostatnie wakacje, a potem nowy, wrześniowy sezon sprawiły, że zsynchronizowanie naszych kalendarzy stawało się coraz trudniejszym zadaniem. Krótko mówiąc, nie mogliśmy się zgrać, by nagrać kolejny odcinek. Nie mówiąc już o planowaniu dalszego rozwoju naszej audycji.

    Ach, właśnie – o tym możesz nie wiedzieć: przygotowanie audycji, takiej jak 🐽 PiG Podcast, to nie tylko same spotkania, podczas których nagrywamy, ale cała masa różnych innych działań, dzięki którym takie nagranie możemy przeprowadzić, a następnie opublikować. Przygotowanie godzinnego odcinka, często wymagało od nas wielu (kilku, a nawet kilkunastu) godzin pracy. Po pierwsze – wymyślenie tematu. Już samo to wymaga przejrzenia notatek z wcześniejszych nagrań, przemyślenie, o czym warto porozmawiać i najczęściej kilku (tekstowych) rozmów przez jakiś komunikator, aby taki potencjalny temat przegadać. Gdy już udawało nam się dojść do porozumienia w sprawie tematu, mogliśmy startować z właściwymi przygotowaniami. Na podstawie dotychczasowych rozmów, każdy z nas przygotowywał sobie, w formie punktów, jak wyobraża sobie odcinek na wybrany temat, jak chciałby go omówić, czego oczekuje od drugiej strony. Następnie mogliśmy umawiać nasze spotkanie… przygotowawcze. Dopiero po kilku pierwszych nagranych odcinkach zrozumieliśmy, że takie wcześniejsze, robocze spotkania, są mega potrzebne. Podczas nich nie tylko wymienialiśmy się notatkami na dany temat, ale tworzyliśmy dokładny plan odcinka. Choć zawsze zostawiliśmy sporą część rzeczy niedomówioną (by podcast nie był tylko odczytaniem gotowego scenariusza), to obydwaj lubiliśmy mieć ogólny zarys naszej rozmowy, wypisane patenty, którymi podzielimy się w trakcie nagrania, czy źródła, które chcemy dorzucić do notatek. Przygotowywaliśmy to w formie współdzielonego dokumentu w Dokumentach Google. I taki dokument do jednego odcinka miał często i kilka stron, a jego przygotowanie pochłaniało nam całkiem sporo czasu i wysiłku. Jednak obydwaj wiedzieliśmy, że odpowiednie przygotowanie jest wręcz niezbędne – inaczej nie tylko nasi słuchacze będą niezadowoleni, ale i my sami będziemy czuli niedosyt. Zresztą, raz, czy dwa, zdarzyło nam się nagrywać ponownie cały odcinek, ponieważ uznaliśmy, że przygotowana za pierwszym razem treść jest niewystarczająca. Albo raczej, nie przygotowaliśmy się odpowiednio dobrze do nagrania za pierwszym razem.

    Potem przychodziło ustalenie terminu samego nagrania odcinka. I to zawsze było największym wyzywaniem. Dotychczasowe działania mogliśmy nie tylko wciskać pomiędzy różne inne, codzienne zadania, ale mogliśmy też dzielić je na niezbyt długie bloki i mnożyć tak długo, aż uznamy, że jesteśmy odpowiednio przygotowani. Z samym nagraniem było już inaczej. Tu nie tylko musieliśmy wygospodarować minimum półtorej godziny (zakładając, że sam odcinek nie przekroczy 60 minut), ale musiał to też być taki moment naszego dnia, abyśmy nie byli zbyt zmęczeni oraz by przez cały czas spotkania nic nam nie przeszkadzało. I to, muszę przyznać, było najtrudniejsze. Były okresy, gdy spotykaliśmy się w weekendy, ale i bywały miesiące, w których nagrywaliśmy w środku tygodnia bardzo wcześnie rano – zazwyczaj o 5:00, przed rozpoczęciem naszych normalnych dni.

    I jeżeli myślisz, że przeprowadzenie samego nagrania kończy proces przygotowania odcinka – to mocno się mylisz. Jesteśmy dopiero w połowie! Podczas spotkań, każdy z nas nagrywał na swoim urządzeniu osoby plik z dźwiękiem. Po skończeniu nagrywania Piotrek przesyłał swój plik z nagraniem do mnie i przystępowaliśmy do właściwego opracowania odcinka. On przygotowywał nowy wpis na stronie www podcastu, tworzył odpowiedni link, dodawał wstęp, wymyślał opis, spisywał wszystkie linki i notatki, dodawał słowa kluczowe, przygotowywał wpis na naszego pig-podcastowego facebooka. Ja, z kolei, brałem obydwa pliki z nagranym dźwiękiem – mój i Piotrka – i sklejałem je w jedną całość, wycinając po drodze nasze pomyłki i tyle „yyyy”, „eee”, „mmm”, ile mi się dało. Opracowanie godzinnego nagrania zajmowało mi w ten sposób mniej więcej dwie godziny, a więc potrzebowałem dwa razy więcej czasu, niż trwał sam odcinek. I to zakładając, że nie było potrzeba jakiś większych kombinacji przy montowaniu całości. Jak widzisz, mieliśmy obydwaj całkiem sporo pracy z przygotowaniem każdego, nawet takiego malutkiego, tyciusiego odcinka naszej audycji.

    I gdy już obydwaj wykonaliśmy nasze zadania – odcinek mógł zostać opublikowany. Pewnie myślisz, że teraz to już koniec pracy? Nie, nie, nic podobnego. Fajnie by było jeszcze opowiedzieć o kolejnym odcinku na naszych blogach, może w newsletterze, w naszych mediach społecznościowych – to kolejne kawałki czasu, które musieliśmy znaleźć dla naszej audycji.

    Podsumowując: sporo przy tym pracy.

    I choć obydwaj ją uwielbialiśmy, to jednak nie zawsze mieliśmy na nią tyle czasu, ile potrzeba i ile byśmy chcieli mieć. 2023 rok brutalnie pozmieniał nasze kalendarze i o ile jeszcze udawało się wykonywać wszystkie działania poboczne, związane z przygotowaniem odcinków, to niestety nie udawało nam się wygospodarować wspólnych terminów do przeprowadzenia samego nagrania. I sytuacja taka trwała aż do początku listopada tego roku. Wtedy też powiedzieliśmy sobie, że trzeba podjąć jakieś decyzje. Albo-albo. Jeżeli chcemy wspólnie prowadzić dalej podcast, musimy się zmobilizować i stanąć na rzęsach, bo powrócić do nagrywania… albo sobie odpuścić. Daliśmy sobie kilka dni na przemyślenia i po tym czasie wróciliśmy z podjętymi decyzjami. Piotrek – po szczerej dyskusji z samym sobą – uznał, że nie uda mu się wygospodarować czasu na kolejne nagrania, ja za to podjąłem decyzję, że chcę dalej nagrywać.

    I tak oto nagraliśmy ostatni wspólny odcinek i każdy kolejny będzie już przygotowywany bez Piotrka na pokładzie. Co z tego wyjdzie? Jeszcze nie wiem. Mam jednak nadzieję, że ten nowy początek 🐽 PiG Podcastu, będzie jednocześnie otwarciem mega fajnych drzwi. Moja notatka z pomysłami na kolejne odcinki, na rozwój tej audycji, na interakcję z Wami – słuchaczami – jest wypełniona po brzegi. Właściwie to pomysłów mam więcej, niż będę w stanie w najbliższym czasie zrealizować. Jednak podejmuję to wyzwanie! 🙂

    Nagrywanie podcastów sprawia mi ogromną frajdę. Chcę więc to dalej robić. 🐽 PiG Podcast czekają jednak zmiany – mam nadzieję, że z perspektywy czasu, okażą się to zmiany na lepsze.

    Jedną z nich będzie możliwość Twojego uczestnictwa w tej audycji!

    Tematem kolejnego odcinka będą: produktywne prezenty! Postanowiłem pomóc Świętemu Mikołajowi i stworzyć listę prezentów, która będzie kręciła się wokół tematu produktywności. I w tym miejscu pojawia się możliwość Twojego udziału w odcinku 🙂. Jeżeli masz fajne, być może kreatywne, a może i mocno oczywiste i proste pomysły na prezenty, które są związane z tematem produktywności – opowiedz mi o tym! Mam już przygotowaną listę z rzeczami, które mogą być ciekawymi podpowiedziami przy zakupach świątecznych, ale chciałbym też dowiedzieć się, jakie są Twoje pomysły. I oczywiście wykorzystać je w kolejnym 🐽 PiG Podcaście. Będzie to pierwszy odcinek, który będę nagrywał bez Piotra i trochę się stresuję tą nową formą 😉. Dlatego Twoje pomysły będą dla mnie bardzo cennym wsparciem.

    Co Ty na to?

    Swój pomysł możesz nagrać za pomocą specjalnego formularza dostępnego na stronie pigpodcast.pl/nagraj – wystarczy, że wejdziesz w to miejsce z telefonu komórkowego albo komputera z mikrofonem, klikniesz „start recording” i nagrasz swój pomysł. Będzie mi miło, jeżeli dodasz też kilka słów więcej, na przykład, dlaczego ten pomysł na prezent jest wg Ciebie fajny i będzie pasował osobie, która lubi tematy związane z produktywnością, możesz również powiedzieć kilka słów o sobie, jak się nazywasz lub czym się zajmujesz. Nagranie to może pojawić się później w samej audycji. Jeżeli masz fajny pomysł na prezent, a nie chcesz nagrywać swojego głosu, możesz napisać komentarz – klikając przycisk „comment” poniżej tego listu. Liczę na ciekawe prezenty od Ciebie. I mam nadzieję, że uda mi się wykorzystać kilka z nich podczas moich własnych zakupów świątecznych 🙂.

    Na koniec, dla tych z Was, którzy nie mieli jeszcze okazji posłuchać 🐽 PiG Podcastu, podrzucę garść informacji o tym, gdzie znajdziesz nowe, ale i wszystkie wcześniejsze odcinki. Po pierwsze, wszystko jest na moim blogu fajne.life w zakładce „więcej -> podcasty” – tu też posłuchasz wszystkich odcinków. Możesz też łatwo dodać audycję do Twojej ulubionej aplikacji, w której słuchasz podcastów, oto specjalne linki: Apple Podcasts, Google Podcasts, Spotify, Pocket Casts, YouTube, RSS.

    Ach, nasz ostatni wspólny z Piotrem odcinek dostępny będzie w przyszłym tygodniu, a więc w ostatnich dniach listopada. Ale pewnie jeszcze o tym do Ciebie napiszę 🙂

    A tymczasem, do usłyszenia w następnym 🐽 PiG Podcaście!

  • fajnie być wyjątkowym, czyli jak być całkiem zwyczajnym

    Zdarzyło Ci się rozmarzyć kiedyś o tym, że jesteś kimś wyjątkowym, że masz niezwykłą moc, że los wyznaczył Ci jakąś wielką misję, którą musisz spełnić dla dobra świata? Czy takie fantazje pojawiły się w Twojej głowie po lekturze jakiejś książki lub seansie filmowym? Nie jesteś w tym sama, sam. Wszyscy uwielbiamy utożsamiać się z bohaterami ulubionych powieści, czy filmów, a motyw wybrańca jest bardzo częsty w filmach i literaturze, szczególnie w gatunkach science fiction i fantasy.

    Kochamy bohaterów, którzy ratują świat, pokonują zło i stają się (przy okazji i całkiem przypadkowo) sławni. Takich, którzy stoją trochę ponad całym szarym światem. Dlatego postacie, takie jak Neo (Matrix), Harry Potter, Frodo Baggins (Hobbit), Luke Skywalker (Gwiezdne Wojny), czy John Connor (Terminator) – biją rekordy popularności w księgarniach i kinach. Utożsamiamy się z takim wybrańcem, wyciągnięty z tłumu bohaterem, który, często obdarzony niezwykłymi zdolnościami, skromny, cichy, niewychylający się, ma nagle zrobić coś całkiem niezwykłego – uratować caluteńki świat. Takie postacie towarzyszą nam już od najmłodszych lat, kolorowa Pszczółka Maja, przezabawny Shrek, czy waleczny Simba (Król Lew), a nawet grubiutki i wiecznie głodny Kubuś Puchatek – wszystkich tych bohaterów kochamy za ich niezwykłość, wyjątkowość. Zresztą rolę wybrańca otrzymujemy już często w chwili narodzin, a tytuł nadają nam rodzice, którzy przez kolejne kilka, kilkanaście, może i więcej, lat naszego życia, będą – słowami i działaniami – przypominać nam o tym, że jesteśmy wyjątkowi. Rodzice wbijają w nas potrzebę bycia wyjątkowym. Potrzebę, która czasem potrafi powodować problemy w naszym dorosłym życiu.

    Jednak czy bycie wyjątkowym jest naprawdę takie fajne?
    Czy nie wiąże się z tym również wiele problemów, cierpień i odpowiedzialności?
    Czy nie lepiej być tym zwykłym, który żyje spokojnie i szczęśliwie, nie próbując się wyróżniać, szukając sławy i blasku?
    Czy nie lepiej robić swoje i w ten sposób czuć spełnienie, zamiast ciągle gonić za czymś niewyobrażalnym, co nie zawsze jest dla nas dobre?

    Bycie wyjątkowym może być kuszące, lecz bywa niebezpieczne. Nie zawsze wiemy, co się za tym kryje i jakie będą konsekwencje tych dążeń, jakie skutki będą miały takie pragnienia. Niektórzy wybrańcy kończą przecież tragicznie, inni cierpią, popadają w traumę lub depresję. Jeszcze inni są samotni lub nieszczęśliwi. Bycie wyjątkowym nie gwarantuje nam szczęścia. A przecież to właśnie w poszukiwaniu szczęścia sięgamy po wyjątkowość.

    Z drugiej strony, bycie zwykłym nie oznacza bycia nudnym lub bezwartościowym. Każdy z nas ma coś do zaoferowania światu i ma w nim swoje miejsce i cel. Nie musimy być superbohaterami, żeby być dobrymi ludźmi. Nie musimy ratować świata, żeby mieć sensowne życie. Nie musimy być sławni, żeby być kochanymi. Bycie zwykłym to również bycie wyjątkowym na swój sposób. Więc i bycie wyjątkowym to całkiem zwykła rzecz.

    Przypomniał mi się ostatnio jeszcze jeden film, taki, który również wywarł na mnie dość mocne wrażenie w momencie, gdy lata temu pierwszy raz go oglądałem – American Pie. Jest to film o wyjątkowych, młodych ludziach, którzy – w dość zabawny sposób – kończąc szkołę, postanawiają rozpocząć swoje życie seksualne. I chcą to zrobić w… bardzo wyjątkowy sposób. Wspominam o tym filmie ze względu na postać Pana Levenstein’a, ojca Jima, jednego z głównych bohaterów filmu. Choć Pan Levenstein jest postacią poboczną, to należy do najbardziej jaskrawych elementów filmu. Często tak bywa, że drugoplanowe postacie stają się jednymi z największych gwiazd danej produkcji i myślę, że tak właśnie jest z tą postacią.

    Pan Levenstein jest czułym, troskliwym i często… dość niezręcznym rodzicem, który stara się pomóc swojemu synowi w sprawach miłosnych i seksualnych. Udziela mu rad, które wydają się tak samo mocno oczywiste, co i pozornie nieprzydatne. Pełni on jednak rolę strażnika normalności i zwykłości Jima, pokazuje mu, że w swojej wyjątkowości jest on całkowicie normalny, że nie jest jedynym, który ma problemy z nawiązywaniem relacji z płcią przeciwną, i że nie musi się wstydzić swoich pragnień i potrzeb. Pan Levenstein wypowiada w filmie słowa, które dość mocno utkwiły mi w pamięci:

    It’s a perfectly normal thing (…)

    Jedno proste zdanie, które tak wiele wyjaśnia. Przypomina o tym, że nasze zwariowane działania, jak i samo pragnienie bycia wyjątkowym… jest całkiem zwyczajne. I nie musimy z nich ani rezygnować, ani się nimi przejmować.