Tym razem w dziennikach poruszam trochę produktywnościowy temat, który być może niektórym z Was może się wydać znajomy – ciągłe poszukiwanie idealnej aplikacji do notatek i związane z tym nieustanne zmiany. Zastanawiam się, czy te zmiany są naprawdę konieczne, czy może w rzeczywistości są formą unikania ważniejszych zadań. Rozważam również, jak zaprojektować swoją bazę wiedzy, aby była efektywna i odpowiadała moim potrzebom. To wpis pełen pytań, refleksji i prób zrozumienia, co jest naprawdę istotne w moim systemie produktywności.
📅 wpis z 7 kwietnia 2024 r.
czy dobrze robię, po raz kolejny zmieniając aplikację do notatek? wytrzymałem pół roku z reflect notes i już nie chcę więcej. znowu jedna zmiana ciągnie za sobą kolejną zmianę – zmiana komputera sprawiła, że zdecydowałem się na kolejne zmiany. muszę chyba uważać na to, co robię, na to, co zmieniam. czasem okazuje się, że jedna zmiana ciągnie za sobą zmiany innych rzeczy, których być może nie powinienem ruszać.
jeszcze nie za bardzo wiem, jak chcę, aby wyglądała moja baza wiedzy, moje notatki. może powinienem skupić się na tym, by były one skupione na moim blogu, na mojej właściwej wiedzy, zamiast na połączeniu wiedzy i pracy… pogmatwane to. ale to jednak okazja, by coś zamieszać. lubię się uczyć, poprawiać mój system produktywności.
w sumie pół roku to całkiem długo, może nie powinienem mieć wyrzutów sumienia? z jednej strony nie wypada ciągle zmieniać systemu do notatek, ale z drugiej… czy to ja jestem dla systemu, czy system dla mnie? co ciekawe, ograniczenia (albo raczej brak pewnych funkcjonalności) logseq na mobile, stanowią standard w aplikacji reflect notes zarówno w wersji desktop, jak i mobile. więc teoretycznie nic nie tracę.
czasami zastanawiam się, czy to ciągłe poszukiwanie idealnego narzędzia nie jest jedynie ucieczką przed czymś innym. czy to nie jest po prostu forma prokrastynacji, unikania właściwej pracy? może jednak powinniem się bardziej skupić na łączeniu i rozwianiu tego, co już mam, zamiast na ciągłym szukaniu nowych rozwiązań. choć z drugiej strony, może te zmiany są naturalną częścią mojego procesu uczenia się i doskonalenia? może one są właśnie częścią mnie?
ale chyba dobrze by było postawić sobie jakieś wyraźne granice, określić moment, w którym zmiana jest naprawdę konieczna, a kiedy to jedynie kaprys. to chyba wymaga większej refleksji nad tym, co w danym momencie jest dla mnie ważne, co najważniejsze oraz po co to wszystko robię.
Podsumowując, prowadzenie dziennika pozwala mi na głębsze zrozumienie siebie i moich działań. Powodów. Dzięki temu mogę lepiej zarządzać moimi decyzjami i uniknąć chaotycznych zmian (albo przynajmniej próbować). Wniosek jest prosty – dziennik pozwala mi na systematyczną refleksję nad moimi wyborami i pomaga w dążeniu do większej klarowności w życiu.
Lubię wracać myślami do czasów młodości. Niewiele z osób, które znam, uważa swoje dzieciństwo za udane. Ciekawe dlaczego?
Szczerze mówiąc, jest dla mnie dość zaskakujące, że tak mało jest ludzi, którzy zaznali szczęścia w młodości, albo raczej takich, którzy potrafią cieszyć się z ich własnej historii życia. A przecież w gruncie rzeczy to właśnie dzieciństwo ukształtowało nas takimi, jakimi teraz jesteśmy. Dzisiejszy dzień jest owocem wyborów dokonanych przed laty. Być może na tym polega problem – że nie lubimy siebie takimi, jakimi dzisiaj jesteśmy?
Sam nie wiem dokładnie kiedy, ale nauczyłem się być wdzięczny za to, że doprowadziłem siebie do momentu, w którym teraz jestem, być zadowolonym ze wszystkiego, co mnie do tej pory spotkało. Myślę, że każdy powinien być. Oczywiście, przez lata ja również miałem swoje problemy, popełniałem błędy, doznałem nie jednej niesprawiedliwości, porażki, zawodu – jak każdy. Jednak i te chwile trzeba umieć docenić.
Piszę dzisiaj do Ciebie przy dźwiękach Spice Girls – zespołu, który był na topie „za moich czasów”. Zapętliłem sobie kilka wybranych piosenek i rozpływam się w dźwiękach sprzed lat. Każda kolejna nuta wpycha mnie jeszcze bardziej w lata młodości, wyciskając jednocześnie z serducha małe łezki tęsknoty za tym pięknym czasem. Oczami wyobraźni widzę siebie, jak – jako nastolatek – siedzę na parapecie w moim pokoju i do późna słucham lecącej z czarnego, plastikowego magnetofonu muzyki. Prawię czuję ten delikatny chłód, jaki wiał na mnie wtedy ze szpar w oknie… Potrafiłem tak siedzieć godzinami. Siedzieć i słuchać muzyki.
Życie było wtedy proste, beztroskie, kolorowe – choć nie raz komplikowałem sobie codzienność drobnymi – teraz tak nieistotnymi – problemami. Mimo to świetnie się bawiłem, a przynajmniej dzisiaj mam takie wspomnienie tamtego okresu. Wiem natomiast, że kiedyś wcale nie myślałem w ten sposób, nie potrafiłem cieszyć się mijającymi chwilami. Dopiero teraz potrafię docenić każdą minutę z czasów dzieciństwa. Gdybym tylko mógł wrócić i przeżyć to wszystko jeszcze raz. Nie musiałbym nawet nic zmieniać, po prostu przewinąć cały ten film do początku i wcisnąć „play”.
I tak siedząc i słuchając kolejnej piosenki, uświadamiam sobie, że z jednej strony tamte czasy bezpowrotnie minęły, że moje lata młodości mam już za sobą, ale przecież jeszcze tyle przede mną. Dzieciństwo, beztroska, kolorowy świat – to wszystko nadal trwa. Wprawdzie w mojej głowie jest szereg ograniczeń, regulaminów, zasad – ale przecież za kolejne trzydzieści-kilka lat, to dzień dzisiejszy będę uważał za najpiękniejszy okres w moim życiu. Czy mogę więc tego nie wykorzystać? Czy mogę siedzieć bezczynnie i patrzeć jak płynie życie?
Znalazłem ostatnio drobną, z pozoru nie za bardzo przydatną aplikację (dla iPhone’a)– nazywa się Life: Just One. Spełnia ona tylko jedną funkcję: pokazuje mi, na jakim etapie życia jestem. A konkretniej – przypomina, ile lat już przeżyłem oraz ile (teoretycznie) mi ich jeszcze do przeżycia zostało – przy dość optymistycznym założeniu, że dożyję dziewięćdziesiątki (a przecież od kilku lat robię wszystko, żeby tak się stało!). Aplikacja pokazuje te dane w fajnej, wizualnej formie, dzięki temu mocno działa na wyobraźnię. W aplikacji widzę swoje życie w postaci prostokąta, składającego się z malutkich, osiemnastu kwadracików (szerokość trzech kwadratów, wysokość sześciu kwadratów, razem osiemnaście – myślę, że potrafisz sobie to wyobrazić). Cały prostokąt symbolizuje moje dziewięćdziesięcioletnie życie, a każdy kwadrat to jego 1/18. Kwadraty są kolorowe, ale te, „które już przeżyłem”, zaznaczone są o wiele mocniejszymi kolorami, natomiast te, które jeszcze przede mną, są wygaszone. Krótko mówiąc, pokazuje mi to, ile życia mam już za sobą. I wiesz co? Mój prostokąt nie jest nawet w połowie podświetlony! Zaznaczonych jest tylko 7 (z 18.) kwadratów. Oznacza to, że moja życiowa przygoda dopiero się rozpoczęła, szklanka nie jest nawet w połowie pełna. Nawet nie wiesz, jak bardzo otworzyło mi to oczy, jak potężną dawkę motywacji otrzymałem, gdy pierwszy raz zobaczyłem ten jakże prosty wykres. Dlatego też widget (podgląd) z Life: Just one, umieściłem sobie na ekranie iPhone’a – aby patrzeć na niego każdego dnia – i teraz nie muszę nawet włączać aplikacji, aby przypomnieć sobie, jak dużo życia jeszcze przede mną. Dzięki temu każdego kolejnego dnia widzę, że moje dzieciństwo nadal trwa!
Mam też pytanie do Ciebie: Jakie fajne chwile Ty pamiętasz z dzieciństwa?
ps. Znamy się na Instagramie? Ostatnio trochę bardziej się tam uaktywniłem, staram się wrzucać codziennie coś nowego, a i na kolejne dni mam kilka ciekawych pomysłów na publikacje. Jeżeli jeszcze się tam nie znamy, może to zmienimy? 🙂
Nie sugeruj się za bardzo tytułem dzisiejszego listu. Doskonale wiem, o czym chcę Ci dzisiaj napisać. A zdanie, które widnieje w nagłówku mojej wiadomości, to ćwiczenie – i do niego będę dzisiaj zmierzał.
Stoicyzm fascynuje mnie od dawna. Pierwszy raz usłyszałem o nim kilka lat temu, podczas jednego z webinarów Andrzeja Tucholskiego. Pamiętam, jak głupio się poczułem w tamtym momencie, ponieważ Andrzej opowiadał o nim jak o jednej z najbardziej oczywistych rzeczy na świecie, a ja… nie do końca wiedziałem, o co w nim chodzi. Pośpiesznie rzuciłem się wtedy na mojego iPhone’a, aby sprawdzić co, to znajomo-, ale mimo wszystko dziwnie-brzmiące słowo, dokładnie oznacza. Zbyt wiele w tamtym momencie się nie dowiedziałem. Wikipedia krzyczała coś o filozofach sprzed dwóch tysięcy lat – przysypiałem z nudów czytając każde kolejne zdanie. Nie mogę powiedzieć, że zakochałem się w stoicyzmie wraz z pierwszą chwilą, w której o nim usłyszałem. Zdecydowanie nie. Odłożyłem ten temat na wysoką półkę.
Z czasem zacząłem słuchać podcastów Radka Budnickiego, który co kilka odcinków przebąkiwał coś o Marku Aureliuszu, Seneca, Epiktecie i innych starożytnych mądralach. Radka tak dobrze mi się słucha, a do tego w każdym odcinku przekazuje on potężną dawkę dobrze oprawionej wiedzy – więc powoli nasiąkałem tym, co miał mi do powiedzenia. Nasiąkałem stoicyzmem, którego Radek sam się uczył. I którym zarażał słuchaczy w każdej kolejnej audycji.
Dwa lata temu, namówiony, już sam nie pamiętam przez kogo, sięgnąłem po moją pierwszą książkę o stoicyzmie. Książkę, która bezpowrotnie odmieniła moje życie: „Stoicyzm na każdy dzień roku: 366 medytacji na temat mądrości i sztuki życia”. Jest to, napisany przez Stephena Hanselmana i Ryana Holidaya, podręcznik, w którym zdanie po zdaniu przetłumaczono na język dzisiejszy to, co 2000 lat temu głosili pierwsi stoicy. Nie jestem tu chyba w stanie opisać, jak bardzo ta książka pomogła mi w ostatnich latach, ile się z niej nauczyłem, ile zrozumiałem. Stoicyzm stał się z czasem dla mnie podręcznikiem fajnego życia, sposobem na wszystko.
Będzie z pewnością jeszcze nie raz chwila, abym opowiedział Ci więcej o stoicyzmie – dziś jednak pędzę dalej, aby dobiec w końcu do wytłumaczenia tytułu dzisiejszego listu.
Od momentu, w którym poważniej zainteresowałem się stoicyzmem, wszystko, co zawierało w sobie nazwę tego nurtu, przyciągało moją uwagę. To chyba zrozumiałe. Oczywiście nie byłbym też sobą, gdybym nie wpisał słowa „stoicyzm” w wyszukiwarce aplikacji w moim iPhonie. Chyba znasz mnie już na tyle, że się temu nie dziwisz, prawda? Wyników takiego wyszukiwania było całkiem sporo. Ludzie próbują zarobić na wszystkim, na czym tylko zarobić się da, więc wykorzystują i ten coraz popularniejszy obecnie temat. Większość aplikacji nie przyciągnęła jednak mojej uwagi – takie tam proste zbieraniny cytatów lub sprytnie zredagowane opisy aplikacji wspomagających medytację. Poza jedną – inną niż wszystkie. Miała czarno-białą, prostą ikonę, zachęcającą i intrygującą nazwę „stoic.” (dokładnie tak pisane – małą literą i z kropką na końcu). Tapnąłem (myszką na komputerze się „klika”, a na telefonie „tapie”, tak?) więc w nią szybko, jakbym się przestraszył, że może mi gdzieś zginąć, i po chwili lektury dość skromnego opisu, zainstalowałem w smartfonie. Aplikacja okazała się połączeniem dziennika, narzędzia do medytacji i zbiorem stoickiej cytatów, ale w bardzo wyjątkowej formie. Opakowana w piękny czarno-biały layout, wypełniona wspaniałymi treściami i ćwiczeniami, a w dodatku w całości po polsku!
I w ten oto sposób dochodzę do wyjaśnienia tematu mojej dzisiejszej wiadomości. „Nie wiem o czym pisać” to nazwa jednego z wielu ćwiczeń aplikacji „stoic.”, które ma pomóc w pisaniu w dzienniku w te trudniejsze dni. Zasada jest bardzo prosta: w momencie, gdy nadchodzi czas pisania, a mi nie przychodzi do głowy nic, o czym mógłbym napisać, siadam i zapisuję tytułowe zdanie:
Nie wiem o czym pisać.
Jeden raz, potem drugi, trzeci, czwarty…
Nie wiem o czym pisać.
Nie wiem o czym pisać.
Nie wiem o czym pisać.
…
I tak do momentu, aż pomysł sam wpadnie do głowy. U mnie zazwyczaj wystarczy kilka linijek…
Zdaję sobie sprawę, że metoda ta przypomina szkolne kary sprzed lat, ale jest zadziwiająco skuteczna. Wiele razy zdarzało się, że siadałem rano czy wieczorem do dziennika (który, nawiasem mówiąc, prowadzę ostatnio właśnie w aplikacji „stoic.”), i nie wiedziałem, co właściwie chcę napisać. Wystarczyło zaledwie kilka minut tego ćwiczenia i temat sam wypływał. Okazuje się, że wystarczy zacząć pisać, aby wprowadzić się w stan „wypluwania” z siebie myśli i… kolejne tematy same się pojawiają.
To tylko jedno z wielu ćwiczeń aplikacji „stoic.” – którą bardzo polecam Ci wypróbować. Znajdziesz ją w sklepie z aplikacjami dla iPhona oraz w tym dla urządzań z Androidem. Co ciekawe, aplikację można ustawić tak, aby zamiast cytatów stoików, pokazywała treści związane z buddyzmem albo chrześcijaństwem. Myślę, że szczególnie ta druga opcja może dla wielu okazać się kusząca.
Mam też pytanie do Ciebie: Prowadzisz dziennik? Dlaczego tak? Albo, dlaczego nie? Po prostu kliknij „odpowiedz” i do mnie napisz 🙂.
Ps. Nagraliśmy już z Piotrkiem 23 odcinki 🐽 PiG Podcastu i całkiem niedawno ukazał się odcinek, który bardzo długo będzie moim ulubionym. Rozmawiamy w nim o minimalizmie. Jeżeli choć trochę interesuje Cię ten temat, zachęcam do przesłuchania naszej rozmowy.
Smartfon, według wielu badań jedno z naszych najbardziej intymnych i skrywanych przed innymi miejsc. Wielu ludzi niechętnie dzieli się zawartością ekranu swojego smartfona i niezbyt otwarcie mówi o aplikacjach, jakich używa na co dzień. A my idziemy w tym odcinku na przekór temu wszystkiemu i dzielimy się tym, co mamy na telefonach. Opowiadamy o naszych telefonach, o ulubionych aplikacjach i różnych doświadczeniach z nimi. Mówimy też, do czego najczęściej wykorzystujemy nasze telefony.
Do tego po raz kolejny, wychodzi na światło dzienne coś, co nas najbardziej różni, czyli podejście do technologii.
Ten artykuł jest drugim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać poprzednią część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn”.
Nie jestem do końca pewien czy sytuacja związana z koronawirusem, strachem, zamknięciem i siedzeniem w domu miała decydujący wpływ na zmiany jakie u mnie nastąpiły, ale z pewnością była jednym ważnych z katalizatorów tych zmian.
Cała historia rozpoczyna się 25-go stycznia, także jeszcze długo przed ogólnonarodowym „zamknięciem”, gdy – za namową Dominika Juszczyka – postanowiłem zacząć śledzić każdą minutę mojego dnia. Dominik przesyła w każdą sobotę rano, do osób zapisanych na jego listę mailingową, swoje przemyślenia z ostatniego tygodnia – w formie newslettera. Bardzo lubię usiąść sobie w fotelu z kawą po domowym, rodzinnym śniadaniu i poczytać co u niego słychać. Zawsze znajdę tam jakąś wskazówkę co mogę poprawić w moim życiu. 🙂
W wiadomość z 25-go Dominik opisał dość dokładnie, w jaki sposób mierzy, zlicza i kategoryzuje wszystko co robi. Dla większości ludzi pewnie nie jest zbyt interesujący temat, nie jeden uzna to za spore wariactwo, jednak dla mnie ten mail okazał się być bardzo interesujący, wręcz muszę powiedzieć, że pomysł ten trafił na bardzo podatny grunt. Sam od wielu miesięcy myślałem o czymś podobnym. Nie raz z zazdrością słuchałem jak CGP Grey, jeden z prowadzących Podcast Cortex, opowiada jak zapisuje każdą chwilę swojego życia i korzyściach jakie z tego wynosi. Widziałem jednak, że aby z sukcesem takie śledzenie wdrożyć w życie, muszę to bardzo dokładnie przemyśleć i zaplanować. Jednak mail Dominika, i jego dość szczegółowy opis, sprawiły, że pomyślałem: nie ma na co czekać, robię to! Teraz! Już!
Aby szybko rozpocząć tak dokładne śledzenie czasu, należy zwrócić uwagę przynajmniej na dwie rzeczy z tym związane: kategorie w które można włożyć codzienne czynności i narzędzia do mierzenia czasu. Pierwsza z tych rzeczy nie było trudna, Dominik w mailu ze stycznia opisał dokładnie kategorie, które wybrał dla siebie – postanowiłem więc na początek użyć takiej samej listy i modyfikować ją już w trakcie śledzenia. Druga część przygotowań wymagała już poświęcenia czasu, ale dotyczyła narzędzi, mojego ulubionego tematu – z przyjemnością więc się do niej zabrałem. Po pierwsze: wiedziałem, że do mierzenia chcę używać telefonu, musiałem więc tylko wybrać odpowiednią aplikację, do której wpiszę wybrane wcześniej kategorie i w której będę mógł robić zapiski. Na co dzień, w pracy, używam usługi Toggl do mierzenia czasu pracy na potrzeby rozliczeń z klientami. Znam ją bardzo dobrze, postanowiłem więc użyć tego samego rozwiązanie do mierzenia pozostałej części mojego życia. Sięgnąłem też po jeszcze jedną aplikację – Timery, która jest swego rodzaju nakładką na usługę Toggl, ale ma znacznie przyjemniejszy i bardziej praktyczny interfejs. I tym wyborem zakończyłem moje przygotowania. Teraz wystarczyło tylko włączyć przycisk „śledź czas” i już go więcej nie wyłączać…
Co działo się dalej – opowiem następnym razem 🙂
💡
Ten artykuł jest drugim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać kolejną część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. III„.
Domyślam się, że nie jest to wpis dla każdego z Was, jednak ten temat jest dla mnie bardzo ważny i postanowiłem się nim podzielić. Piękna i bestia – to określenie chyba najlepiej chyba najlepiej oddaje moje uczucia względem moich dwóch ulubionych aplikacji do zarządzania zadaniami – Things i OmniFocus. Ostatnio dokonałem małej (a właściwie dość dużej) zamianki i przestałem używać tej pięknej na „korzyść” bestii.
Ale po kolei.
Przełom roku to dla mnie zawsze czas podsumowań i wyciągania wniosków. Wiele z nich dotyczy systemu pracy, narzędzi z których korzystam, jak i projektów, w które chcę się zaangażować. Kilka z tych rzeczy opisałem niedawno na blogu (tutaj – klik). Na listę tematów do przemyślenia trafiła w tym roku również aplikacja Things 3, która dość długo już wspomagała mnie w ogarniania życia. Chyba warto w tym miejscu wspomnieć, że aplikacja do zarządzania zadaniami to jedno z najważniejszych narzędzi jakie używam każdego dnia. A Things 3 przez długi czas sprawdzało się w roli idealnie. Nie dość, że pilnowała wszystkich nieukończonych przeze mnie zadań, to robiła to w przepięknym stylu. Ale mimo to, postanowiłem zweryfikować mój system działania w tym zakresie.
Efektem przemyśleń stała między innymi zmiana własnie tej ukochanej aplikacji na, o wiele bardziej zaawansowanego pod względem funkcjonalności, konkurenta – OmniFocus.
Co ciekawe, kiedyś już przechodziłem identyczny proces. Wiele lat temu, gdy aplikacja Things była jeszcze w wersji 1 (która później dość szybko została uaktualniona do wersji 2), tak jak dzisiaj uważałem ją za najładniejszą i najprzyjemniejszą aplikację w swojej kategorii i – podobnie jak do niedawna – używałem do codziennego zarządzania zadaniami. Jednak zawsze brakowało mi czegoś więcej – większych możliwości konfiguracji oraz kilku dodatkowych funkcjonalności. Więc po pewnym czasie używania Thingsów – dokładnie tak jak teraz – skierowałem się w stronę sporo brzydszego (niestety), ale o wiele bardziej potężnego OmniFocusa. Odstraszał mnie jednak trochę wygląd, słaby poziom dopracowania, jak i nawet sama geneza powstania aplikacji… OmniFocus powstał jako efekt uboczny aplikacji do tworzenia notatek i konspektów – OmniOutliner’a. W odróżnieniu od Thingsów, nie został zaplanowany i zbudowany jako nowa, samodzielna aplikacja, był odłamem i przeróbką – i do dnia dzisiejszego widać wiele podobieństw pomiędzy obydwiema. No i wygląd OmniFocusa… który w porównaniu z Thingsami wypadał raczej słabiutko. Aplikacja nie była tak dopracowana… Brakowało mi wielu prostych, ale tak bardzo użytecznych rozwiązań, znanych z Thingsów. Jednak… OF baz cienia wątpliwości nadrabiał innymi funkcjonalnościami. Dlatego też moja przygoda z Thingsami 1, a potem 2, nie trwała zbyt długo. Możliwości okazały się ważniejsze niż wygląd – choć długo broniłem się przed takim podejściem. Zostałem z OmniFocus.
W maju 2017 roku, po wielu latach oczekiwań, w końcu pojawiła się wersja 3 Thingsów. Przemyślana na nowo, z jeszcze lepszym wyglądem, nowymi funkcjami. Nie mogłem nie spróbować! Był to okres, w którym nie używałem już OmniFocusa – żonglowałem pomiędzy różnymi aplikacjami – sprawdziłem dość dokładnie Todoist, 2Do, Firetask i kilka innych. Chyba najbliżej ideału była polska, świetna aplikacja do zarządzania zadaniami – Nozbe, jednak i ona nie podbiła do końca mojego serca. Decyzja o powrocie do Thingsów nie była więc w tamtym momencie trudna.
Wersja 3 okazała się być na prawdę dobra – jeszcze ładniejsza, na nowo przemyślana i bardziej dopracowana niż ta, którą znałem z przed lat… Szybko zdecydowałem że idę z nią na całość! Po kilku tygodniach używania, ponownie byłem zakochany i nie myślałem aby oglądać się za siebie ???? Do tego średnio co dwa-trzy miesiące twórcy wprowadzali kolejne udoskonalenia, dodające coraz to nowsze funkcjonalności. Wytrzymaliśmy razem półtora roku.
Po tym czasie – dokładnie jak wcześniej – zaczęły mi doskwierać pewne braki Thingsów. W porównaniu do OmniFocusa (który również w niedługim czasie doczekał się swojej nowej wersji 3), pod względem funkcjonalności wypadały średnio. Moje rozterki doskonale oddaje tweet jaki wypuściłem w połowie 2018 roku:
Po jego publikacji korespondowałem nawet przez jakiś czas z twórcami Thingsów, którzy chcieli dowiedzieć się czego brakuje mi w ich aplikacji. Rozważania z tamtego okresu doprowadziły mnie do przekonania, że przyjemność używania aplikacji znacznie przewyższa korzyści płynące z większej liczby funkcjonalności. Myślałem, że uda mi się dostosować filozofię działania Thingsów do moich wymagań. A właściwie to wpasować moje wymagania w filozofię aplikacji.
Aby potwierdzić takie rozumowanie, postanowiłem przenieść się z zadaniami na jakiś czas do OmniFocus (Ha! ????) Musiałem sprawdzić, czy może nie jestem w stanie pracować w nieco mniej „atrakcyjnych warunkach”, ale w sporo potężniejszym środowisku. A ponieważ z tyłu głowy wiedziałem, że jest to jedynie test, na końcu którego i tak wrócę do Thingsówo, więc po kilku dniach zrobiłem spektakularny odwrót – jak syn marnotrawny powróciłem do „domu” z ogromnym bałaganem w zadaniach. Moja próba może nie była zbyt mądra, ale miała mi dać kopa do tego aby chciało mi się jeszcze więcej wycisnąć z moich Thingsów. Miała na celu utwierdzenie mnie w przekonaniu, że wygląd i przyjemność działania zrekompensują mi brak dodatkowych funkcji. Ten test przypomniał mi jednak o kilku niezaprzeczalnych plusach OmniFocusa. Tak na prawdę, ma on dla mnie jedną ogromną przewagę nad całą konkurencją: system do przeglądów projektów (Review), której na próżno szukać w jakiejkolwiek innej aplikacji tego typu. Dziwię się, że żadna inna aplikacja nie oferuje podobnych rozwiązań.
Przez kolejne kilka miesięcy bacznie obserwowałem swój system pracy z Thingsami. Zastanawiałem się, czy jestem w stanie zrobić z tej aplikacji mój program do zarządzania całym życiem, czyli nie tylko zadaniami, ale również nawykami oraz (choć częściowo) notatkami. Powodowało to jednak spore zamieszanie na codziennej liście zadań do wykonania, która to stawała się coraz dłuższa i dłuższa, a jej filtrowanie nie należało do najwygodniejszych (szczególnie na iPhonie i iPadzie).
Zbliżał się koniec 2018 roku, więc był to dla mnie naturalny czas przemyśleń i podsumowań. W ramach nich zdecydowałem o kilku zmianach w moim systemie produktywności:
postanowiłem iść na całość z Evernote w ramach notatek i nie używać do tego celu żadnych innych programów (był taki moment w 2018 roku, gdy używałem jednocześnie 4 aplikacji do notatek – Agedna, do tych związanych z klientami, Evernote gdzie trzymałem pomoce do blogowania, Bear jako baza materiałów oraz Notatki Apple do wszystkich innych, w tym prywatnych)
uznałem, że jestem mocno niezadowolony z aplikacji jakich do tej pory używałem do rejestrowania wydatków (Money Pro, a następnie Money Wiz). Skierowałem się w stronę sławnego YNAB.
postanowiłem mocno usprawnić system przechowywania skanowanych dokumentów na komputerze (poza niezbędnymi dokumentami firmowymi, nie przechowuję żadnych papierowych dokumetów). Tutaj wybrałem do testowania Paperless 3, aplikację na Maca. Choć nie mam jeszcze pewności, czy przy niej pozostanę.
oraz… w końcu odejść od Thingsów, które – przez coraz większą liczbę zadań jakie miałem do wykonania – przestawały spełniać swoją podstawową rolę, jaką było pilnowanie czy wszystko zrobiłem.
W tym ostatnim przypadku zdecydowałem się przejść na stałe (i z pełną świadomością, że rezygnuję z wielu udogodnień jakimi rozpieszczały mnie Thingsy) na OmniFocus. I tak też zrobiłem – już na samym początku 2019 roku.
Proces przyzwyczajania się do nowego systemu zadań będzie jeszcze trwał długo, ale powoli zaczynam widzieć jego pozytywne efekty. OmniFocus to skomplikowana maszyna – i bardzo pomaga inspirowanie się wskazówkami innych. Podpatruję rozwiązania między innymi u Miłosza Bolechowskiego (dość stary, ale nadal świetny artykuł w Fabryce Pikseli i przez płatne wpisy Miłosza w serwisie Patreonie), Davida Sparksa (zakupiłem między innymi u Davida OmniFocus Field Guide, który pomógł mi uporządkować wiele rzeczy związanych z aplikacją) czy serwis LearnOmniFocus. Moje refleksje i postępy z używania OF umieszczam na bieżąco w cotygodniowych podsumowaniach, które publikuję na Facebookowej grupie: Fajne Życie – Fajne Grupa. Pomimo faktu, że kiedyś przez całkiem spory kawałek czasu pracowałem z OmniFocus, postanowiłem poznać ją całkiem na nowo. Wskoczyłem w rolę ucznia, który chce się jak najwięcej nauczyć. Dzięki takiemu podejściu, byłem w stanie otworzyć się na całkowitą zmianę systemu, który jeszcze kilka lat temu, podczas wcześniejszego podejścia na OF – nie sprawdził się tak jak tego oczekiwałem. Musiałem później poszukiwać innych rozwiązań – a tym razem chciałbym tego uniknąć.
Widzę, że machina-OmniFocus powoli zaczyna działać. A ja mam tylko nadzieję, że wystarczy mi sił i cierpliwości, aby w pełni ją okiełznać.
Co ciekawe, podobne odczucia mam związane z YNAB (You Need A Budget) – choć w tym przypadku mam do czynienia nie tylko z jedną z najbardziej zaawansowanych aplikacji ze swojej kategorii, ale również jedną z ładniejszych. Wybór był zatem znacznie prostszy, choć sposób działania YNAB jest totalnie inny niż poprzednio używanych przeze mnie rozwiązań. Ale to już historia na zupełnie inny wpis…
Praca przy komputerze to najczęściej również praca przy biurku. Więc długie godziny spędzone przy komputerze to problem zarówno dla głowy, jak i kręgosłupa. I obydwa te aspekty są ze sobą ściśle powiązane. Spadek efektywności, problemy z koncentracją, rozkojarzenie, trudności w skupieniu się – to tylko niektóre z dolegliwości związanych z długą pracą przy komputerze.
Popełniamy wiele błędów, przez które nie możemy w pełni wykorzystać możliwości i pokładów energii która w nas drzemie. Należysz do takich osób? Zmieniając niektóre elementy swojego „stanowiska pracy” jesteś w stanie wskoczyć na wyższy poziom produktywności. I dzisiaj przedstawię Ci kilka z moich sposobów na to jak być bardziej efektywnym przy komputerze.
Porządek na biurku
Podobno ludzie dzielą się na takich, którzy mają czyste, uporządkowane, wręcz puste biurka i… tych z artystycznym nieładem. Ja należę do tych pierwszych, ale nie zawsze tak było. Kiedyś moje biurko było istną stajnią Augiasza – pełne kartek, karteczek, przewodów, kubków i wszystkiego innego co mogło się na nim zmieścić. Przyszedł jednak kiedyś taki moment, w którym zrozumiałem jak bardzo mi to przeszkadza. I zmieniłem to. Teraz odczuwam wręcz zdenerwowanie, gdy na moim biurku znajduje się zbyt wiele rzeczy. Staram się, aby było ono czyste, uporządkowane i utrzymane w minimalistycznym stylu.
Jeżeli zabałaganione biurko jest oznaką zabałaganionego umysłu, oznaką czego jest puste biurko?
Długo zastanawiałem się nad tym zdaniem wypowiedzianym kiedyś przez Alberta Einsteina. Doszedłem do wniosku, że tu nie chodzi jednak o puste, ale o uporządkowane i „poukładane” biurko. Teoria Einsteina jest błędna już u podstaw – biurko puste mamy tylko i wyłącznie na samym początku gdy siadamy do niego pierwszy raz w życiu. Jeżeli już z niego korzystamy, przestaje być puste i może być co najwyżej uporządkowane.
Stan naszego miejsca pracy bezpośrednio odzwierciedla całe nasze życie. Zrobienie porządku na zagraconym biurku przywraca poczucie panowania nad sytuacja. Taką czynność porządkowania można porównać do oczyszczania umysłu. A gdy zrezygnujesz z niepotrzebnych rozpraszaczy i przeszkadzaczy, łatwiej będzie Ci skoncentrować się na faktycznej pracy. Każdy element odciągający uwagę od wykonywanego zajęcia, powoduje postępujący spadek efektywności. Jeżeli Twój umysł musi koncentrować się nie tylko na wykonywanym zajęciu, ale również na przedmiotach leżących w otoczeniu lub bezpośrednio na biurku przy którym pracujesz, będzie bardziej skłonny do porzucania właściwego zajęcia i zajmowania się czymś zupełnie innym.
Problem ten bardzo dobrze widać w naszych smartfonach, w których, tak samo jak na biurkach, bardzo często panuje bałagan związany z nadmiarem aplikacji. W efekcie zamiast zrobić tą jedną rzecz do której której sięgasz po telefon, często kończysz przeglądając statusy na Facebooku, zdjęcia na Instagramie lub wiadomości w Goolge News. Tylko dlatego, że ikony tych aplikacji były zaraz obok tej jednej właściwej którą chciałeś uruchomić… znasz to?
Postawa
Prawidłowa postawa przy biurku może znacznie poprawić wydajność Twojej pracy. Jednak zaniedbanie tego elementu to nie tylko słabsza produktywność, ale i późniejsze problemy ze zdrowiem. Długotrwałe siedzenie przy biurku w nieodpowiedniej pozycji może być przyczyną rozlicznych kłopotów zdrowotnych. W odróżnieniu od innych moich porad w tym artykule – tą jedną powinieneś wprowadzić niezależnie od tego, czy chcesz poprawić swoją wydajność w pracy czy nie.
Jak więc prawidłowo siedzieć i ustawić komputer? Warto skupić się przynajmniej na kilku podstawowych elementach. Pierwszym jest odpowiednio ustawiony monitor, który powinien być oddalony od oczu na odległość nie mniejszą niż 45 cm i ustawiony do nich na wprost tak, aby jego górna krawędź znajdowała się kilka centymetrów powyżej linii wzroku. Jeżeli Twój monitor jest za niski, warto dokupić do niego podstawkę, lub wykorzystać do tego celu na przykład stos książek. Drugi element to klawiatura i jej położenie – niezwykle istotny element Twojego stanowiska pracy, i wcale nie tylko gdy sporo piszesz. Powinna być ustawiona nie bliżej niż 15 cm od krawędzie biurka. Dzięki temu zostawiasz miejsce na nadgarstki. Kolejny element to fotel. Powinien być tak ustawiony, abyś Twoje stopy były oparte płasko na podłodze a kolana ugięte pod kątem 90 stopni. Jeżeli wysokość Twojego biurka na to nie pozwala, dostaw pod nogi podstawkę. Oparcie fotela powinno być wygięte lekko do przodu i podpierać mocno odcinek lędźwiowy kręgosłupa. Ostatni element to samo biurko, które powinno być na tyle duże, aby swobodnie postawić na nim monitor i ułożyć w odpowiedniej odległości od krawędzi klawiaturę.
Jest jeszcze jeden sposób na odpowiednią postawę w pracy przy komputerze: biurko stojące. Ale to temat na osobny wpis 🙂
Muzyka
Jeżeli uprawiasz jakiś sport, istnieje spora szansa, że robisz to przy muzyce. Dlaczego słuchawki na uszach to dość częsty atrybut sportowca? Ponieważ muzyka wspaniałe wyznacza rytm wykonywanych ćwiczeń. Idealnie sprawdza się na przykład przy bieganiu, gdzie ustawiając właściwy rodzaj muzyki, możesz biegać szybciej lub wolniej. Muzyka pomaga w zrelaksowaniu się podczas wykonywanych ćwiczeń, przy niej również szybciej mija czas.
Podobnie jak w sporcie, muzyka może również znacząco wpłynąć na efektywność podczas wykonywania zadań. Odpowiednio dobrana, pomoże w skupieniu się, będzie wyznaczała rytm i tempo pracy.
W prawdzie według badań z 2010 roku, opublikowanych w Applied Cognitive Psychology, muzyka lecąca w tle, może negatywnie wpływać na przyswajanie i zapamiętywanie nowych informacji, jednak przy wykonywaniu niektórych zajęć, może również poprawiać produktywność. Okazuje się również, że muzyka może poprawić zdolności kreatywne. Ważny jest jednak odpowiedni jej dobór. Taka, której tempo jest dość wysokie, może okazać się utrudnieniem dla umysłu. Nie powinieneś również na siłę zmuszać się do słuchania muzyki, której nie lubisz – tylko dlatego, że ktoś inny powiedział, że właśnie taka poprawi Twoją produktywność. Oczekiwany efekt możesz osiągnąć jedynie słuchając muzyki, którą lubisz.
Spore znaczenie ma również stopień zaawansowania umiejętności jakimi musisz się wykazać.
Jeśli ktoś posiada status eksperta w swojej dziedzinie, słuchanie muzyki poprawiało jego nastój, ale nie wpływało na produktywność. Inaczej natomiast było z osobami, których poziom umiejętności można by uznać za średniozaawansowany – w ich przypadku korzyści wynikające ze słuchania muzyki były największe. Z kolei u nowicjuszy w ręcz przeciwnie: słuchanie muzyki nie poprawiło ich wydajności.
– powiedziała Teresa Lesiuk, profesor edukacji muzycznej i muzykoterapii z Uniwersytetu w Miami, podczas rozmowy z magazynem Futurism.
Więcej o tym jak muzyka (i nie tylko) pomaga mi w skupieniu się podczas pracy pisałem w artykule Skupienie i Twój smartfon, do przeczytania którego gorąco się zachęcam.
Pomodoro
O technice pomodoro pisałem już dwa razy na blogu. W pierwszym wpisiewyjaśniałem na czym polega ta technika, w drugim dlaczego jej stosowanie jest nam tak bliskie i wprawia w pozytywny nastrój podczas pracy. Zachęcam Cię do zerknięcia do tych wpisów, w których szczegółowo opisuję ten prosty, tak bardzo szkolny system pracy.
Technika pomodoro towarzyszy mi każdego dnia. Dzięki niej, mogę podzielić swój dzień na bloki i planować realizację zadań na cały dzień z góry. Każdy pomidor (tak, wiem, używanie polskiej nazwy jest dość dziwne) kończy się dłuższą lub krótszą przerwą – to idealny czas na wypicie szklanki wody, wstawienie zupy lub włączenie pralki. Ten krótki oddech pozwala mi jednocześnie nabrać odrobiny dystansu do wykonywanego aktualnie zajęcia – a to bardzo często przyspiesza jego realizację.
Kiedyś do mierzenia czasu danej sesji, używałem bardzo dobrej aplikacji Tadamautorstwa Radka Pietruszewskiego. Jest prosta i bardzo ładnie wykonana, dostępna na platformę Mac. Nie jest bezpłatna, ale jej zakup zwraca się bardzo szybko w postaci poprawienia wydajności w pracy (oczywiście pod warunkiem, że po zakupie będziesz jej używać!). Jeżeli chcesz wiedzieć więcej o Tadam, zachęcam do przeczytania recenzji (po angielsku) w serwisie Macstories.
Jeżeli używasz aplikacji do zarządzania zadaniami opartej o usługę www, np. Todoist lub wspaniała, polską Nozbe, być może zainteresuje Cię PomoDone – usługa, która pozwala połączyć listę zadań z techniką pomodoro. Ja, pomimo kilku wcześniejszych podejść do takiego rozwiązania, nie zdołałem się przekonać do PomoDone, jednak sam pomysł uważam za bardzo ciekawy.
Połączenie listy zadań z licznikiem pomodoro nie trafiło w mój gust, ale już połączenie tej techniki z licznikiem czasu pracy okazało się być strzałem w dziesiątke. Do (samo)kontroli czasu pracy używam usługi Toggle a jej aplikacja dla Maca posiada super funkcję automatycznego zatrzymywania licznika po 25 minutach i rozpoczynania kolejnego 5-minutowego oznaczonego „pomodoro-break”. Oczywiście aplikacja wysyła przy tym odpowiednie powiadomienie informujące, że czas na przerwę. Dzięki temu nie tylko używam techniki pomodoro, robię regularne przerwy w pracy, ale również nie zapominam wyłączyć lub zmienić licznik gdy „przesiadam się” z jednego projektu na drugi.
Natura
Podczas pomidorowej przerwy, poza wykonaniem kilku przysiadów, uzupełnieniu płynów i skorzystaniu z toalety, warto jest podejść na chwilę do okna i popatrzeć na otaczającą naturę (zakładam, że z Twojego okna w pracy widać choć kawałek pobliskiego parku lub chociaż przyuliczne drzewo?). Przeprowadzone przez australijskich naukowców badania dowodzą, że takie obserwowanie natury, głównie zielonych roślin, podczas przerw od pracy, zapobiega spadkowi efektywności. Jeżeli nie masz czasu na pełną kilkuminutową przerwę, spróbuj przynajmniej raz na 30 minut podejść do okna i przez 30-40 sekund popatrzeć na liście drzew lub trawę. Już nawet tak krótkie obserwacje natury pozytywnie wpłyną na poprawę Twojej produktywności. Doktor Kate Lee z Uniwersytetu w Melbourne, gdzie zostały przeprowadzone badania które potwierdziły tę zależność, jest przekonana, że dzieje się tak dlatego, że kontakt wzrokowy z naturą poprawia samopoczucie a to sprawia, że jesteśmy bardziej skoncentrowani i efektywni.
Woda
Zakładam, że wysprzątałeś już swoje biurko, włączyłeś odpowiednią muzykę i ustawiłeś licznik pomodoro do startu (jeszcze nie włączaj!). Kolejnym elementem sprzyjającym produktywności będzie szklanka lub butelka wody na Twoim biurku. Zwykłej wody, do popijania. W przypadku butelki, pamiętaj że jeżeli będzie ona plastikowa, to musi być z odpowiedniego rodzaju plastiku, czyli taka która faktycznie może mieć styczność z wodą i po tygodniu nie będzie nadawała się tylko i wyłącznie do wyrzucenia – możesz użyć na przykład takiej albo takiej– tańszej i od razu z filtrem. Jednak doskonale sprawdzi się też butelka szklana – może taka, w stylu retro?
To kilka moich porad, których zastosowanie spowoduje wzrost koncentracji i produktywności podczas pracy przy komputerze. Podobały Ci się? Mam ich jednak znacznie więcej! I z pewnością jeszcze nie raz się nimi podzielę. Jeżeli ten artykuł przypadł Ci do gustu zapisz się aby otrzymywać mój newsletter– powiadomię Cię o kolejnych, podobnych artykułach na moim blogu. Będzie mi również bardzo miło, jeżeli udostępnisz ten artykuł w mediach społecznościowych. Być może pomoże on komuś z Twoich znajomych poprawić efektywność w jego pracy?
Audiobooki to temat, który początkowo zafascynował mnie do tego stopnia, iż początkowo myślałem, że nigdy więcej nie będę musiał czytać książek. Tak bardzo się pomyliłem. Moje zauroczenie nie trwało długo. Szybko uświadomiłem sobie, dlaczego ta forma przekazu książek nie jest w stanie pokonać tradycyjnych, papierowych wersji i samej czynności czytania. Gdy interesuje mnie przyswajanie treści w formie audio – wybieram najczęściej podcasty. Gdy sięgam po książkę, a w dużej większości są to poradniki, chcę mieć możliwość zmiany tempa czytania, robienia przerw na notatki i możliwości powtórnego przeczytania danego fragmentu. Chcę mieć możliwość zrobienia przerwy i zastanowienia się nad tym o przed chwilą przeczytałem.
Tak, wiem – audiobooki i aplikacje do ich obsługi, również po części na to pozwalają. Jednak nie jest to jeszcze zbyt wygodne. A dodając do tego fakt, że swoje notatki do książek sporządzam na iPhone’ie…. moje słuchanie audiobooków sprowadzało się do ciągłego przełączania pomiędzy aplikacją do słuchania (zatrzymaj, przewiń, powtórz, itd.) i tej do notowania. A to z kolei rozprasza i irytuje na tyle, że czasami przestawałem czerpać jakąkolwiek przyjemność ze słuchanych treści.
Jednak nie wszystkie książki, które czytam są z zakresu rozwoju osobistego i wymagają ode mnie tak uważnego patrzenia na literki. Wiele tytułów z mojej „biblioteczki” idealnie sprawdziło się w wersji audio. Mało tego – w wielu przypadkach audiobooki pozwalały na coś więcej. Efekty dźwiękowe, odpowiedni lektor – to sprawia, że słuchanie audiobooka może być prawdziwą przyjemnością. Fajnym tego przykładem jest powstająca od tak dawna już Biblia Audio – superprodukcja. Słuchanie tej książki w tak podanej formie to czysta przyjemność. Inny ciekawy przykład to Zaufanie, czyli waluta przyszłości Michała Szafrańskiego. Tutaj zacząłem od audiobooka, ale po jego przesłuchaniu (świetny! I do tego czytany przez samego autora) zdecydowałem się zakupić wersję papierową książki i przeczytać ją ponownie – ale traktując ją już nie jako ciekawą biografię, ale trochę jak poradnik.
Jak widzisz, mimo tego co napisałem na początku, sięgam czasami i do audiobooków. A wykorzystuję przy tym smartfona, który idealnie sprawdza się jako narzędzie do ich odtwarzania. Nie będę jednak dzisiaj namawiał Cię do słuchania konkretnych tytułów. Przedstawię za to cztery smartfonowe sposoby na to jak przy pomocy smarfona możesz odprężyć się przy audiobookach.
Audible
Biorąc pod uwagę jakość aplikacji mobilnej, komfort jej używania oraz liczbę audiobooków (głównie w języku angielskim) – jest tylko Audible i nic więcej. To jedyne rozwiązanie, które daje radę i sprawia, że słuchanie audiobooków jest czystą i prawdziwą przyjemnością.
Audible to, zakupiony przez Amazona w 2008 roku, ogromny sklep internetowy z audiobookami. Zamówione pozycje możemy słuchać zarówno przez stronę internetową, aplikacje mobilną dostępną na IOSi Androida, oraz za pomocą czytnika Kindle (słuchając przez słuchawki Bluetooth). Integracja z czytnikiem Amazona ma jedną ogromną zaletę: dzięki usłudze Kindle with Whispersync for Voice, postęp w czytanych książkach może być synchronizowany się z postępem w słuchanym audiobooku – oczywiście w ramach tego samego tytułu i pod warunkiem, że wersję „Kindlową” zakupisz w sklepie Amazona i dodatkowo dokupisz tą samą pozycję w wersji audiobookowej. Dzięki temu nie będziesz musiał szukać w audiobooku miejsca, w którym skończyłeś ostatnio czytać.
Audible działa na zasadzie miesięcznej subskrypcji, w ramach której otrzymujesz co miesiąc kredyt na zakup jednego, dowolnego audiobooka. Jeżeli w danym miesiącu masz ochotę dokupić drugiego (i więcej), oczywiście możesz to zrobić, wtedy cena kolejnych pozycji będzie już wyższa i uzależniona od tytułu.
Co ważne – nawet po wyłączeniu comiesięcznej, płatnej subskrypcji, masz dostęp do zakupionych wcześniej audiobooków. Każdy tytuł przed zakupem możesz przetestować, przesłuchując bezpłatna próbkę. Jezeli jednak zdecydujesz się na zakup a książka nie spełni Twoich oczekiwań – możesz ją zwrócić albo wymienić na inną.
Jedyny, ale dla niektórych z Was pewnie nie do przeskoczenia, minus Audible jest taki, że ogromna większość tytułów dostępnych w serwisie jest w języku angielskim. Jeżeli dobrze poszukasz, znajdziesz kilka polskich pozycji, ale stanowią one jedynie ułamek procenta „magazynu”. Jeżeli jednak nie jest to dla Ciebie przeszkodą, a chcesz używać najlepszej usługi do słuchania książek w wersji audio, koniecznie sprawdź Audible.
Amazon daje możliwość bezpłatnego przetestowania usługi – za pomocą tego linka, możesz zarejestrować się na pierwszy miesiąc za darmo. Gorąco polecam Ci wypróbowanie Audible właśnie dzisiaj, szczególnie, że jeżeli spodoba Ci się audiobookowy serwis od Amazona, to rejestrując się w listopadzie 2018 powinieneś załapać się na promocję „3 miesiące za pół ceny”, która dostępna jest do końca roku 2018. Musisz jednak jak najszybciej rozpocząć bezpłatny okres próbny, aby zakończyć go jeszcze w 2018 roku i przejść na płatną (ale przez trzy miesiące tylko w połowie) wersję. Nie przegap takiej okazji!
Storytel
Odmienne podejście do audiobookowego biznesu prezentuje szwedzka firma Storytel. Tu, w ramach jednej, stałej, miesięcznej opłaty (subskrypcji) 29,90 zł otrzymasz dostęp do całej biblioteki książek serwisu. Działa to bardzo podobnie do Spotify, Apple Music czy innych, podobnych muzycznych serwisów streamingowych. Tak długo jak będziesz płacić comiesięczny abonament, będziesz miał dostęp do serwisu i wszystkich audiobooków. Jeżeli lubisz słuchać, i planujesz konsumować więcej wiele pozycji w każdym miesiącu, być może właśnie taka usługa będzie dla Ciebie odpowiednia. Musisz jednak pamiętać, że w odróżnieniu np. od Audible, gdzie kupujesz audiobooki i masz do nich dostęp przez cały czas, nawet po wygaśnięciu płatnego abonamentu – Storytel daje Ci możliwość słuchania tylko w momencie gdy Twoja subskrypcja jest aktywna.
Do słuchania audiobooków, potrzebujesz bezpłatnej aplikacji serwisu. Dostępna jest ona zarówno na systemy z iOS, jak i z Androidem. Aplikację znajdziesz również w SmartTV oraz w sklepie WIndows.
Jeżeli chcesz wypróbować Storytel, pierwsze dwa tygodnie z usługą są bezpłatne. Taki okres próbny pozwoli Ci przetestować, czy serwis spełnia Twoje oczekiwania.
Audioteka
Audioteka to Polski, i jednocześnie najdłużej działający w naszym kraju, sklep z audiobookami. Działa na zasadach podobnych do Audible, ale w odróżnieniu od serwisu Amazona, posiada ogromną bazę tytułów czytanych po polsku.
W Audiotece możemy kupować pojedyncze książki płacąc za każdą z nich podobnie jak w każdej innej księgarni. Mamy do dyspozycji katalog tytułów wraz z cenami. Dla większości pozycji dostępna jest również próbka, którą możesz bezpłatnie przesłuchać zanim podejmiesz decyzję o zakupie. Serwis oferuje również usługę subskrypcji Audioteka Plus – dzięki której, podobnie jak w Audible, co miesiąc otrzymujemy jeden punkt, który możesz później wymienić na dowolnego audiobooka. Punkty pozostają na koncie do czasu wymiany na audiobooka, ale nie dłużej niż trzy miesiące. Koszt Audioteki Plus to 19,90 zł. Co ważne, z subskrypcji możesz w każdej chwili zrezygnować.
Inne serwisy
Warto również wspomnieć, że dostęp do wybranych audiobooków w ramach swoich subskrypcji oferują różne muzyczne serwisy streamingowe, np. Spotify, czy i Google (Google Play Music). Ich biblioteka nie jest może zbyt obszerna, ale jeżeli jesteś użytkownikiem jednego z nich – warto spojrzeć na dostępne pozycje.
Jak widzisz, jest kilka sposobów na to jak odprężyć się przy audiobookach i smartfonie. Jeżeli wykorzystujesz któryś z nich, albo znasz inne rozwiązania, które mogą być inspiracją dla innych – podziel się nimi w komentarzu do tego wpisu. Nie pogniewam się również, jeżeli udostępnisz ten wpis w mediach społecznościowych ???? Być może przyczynisz się do tego, że ktoś z Twoich znajomych zacznie czytać więcej książek – nawet w postaci audiobooków.
Bonus
Korzystanie ze smartfona do słuchania audiobooków to bardzo wygodne rozwiązanie – nie każdemu jednak przypadnie do gustu. Jeżeli należący do tych osób, i nie koniecznie chcesz wykorzystywać „komórkę” do słuchania książek, pamiętaj, że te zakupione np. w Audiotece lub innej księgarni z plikami audio, możesz pobrać na swój komputer i wrzucić na dowolny przenośny odtwarzacz plików mp3. Może być to jeden z najtańszych modeli (na przykład taki – link), którego zakup nie powinien być obciążeniem dla portfela, możesz wybrać taki z małym ekranem i większą liczbą opcji (na przykład taki – link z Amazona, lub taki – link, z Media Markt), który, pomimo małych rozmiarów, pozwoli Ci zrobić coś więcej niż tylko włączenie i wyłączenie odtwarzania.
Prowadzenie dziennika w komórce jest wspaniałym przykładem wykorzystania smartfona do pozbycia się stresu, ostudzenia emocji oraz podsumowania i zamknięcia dnia, tygodnia lub innego, dłuższego okresu w życiu. Idealnie sprawdza się w planowaniu nowego roku, śledzeniu stanu swojego zdrowia czy postępów w odchudzaniu. Sklepy AppStore i Google Play Store oferują cały szereg aplikacji które to umożliwiają, a ja dzisiaj opisze najlepszą z nich – Day One.
Day One było pierwszą aplikacją do prowadzenia dziennika, która dawno dawno temu zagościła w moim smartfonie. Nasza przyjaźń nie trwała jednak zbyt długo i już po pierwszych kilku dniach, musieliśmy się pożegnać. Po prostu nie przypadliśmy sobie do gustu. Aplikacja była przeładowana funkcjami, wydawała się być dla mnie zbyt profesjonalna a i jej wygląd pozostawiał w mojej ocenie wiele do życzenia. Nie było pomiędzy nami chemii. Szukałem czegoś ładniejszego, sprytniejszego i mniej wymagającego.
Niedługo potem, w sklepie z aplikacjami dla iPhona, natknąłem się na Grid Diary – i zakochałem się od pierwszego kliknięcia. Przepiękny wygląd, przyjemne animacje i dźwięki, a do tego całkowicie odmienna zasada działania niż Day One. Prowadzenia dziennika sprowadzało się tylko do odpowiadania na pytania. To rozwiązanie było bardzo wygodne dla początkującej osoby, która nie bardzo jeszcze wie po co właściwie chce prowadzić dziennik. Uruchamiałem aplikację, dostawałem listę pytań, odpowiadałem na nie i z głowy. Mało tego, mogłem tak skonfigurować Grid Diary, aby zadawało pytania tak, by moje odpowiedzi sprowadzały się jedynie do krótkiego „tak” albo „nie”. Bez większego wysiłku mogłem w kilka minut stworzyć wpis – i mieć z głowy. Byłem fajnym gościem, który prowadzi dziennik. Choć tak na prawdę nigdy go nie prowadziłem.
Taka zabawa trwała kilka tygodni – dzisiaj uważam, że i tak wytrwałem dość długo biorąc pod uwagę, że działałem z totalnie źle wyznaczonym celem. Zamiast skupić się na istocie prowadzenia dziennika, skupiałem się na jak najszybszym wykonaniu zadania w postaci stworzenia wpisu. W końcu aplikacja Grid Diary trafiła do kosza (wyleciała z iPhona) i musiałem zastanowić się co dalej.
Był to bardzo dobry okres dla rozwoju platformy iOS, i w każdym tygodniu powstawało sporo nowych aplikacji, w tym wiele do prowadzenia dziennika. Starałem się przeglądać jak najwięcej z nich, szukałem swojego ideału. Z każdą jednak było coś nie tak. Jedne były słabo zaprojektowane, nie przemyślane, inne nie miały wersji dla iPada (co dla mnie jest dość istotne), jeszcze inna oferowały zbyt ubogi zestaw funkcji. Wyczerpałem wszystkie dostępne opcje. Zostały mi dwa rozwiązania: dziennik w wersji papierowej albo drugie podejście do Day One. Wybrałem obydwie i do dziś skutecznie łącze dziennik papierowy z aplikacją w iPhonie. Dzisiaj jednak opowiem Ci o samym Day One.
Moje drugie podejście do Day One początkowo niewiele różniło się od pierwszego. Chciałem zacząć prowadzić dziennik i szukałem prostych rozwiązań, a aplikacja zasypywała mnie ogromną liczbą możliwości, powiadomieniami, przypomnieniami… Postanowiłem więc wykorzystać to, co początkowo urzekło mnie w Grid Diary – prostotę dodawania wpisów, dzięki odpowiadaniu na pytania. Przygotowałem sobie kilka takich, które miały zainspirować mnie do pisania (w odróżnieniu od pytań z Grid Diary, które zastępowały mi pisanie), zaciskałem zęby i uruchamiałem Day One. Takie prowadzenie dziennika wplotłem w moją poranną i wieczorną rutynę. Z czasem zamieniłem poranne pytania na czystą „kartkę” aplikacji i po prostu pisanie – wtedy wiedziałem już, że w końcu zaskoczyło 🙂
Zrozumiałem, że ten pamiętnikowy kombajn jest najlepszym, co mogłem spotkać na swojej drodze dziennikarza (bo jak inaczej nazwać osobę, która prowadzi swój dziennik?). I może nie jest to aplikacja, która w prosty sposób pomaga w rozpoczęciu przygody z pamiętnikiem, z pewnością jest najlepszym wyborem dla kogoś, kto taką przygodę już rozpoczął.
[Tweet „Day One jest najlepszym, co mogłem spotkać na mojej drodze małego dziennikarza”]
Wśród użytkowników Day One, panuje ogólna opinia, że aplikacja ta jest piękna. Ja niestety nie mogę się pod tym podpisać. Jest ładna, w niektórych miejscach nawet bardzo ładna, ale to tyle. Jej wygląd jest po prostu ok, nie przeszkadza, ale i nie zachwyca. W skali od 1 do 10, dałbym jej nie więcej niż 6,5. Prawdziwa siła tkwi w funkcjach. Musisz wiedzieć, że jedynie 30% moich wpisów w Day One wprowadzanych jest bezpośrednio przez aplikację. Pozostałe 70% to wpisy, które wpadają tam automatycznie, lub za pośrednictwem innych aplikacji. Ale po kolei.
W Day One możemy prowadzić kilka niezależnych dzienników. Każdy z nich synchronizowany jest z serwerem Day One, co z jednej strony jest fajnym zabezpieczeniem danych w przypadku utraty telefonu, a z drugiej pozwala na prowadzenie tych samych dzienników na kilku urządzeniach. Każdy prowadzony w Day One dziennik ma swoją nazwę i przewodni kolor. To ostatnie bardzo pomaga, gdy prowadzimy kilka dzienników – kolory, lepiej niż nazwy, pomagają odróżnić dzienniki. Synchronizowany dziennik możemy zabezpieczyć, aby na serwerze była przechowywana jego zaszyfrowana wersja możliwa do odczytania jedynie na naszych urządzeniach (poprzez klucz deszyfrujący). Również sama aplikacja może zostać zabezpieczona hasłem, bez którego nie będziemy w stanie jej uruchomić. Kolejnym ciekawym rozwiązaniem jest to, że możemy włączyć synchronizację jedynie dla wybranych dzienników. Wszystko to sprawia, że chyba nawet najbardziej wymagające w kwestii bezpieczeństwa danych osoby, dobiorą odpowiednią dla siebie konfigurację.
Aplikację można połączyć z kilkoma profilami w mediach społecznościowych (Twitter, Facebook, Instagram, Foursquare) – dzięki temu Day One będzie śledził naszą aktywność i przypomni o niej przy wprowadzaniu nowego wpisu. Możemy również włączyć śledzenie naszej lokalizacji, kalendarza oraz zrobionych zdjęć. To wszystko w założeniu ma pomóc przypomnieć nam, co danego dnia robiliśmy,
Po uruchomieniu Day One, widzimy nasz ostatnio używany na danym urządzeniu dziennik – funkcja ostatnio otwartego dziennika nie podlega synchronizacji. Oznacza to, że możesz prowadzić ich kilka – jeden z iPhona, drugi z iPada, i na każdym z tych urządzeń będzie otwierać się domyślnie tylko ten ostatnio na nim użyty. W moim przypadku to wygodne rozwiązanie, ponieważ na iPadzie, w ramach cyklicznych przeglądów, otwieram różne dzienniki, natomiast w iPhonie zawsze mam otwarty tylko jeden i ten sam, i po uruchomieniu aplikacji nie muszę zastanawiać się, czy jestem akurat we właściwym miejscu.
Gdy już przełączymy się na interesujący nas dziennik, na głównym ekranie widzimy podzielony na dwie części ekran – góra w kolorze dziennika, dół z listą ostatnich wpisów. W części kolorowej są dwa duże przyciski: z ikoną aparatu, pozwalającą na zrobienie i dodanie do dziennika zdjęcia, oraz druga, z dużą ikoną „+” – co, jak się pewnie domyślasz, pozwala na szybkie rozpoczęcie tworzenia nowego wpisu w dzienniku. Pomiędzy tymi ikonami a listą wpisów, widzimy statystyki aplikacji – ile łącznie wpisów zostało wprowadzonych do danego dziennika, ile obejmują dni, ile jest dodanych zdjęć, oraz ile wpisów zostało dodanych w dniu dzisiejszym i całym tygodniu. Pod listą wpisów znajduje się jeszcze małe menu z pięcioma opcjami – cztery z nich dotyczą trybów przeglądania wpisów, a jedna (mały znak „+” na środku) dodawania. W odróżnieniu do opcji z górnej części ekranu, która po wybraniu przełącza nas od razu do trybu pisania nowego wpisu, wybranie znaku „+” z dolnego paska, powoduje otarcie menu dodawania wpisu. Możemy z niego wybrać jedną z czterech opcji:
Activity Feed – to lista naszych aktywności z całego dnia (tweety, posty na Facebooku, zdjęcia zrobione smartfonem lub dodane do instagrama, lokalizacje, wydarzenia z kalendarza). Chronologiczna lista skutecznie przypomni co dzisiaj robiliśmy. Każdy z jej elementów możemy powiązać z nowo tworzonym wpisem.
Zdjęcie – opcja ta powoduje przełączenie Day One w tryb aparatu. Możemy wykonać zdjęcie lub zdjęcia i na tej podstawie szybko utworzyć nowy wpis
Bibliotek zdjęć – podobnie jak opcja powyżej, pozwala na stworzenie nowego wpisu na podstawie zdjęcia lub zdjęć. Różnica polega na tym, że tu wybieramy z biblioteki zdjęć smartfona.
Ostatnia opcja to „Text” – czyli włączenie dokładnie tego samego trybu pisania, który uruchamia się po kliknięciu na znak „+” w kolorowej, górniej części okna głównego aplikacji.
Day One oferuje również kilka ciekawych trybów przeglądania dodanych wcześniej wpisów. Domyślnie otwierany jest widok listy, gdzie znajdziemy wpisy – jeden pod drugim – w kolejności według daty. W drugim trybie możemy przeglądać wszystkie dodane do naszego dziennika zdjęcia z podziałem na daty. Kolejny tryb to mapa, na której zaznaczone są miejsca dodawania wpisów – przydatne, gdy podróżujemy i chcemy dotrzeć do wpisów wprowadzonych podczas konkretnych wyjazdów. Ostatni tryb to widok kalendarza, gdzie czarno na białym (właściwie to w wiodącym dla danego dziennika kolorze) skontrolujemy jak często dodajemy wpisy.
Każdy nowy wpis ma kilka podstawowych parametrów:
datę dodania,
miejsce dodania – uzupełniane automatycznie za pomocą danych lokalizacyjnych smartfona lub wprowadzone ręcznie,
z danymi dotyczącymi miejsca powiązana jest również dodawana automatycznie pogoda,
urządzenie z jakiego wpis zostaje dodany,
liczba wpisów jakie zostały już dodane danego dnia, ale również tych dodanych tego samego dnia w poprzednich latach,
dziennik do którego wpis zostaje dodany,
tagi,
gwiazdka (możemy oznaczyć nasz wpis jako ulubiony),
ID wpisu (dzięki któremu możliwe jest zidentyfikowanie go na przykład w systemach do automatyzacji),
i inne powiązane dane (np. aktywność, liczba kroków, muzyka).
Każdy wpis może zostać wyeksportowany albo usunięty.
Gdy w końcu zaczniemy pisać, dostajemy całą gamę możliwości dotyczących formatowania tekstu – na szczęście, tak samo jak parametry samego wpisu, również i te „udogodnienia” są w miarę ukryte, więc nie przeszkadzają zbytnio w procesie tworzenia. Możemy używać boldowań, kursywy, wypunktowań, cytatów, wcięć, różnej wielkości nagłówków – wszystko co tylko będzie nam potrzebne. Każdy wpis może być również wyposażony w zdjęcia.
Sporo jak na aplikację do prostego prowadzenia dziennika, prawda? Może przyprawić o zawrót głowy? Aplikacja jest jednak zrobiona na tyle fajnie, że możemy bez problemu przede wszystkim pisać, nie zwracając uwagi na wszystkie pozostałe opcje.
Day One ma bardzo rozbudowany system powiadomień i przypomnień. Aplikacja, co chyba jest dość oczywiste, może nam przypominać o dodaniu nowego wpisu. Możemy ustawić, aby o wybranej porze dnia przypominała nam o dodanych tego samego dnia ale w poprzednich latach wpisach. Obydwa opisane powiadomienia mogą pojawiać się o ustalonej porze dnia (rano, południe, popołudnie), albo losowo wybranej godzinie. Kolejny moduł powiadomień dotyczy odwiedzonych miejsc. Day One może przypomnieć nam o dodaniu nowego wpisu za każdym razem gdy opuścimy dane miejsce – tak, aby można było od razu je opisać w dzienniku. Możemy również ustawić, aby powiadomienie wyskoczyło po odwiedzeniu 3 lub 5 miejsc albo o konkretnej godzinie informując nas jednoczenie ile miejsc danego dnia odwiedziliśmy. Możemy również tworzyć nowe powiadomienia z własną treścią, o ustalonym czasie, dotyczącą wybranego dziennika, z wybranym tagiem i szablonem.
Prowadzę w Day One kilka dzienników, jeden z nich nazwałem „Społecznościowy” i nigdy nie uzupełniała go ręcznie. Jest on uzupełniany przez aplikację zewnętrzną – choć powinienem właściwie powiedzieć: usługę zewnętrzną. Day One integruje się bowiem z IFTTT (If This Than Than – usługa do automatyzacji), dzięki czemu możliwe jest dodawania do niej całkowicie automatycznych wpisów. Moje przykłady wykorzystania IFTTT: – Każdy mój tweet wpada jako nowy wpis do Day One. Bardzo fajną funkcją jest pobieranie tagów jakimi oznaczony jest tweet i dodawania ich jako tagów do wpisu w Day One. – Również każdy polubiono przeze mnie tweet zostanie zapisany w dzienniku. – Tak jak w przypadku Twittera, tak i każdy mój wpis na profilu prywatnym na Facebooku wpada automatycznie do Day One jako nowy wpis – Gdy dodaję artykuł do mojej listy czytania w Instapaper, informacja o tym (tytuł, link, data) wpada jako nowy wpis do dziennika „Społecznościowy” – Codziennie pod koniec dnia, gdy mój zegarek FitBit zsynchronizuje się z iPhonem, podsumowanie aktywności zostanie przesłane jako nowy wpis do Day One. Mam więc całe archiwum danych takich jak liczba wykonanych kroków, zdobytych pięter, spalonych kalorii, osiągniętych wysokości, pokonanych odległości, minuty spoczynku czy małej i wysokiej aktywności. – Za każdym razem, gdy dodam wagę do mojego iPhona, wpis z nią wpada również do Day One – Również moje tygodniowe podsumowanie snu umieszczane jest automatycznie jako nowy wpis Dzięki takiej liście, mój dziennik „Społecznościowy” powstaje w sposób całkowicie zautomatyzowany. Nic w nim nie zmieniam, nie kasuję, nie dodaję ręcznie – robię tylko jego przeglądy aby dane które wpadły przeanalizować i wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Powtórzę to, co napisałem na początku: Day One to prawdziwy kombajn do prowadzenia dziennika. Taki ogrom funkcji w żaden sposób nie przeszkodził twórcom w zaprojektowaniu dość skromnego interfejsu. Aplikacja jest nieskomplikowana, a wszystkie dodatkowe funkcje są w sprytny sposób ukryte, aby zbytnio nie przeszkadzały w tym, do czego aplikacja powinna służyć w pierwszej kolejności – czyli do pisaniu.
[Tweet „Day One to prawdziwy kombajn do prowadzenia dziennika.”]
Mój opis Day One dotyczy wersji dostępnej na iPhonie, jednak aplikację znajdziemy również na smartfony z Androidem. Występują pomiędzy nimi bardzo drobne różnice w wyglądzie i działaniu – wynikające ze specyfiki samych systemów operacyjnych i działania smartfonów.
Podstawowa wersja Day One jest bezpłatna i polecam z niej na początku skorzystać. Gdy jednak nasze „dziennikarstwo” nabierze rozpędu, warto zastanowić się nad wykupieniem opcji Premium, która znacząco rozszerza możliwości aplikacji. Pobierz Day One:
A Ty prowadzisz dziennik? Być może w klasycznej, papierowej formie? Podziel się swoimi doświadczeniami w tym temacie w komentarzu – może dzięki temu i ja usprawnię moje prowadzenie dziennika.
Interesuje Cię temat prowadzenia dziennika, aplikacji takich jak Day One i moich rozwiązań w zakresie automatyzacji? Daj znać, czy chcesz czytać więcej takich wpisów 🙂
Druga kategoria antystresowych rozwiązań to zestaw aplikacji, które pomagają w skupieniu się podczas pracy (i nie tylko). Zanim jednak przejdę do samych rozwiązań, opowiem Ci krótko o różnych etapach / rodzajach mojej pracy – dzięki temu lepiej zrozumiesz kryteria doboru:
1. Tworzenie / pisanie.
Dotyczy na przykład procesu powstawania tekstu który czytasz. Pisanie tekstów to rzecz, której nadal się uczę i jest to dla mnie ciągle jedno z tych trudnych zadań (choć daje ogromną satysfakcję). Wymaga sporego skupienia oraz maksymalnej koncentracji. Przynosi ogromną frajdę, ale wymaga wysiłku – więc i specjalnych warunków.
2. Projektowanie.
Dotyczy stron www albo stron czasopism. To moje codzienne zajęcie i główna praca. Zadania z tej grupy przychodzą mi dość łatwo i sprawiają ogromną przyjemność. Zajęcie to wymaga warunków sprzyjających kreatywności – ale takich, które nie będą mnie nie zbytnio rozpraszać.
3. Realizacja.
To cały zestaw codziennych, mniejszych i większych zadań, które ciężko zaliczyć do grupy „twórczych” ale z pewnością zaliczam do „koniecznych”. Każdą zaprojektowaną stronę www trzeba wykonać, wymyśloną stronę czasopisma – złożyć, skończyć i sprawdzić, a napisany tekst – opracować. Wiele z tych zadań jest dość monotonnych, często nudnych – i wymagają one otoczenia które w pewien sposób pomoże mi przez nie przejść.
4. Organizacja.
To cały szereg zadań administracyjnych związanych z utrzymaniem porządku, pilnowaniem planu dnia, planowaniem tygodnia, czy całego roku.
Jaki to ma związek z głównym tematem tego wpisu i dlaczego właściwie opowiadam Ci o mojej pracy? Już wyjaśniam.
Zaryzykuję stwierdzenie, że większość osób podczas pracy słucha muzyki. Dla jednych są to serwisy streamingowe, dla innych radio czy mp3. Mało kto zastanawia się, jak to czego słucha, wpływa na wykonywaną pracę, poziom skupienia i stresu. Postanowiłem to przeanalizować i do odpowiednich zadań, dobrać odpowiednie dźwięki. Wybrałem cztery aplikacje i każdej z nich używam do innej grupy zadań. Analiza moich codziennych obowiązków, skategoryzowanie ich i dobranie odpowiednich pomocników w postaci aplikacji o których za chwilę przeczytasz, pozwoliło mi na łatwiejsze poradzenie sobie z zadaniami jakie mam do wykonania każdego dnia. To z kolei miało ogromny wpływ na zmniejszenie poziomu stresu przy ich wykonywaniu. Gdy piszę teksty używam zupełnie innych narzędzi, niż gdy przygotowuję czasopismo do wysłania do druku. Pierwsze zadanie wymaga maksymalnego skupienia, drugie – mniej twórcze, choć bardzo ważne w mojej pracy zadanie, jest czynnością często dość monotonną i potrzebuję przy nim innego rodzaju pomocnika, aby pozostać skupionym.
Czas przejść do samych aplikacji.
Brain.fm – tworzenie / pisanie
Na pierwszym miejscu muszę opisać aplikację Brain.fm. Jest ona dla mnie wielkim odkryciem 2017 roku i niesamowitym pomocnikiem przy trudnych i wymagających wyjątkowego skupienia pracach. Najogólniej rzecz biorąc, Brain.fm ma za zadnie stymulować pracę naszego mózgu za pomocą odpowiednich dźwięków (zastanawiałeś się skąd nazwa?).
Brain.fm ma 5 trybów pracy:
Focus – skupienie
Meditate – medytacja
Sleep – spanie
Nap – drzemka
Relax – relaks
I każdy z nich zawiera inny rodzaj dźwięków, ubranych w różne sesje, które mają za zadanie ułatwić nam wykonywanie danego zajęcia. Ja wykorzystuję tylko pierwszy dostępnych trybów – Focus, i muszę przyznać, że efekty jego działania przeszły moje najśmielsze oczekiwania.
Każda sesja trybu Focus składa się z 2-godzinnej porcji dźwięków stymulujących. I to właściwie tyle, co chcę napisać o Brain.fm. Jeżeli aplikacja (i sposób jej działania) Cię zaciekawi, możesz zerknąć na na jej stronę: www.brain.fm – gdzie znajdziesz porady dotyczące doboru odpowiednich słuchawek, przygotowania otoczenia i innych wskazówek.
Brain.fm w wersji bezpłatnej pozwala na 5 sesji i streaming dźwięków (bez pobierania na urządzenie), co czasem powoduje problemy z odtwarzaniem. Warto jednak wypróbować i przekonać się, czy tego rodzaju rozwiązania pomagają Ci w wykonywaniu Twojej pracy. Dostępny dla: iPnone’a oraz Androida.
Noizio – projektowanie
Kolejna aplikacja służy do generowania tak zwanych dźwięków tła i jest moim kompanem przy projektowaniu, gdzie również potrzebuję skupienia, ale zupełnie innego, niż przy pisaniu. Projektowaniem zajmuję się na co dzień od wielu lat i zadanie to przychodzi mi z ogromnie większą łatwością niż pisanie. Nie potrzebuję więc do tego narzędzia, takiego jak Brain.fm, które to wyzwala we mnie maksymalny poziom koncentracji – co na dłuższą metę może być bardzo męczące dla mózgu. Dlatego przy projektowaniu używam Noizio.
Noizio jest małą aplikacją, która generuje różne dźwięki otoczenia – do wyboru mamy kombinację dźwięków z pośród:
october rain (wrześniowy deszcz)
coffee house (kawiarnia)
thunderstorm (burza z piorunami)
campfire (ognisko)
winter wind (zimowy wiatr)
sea waves (fale morskie)
river stream (strumień rzeki)
summer night (letnia noc)
sunny day (słoneczny dzień)
deep space (głęboka przestrzeń)
sailing yacht (żeglujący jacht)
inside train (jadący pociąg)
on the farm (na farmie)
wind chimes (dzwonki na wietrze)
blue whales (wieloryby)
oraz dźwięki dodatkowe, płatne – każdy w cenie 4,99 zł. Wśród nich są takie perełki jak odgłos starej maszyny do pisania, odgłosy placu zabaw dla dzieci, ulicy, mruczenia kota, odgłosów bicia serca czy duchów (??!!). Niektóre z nich są baaardzo ciekawe. Dźwięki dodatkowe możemy sprawdzić przed zakupem – polecam więc zajrzeć do tej sekcji w aplikacji 🙂
Tryby możemy ze sobą łączyć, tworząc czasem dość ciekawe połączenia, np. odgłosy farmy i deszcz, albo słonecznego dnia i żeglującego jachtu. Pamiętaj jednak, że niektóre połączenia mogą wywoływać lekki niepokój – na przykład ognisko i burza z piorunami. Mój ulubiony zestaw do pracy twórczej to odgłosy pociągu, padającego deszczu i burzy. To połączenie działa na mnie najlepiej i najczęściej je wybieram.
Bardzo istotny jest fakt, że możemy dostosować głośność poszczególnych dźwięków, przyciszając na przykład odgłosy farmy a zwiększając jednocześnie dźwięk padającego deszczu. Wybrane połączenia możemy zapisać w aplikacji, nadając im swoje nazwy, co ułatwia w późniejszym czasie powrót do sprawdzonych już raz połączeń. Aplikacja ma też funkcję odliczania czasu, dzięki czemu możemy ustawić czas emisji dźwięków.
Noizio jest aplikacją bezpłatną dostępną dla iPhone’a.
Jeżeli używasz telefonu z Androidem, polecam bardzo podobną, jednak już płatną aplikację, Noisli – dostępna na obydwie platformy.
Apple Music – realizacja
Usług streamingowych jest sporo. Apple ma swoją, Google, Amazon, mamy też Spotify, Tidal. Testowałem większość z nich i mój wybór padł właśnie na Apple Music. Z Tidala korzystałem przez wiele miesięcy (z racji promocji w Play – Tidal bezpłatnie przez rok), jednak nigdy nie udało mi się polubić jego interfejsu. Tidal nie podrzucał mi też sam nowych utworów, dzięki którym mógłbym powiększać swoją bibliotekę. Korzystałem również ze Spotify – zaróno w wersji bezpłatnej, jak i Premium. I, pomimo porządnych algorytmów dzięki którym trafiałem na coraz to nowsze piosenki, nie polubiłem się z samą aplikacją. Byłem za to bardzo zadowolony z Google Play Music, szczególnie gdy przez jakiś czas używałem smartfona z Androidem, choć i na iPhonie aplikacja od Google działa bardzo dobrze. Dobór nowej muzyki przez algorytmy Google również był bardzo trafiony w moim przypadku. Właściwie przez prawie cały czas korzystania z usługi Google Play Music, miałem ustawioną jedną playlistę, która non stop sama uzupełniała się o nowe, podobne utwory. To rozwiązanie sprawdzało się dość dobrze. Moje używanie aplikacji sprowadzało się głównie do czterech czynności: odtwarzaj, zatrzymaj, następna i poprzednia. I chyba głównie o to chodzi? Jedyny minus polegał na tym, że takie używanie Google Play Music sprawiał, że nie miałem motywacji do budowania swojej biblioteki utworów. Polegałem na listach od Google. Nie do końca pasowało to do mojego świata (który każdego dnia staram się uporządkować coraz bardziej).
Postanowiłem więc wypróbować Apple Music. Szybko okazało się, że nie ma ona tak rozbudowanych algorytmów polecających nowe utwory (jak Spotify), nie ma tak dynamicznie zmieniających się playlist (jak Google Music Play), nie mogę używać jej bezpłatnie (tak jak Tidala) ale i tak sprawiła, że zostałem z nią na stałe kasując (dosłownie) konkurencję.
Apple wie jak osiągać wysoki poziom zadowolenia swoich klientów. I to pomimo faktu, że sprzęty czy aplikacje z od znaku jabłka, nie są wypakowane po brzegi nowościami i najbardziej zaawansowanymi funkcjami. Apple po prostu robi skuteczne rzeczy – takie, które działają. I tak też jest w przypadku Apple Music. Ciężko jest mi wymienić bezsprzeczne zalety Apple Music w stosunku do konkurencji, ale nie myślałem też ani razu o powrocie. I mojej opinii nie zepsuł nawet fakt, że w pewnym momencie Apple zaczęło podsuwać mi do słuchania niemieckie piosenki (których niestety całkowicie nie trawię) i przez wiele tygodni nie mogłem pozbyć się ich z rekomendacji (każdą z nich zaznaczając jako „nie lubię”).
Usługa szybko i bardzo płynnie wpisała się w mój cotygodniowy workflow. Przyzwyczaiłem się, że we wtorek Apple zaproponuje mi mix z moich ulubionych utworów, w piątek podsunie playlistę z nowymi utworami a na niedzielę przygotuje Chill Mix, czyli składankę utworów na odprężenie po całym tygodniu. Taki pakiet pozwala mi stale rozszerzać moją bibliotekę i być bardzo zadowolonym użytkownikiem aplikacji oraz całej usługi.
Jeżeli tak jak ja używasz iPhone’a, z pewnością docenisz też poziom integracji Apple Music z systemem iOS czy z asystentem głosowym od Aplle – Siri.
Na koniec jeszcze jedna, warta uwagi pozycja, która towarzyszami mi przy wszystkich pracach organizacyjnych – jak planowanie dnia, czy podsumowania tygodnia albo roku. Coffitivity, bo o niej mowa, to mała i zabawna aplikacja, która oferuje tylko jedną funkcjonalność: generuje „dźwięki kawiarni”. Dostajemy do dyspozycji 3 tryby: Morning Murmur, Lunchtime Lounge i University Undertones. Bardzo ciekawy jest fakt, że tryby te tak mocno różnią się od siebie.
Aplikacja pozwala na połączenie z wybranymi usługami muzycznymi. Możemy wybrać muzykę jako nasz główny dźwięk pozwalając aby odgłosy kawiarni szumiały w tle, lub odwrotnie – przyciszyć muzykę kosztem dźwięków rozmów. To wszystko. Warto wypróbować Coffitivity – sprawdza się zadziwiająco dobrze. Aplikacja jest bezpłatna i możesz ją pobrać na iPhone’a, smrtphona z Androidem. Na stronie https://coffitivity.com/premium dostępna jest również wersja Premium (9$ / rok), dzięki której mamy do dyspozycji dodatkowe dźwięki. Ja nie zdecydowałem się na dodatkowy zakup, ale jeżeli miałeś możliwość sprawdzenia wersji Premium, koniecznie napisz mi w komentarzach swoje wrażenia 🙂
I to wszystko na dziś. Cztery aplikacje, które każdego dnia pomagają mi radzić sobie z zadaniami w pracy. Jestem ciekawy czy i Ty dzielisz swoją pracę na podobne etapy? Napisz mi o tym w komentarzu! Używasz podobnych narzędzi co ja? Czy zupełnie innych? Może wiesz jak jeszcze mogę usprawnić moją pracę? Czekam na Twój komentarz 🙂