Pani Ula, bardzo sympatyczna osoba, z którą mam okazję od dłuższego czasu współpracować, zna mnie już dość dobrze i wie, że uwielbiam aktywny styl życia. Pani Ula jest fanką sportów zimowych, głównie jazdy na nartach. Często, gdy przychodzą chłodniejsze miesiące, i zaczyna planować swój kolejny wyjazd na narty, zachęca mnie, abym i ja kiedyś spróbował. Bo widzicie, jakoś tak wyszło, że nigdy nie mialem okazji jeździć na nartach. Pani Ula o tym wie i kusi mnie często opowieściami, jak to fajnie jest na stoku. Moja odpowiedź na to jest zawsze taka sama: „Niestety, nie mogę. Ponieważ zakocham się i będzie klops”.
Tak właśnie wyglądają od dłuższego czasu moje przygody z każdym nowym sportem, aktywnością. Zaczynam, jeden raz, potem drugi, trzeci i… zatracam się całkowicie. No, może nie tak całkowicie, ale każda z takich aktywności, dość mocno mnie wciąga. Tak było z bieganiem, łyżwami, rolkami, pływaniem, ping-pongiem… droga jest zazwyczaj bardzo podobna. Zaczynam, czasem obudowuję się kilkoma gadżetami związanymi z danym sportem (dodaje pewności siebie i łatwiej wtedy zacząć), wchodzę pełną parą w nową rzecz i… zakochuję się.
Dzieje się tak, z dwóch powodów.
Pierwszy to mój sposób na nowe aktywności. Moje – dość emocjonalne podejście – do nowych rzeczy w życiu, opisałem w jednym z ostatnich wpisów na blogu: Wstań z kanapy ->. Jest to w gruncie rzeczy też moja instrukcja na to, jak się zakochać, choć zdaję sobie sprawę, że nie u wszystkich może zadziałać. U mnie jednak taki schemat sprawdza się nadzwyczaj dobrze.
I tu pojawia się pewien problem, ponieważ najprościej by było, gdybym biorąc się za nowe zajęcie, porzucał – czy raczej przestawał kochać – jedno z tych dotychczasowych. A niestety tak nie jest, dokładam więc do kotła namiętności kolejne rzeczy i moje serce stale musi powiększać się o nowe ukochane elementy. W miłości to chyba nazywa się: wierność? 🤔 Albo: bigamia 🤣 Efekt jednak jest taki, że miałem jakiś czas temu dzień, w którym wstałem wcześnie rano, wyskoczyłem pobiegać, potem złapałem rower, spakowałem na niego rolki i wyruszyłem w objazdową trasę pomiędzy miejscami, w których mogę sobie popracować, a wieczorem dojechałem jeszcze na halę na trening rolkowy. A i tak żałowałem, że nie mam jeszcze zajęć z jazzu, basenu, czy chociaż ping-ponga – każdą z nich mógłbym jeszcze z radością wcisnąć w mój dzień. Jednak to właśnie wielogodzinna aktywność tamtego dnia uświadomiła mi, jak bardzo ruch, ciągły ruch, stał się ważny w moim życiu.
W pewnym momencie zadałem jednak sobie pytanie: czy to jest ok? Czy nie przesadzam? Gdzie jest granica pomiędzy pasją a uzależnieniem? I moja odpowiedź prowadzi do drugiego powodu, przez który tak łatwo się zakochuję. A jest on taki, że podświadomie czuję, co w tym przypadku w mojej głowie graniczy wręcz z pewnością, że ze wszystkich uzależnień świata, to związane z aktywnym stylem życia, jako jedyne mi nie przeszkadza i jest całkiem ok.
W moim życiu podążałem wieloma ścieżkami, miałem całkiem sporo „sensów życia”, przeróżne cele. Z perspektywy czasu, widzę jednak, że moja dzisiejsza droga, która zakłada tak dużo ruchu, a co za tym idzie dbania o zdrowie, o moje ciało – powinna być podstawą każdego z tych „sensów”. Moim najważniejszym założeniem dzisiaj jest właśnie zdrowie. Tak przynajmniej sobie tłumaczę moje zafiksowanie na punkcie „ciągłego ruchu”.
Uprawiasz sport? My z Piotrkiem tak, i w tym odcinku będziemy rozmawiać właśnie o sporcie. Będzie garść statystyk. Dowiesz się, jakie sporty oglądamy najchętniej, a jakie uprawiamy i uprawialiśmy. Zdradzam kulisy początków mojej miłości do…… a Piotr spróbuje znaleźć dobre uzasadnienie dla swoich kilku „porażek” sportowych…?
Zastanawiamy się również, czy w sporcie można zaszczepić zasady minimalizmu. A oprócz tego podpowiemy, jak zacząć uprawiać sport, co przyda się nam na początek, czego unikać i na czym skupić się podczas treningów.
Nareszcie! W końcu do nas przyszła! Doczekaliśmy się! Pani Wiosna…
Nie wiem jak Ty, ale dla mnie pierwsze dni wiosny są dość ważnym symbolem – ta trudniejsza część roku jest w końcu zamknięta, i na stole czeka już deser, na który z utęsknieniem zerkaliśmy w chłodne styczniowe poranki. Zima się skończyła i zapanowała wiosna. I choć pogoda za oknem jeszcze nie zawsze za tym podąża, to w mojej głowie panuje już iście świąteczna atmosfera.
Pierwszy dzień wiosny to idealny moment, aby przygotować się na tę fajniejszą część roku. To sygnał, że czas obudzić się, niczym niedźwiedź z zimowego snu, przeprowadzić przedsezonowe odgracanie i zacząć działać o wiele intensywniej niż działo się to w ostatnich miesiącach. Dlatego też, chciałbym zachęcić Cię dzisiaj do przeprowadzenia drobnych, wiosennych porządków – ja sam się na takie zdecydowałem.
Nie, nie! Nie będziemy biegać po domu ze zmiotką i mopem, nie wyczyścimy łazienki, nie zajmiemy się też oknami w domu. Chcę Cię namówić na wysprzątanie i przygotowanie do wiosny Ciebie. Twojej głowy, duszy i ciała. Wchodzisz w to?
Startujemy od głowy
I znowu muszę Cię rozczarować – jeżeli myślisz, że punktem pierwszym będzie wyprawa do fryzjera – mocno się mylisz 😉 Włosami zajmij się we własnym zakresie, ze mną możesz natomiast pobudzić swój głowę do działania – zadbać o umysł. I przynoszę Ci trzy propozycje, które nam to umożliwą.
Chwyć nową książkę
Buu… książki, nuda, nie? Niestety, tak właśnie uważają średnio dwie na trzy osoby w naszym kraju, które to nie sięgają nawet po jedną książkę w ciągu całego roku. A szkoda! Bo książki to wspaniałe narzędzie do rozwoju naszych małych główek (mniej książek = mniejsza głowa! #truefact). Wygląda na to, że wolimy siedzieć po nocach i oglądać Netflixa, co raczej nie przynosi nic dobrego naszym umysłom. Dlatego w ramach wiosennego przebudzenia zachęcam Cię do odstawienia telewizora (wynieś go na balkon czy do ogrodu, niech tam gnije!!!) i chwycenia za książkę. Na mojej półce z książkami, większość tytułów dotyczy rozwoju osobistego – uwielbiam tą tematykę, co chyba nie będzie dla Ciebie wielką niespodzianką. Z tytułów, które mogę Ci polecić z pewnością na uwagę zasługuje Magia Sprzątania Marię Kondo (napisałem jakiś czas temu jej recenzję na blogu) – książkę o japońskiej kulturze, minimalizmie (choć w tej opinii nie każdy się ze mną zgadza) i… papierze toaletowym 🙃. Idealna pozycja na wiosenne odgracanie. Jeżeli masz konto na Goodreads, możesz mnie tam znaleźć, dodać do znajomych i śledzić co aktualnie czytam. A dzięki temu i ja zobaczę, co Ty polecasz do czytania. Jeżeli nie masz jeszcze konta w Goodreads – na co czekasz? Zakładaj! I czytaj, czytaj, czytaj… 🙂. Ja aktualnie przerabiam…. z resztą, sam/a możesz sprawdzić.
Może audiobook?
Tak, tak, wiem, rozumiem, słyszę. Nie masz czasu na siedzenie i czytanie książek (choć w gruncie rzeczy wiadomo, że raczej nie chcesz go znaleźć 😉). Może więc sięgniesz po audiobooka? Na nie nie znajdziesz już tak łatwo wymówki. Audiobooki są przecież idealne podczas biegania, spacerów, jazdy samochodem, czy… zmywania naczyń. Szczególnie dobrze sprawdzają się przy tej ostatniej aktywności, która przecież wielu kojarzy się raczej z nudą i smutnym, domowym obowiązkiem.
W prawdzie zamiast zastępować normalne książki, ich wersje do słuchania powinny być dla nich co najwyżej uzupełnieniem, to i tak lepiej posłuchać audiobooka, niż całkowicie zrezygnować z czytania. W tej kategorii chciałbym polecić Ci wspaniałą pozycję Petera Wohhlebena, „Sekretne życie drzew”, w której autor, leśnik, opowiada o języku, w jakim rozmawia las, o internecie roślin, o tęsknocie, strachu, wojnach… o tym, co naprawdę dzieje się w lesie. Gwarantuję, że po przejściu przez tą książkę, nigdy już nie spojrzysz na żadne drzewo tak jak do tej pory! Daje do myślenia, oj daje.
Na deser szczypta medytacji
Medytacja pojawiała się już na moim blogu tak wiele razy (zachęcam Cię do przeczytania wpisu o mojej drodze do medytacji). Dziś chciałbym Cię do niej zachęcić słowami słowami Dana Harrisa:
Badania naukowe wykazały, że medytacja zmienia połączenia w mózgu. (…) Naukowcy odkryli, że u osób, które regularnie medytują, hormon stresu o nazwie kortyzol uwalnia się w dużo mniejszych dawkach. Innymi słowy, praktykowanie współczucia pomagało ich organizmom lepiej radzić sobie ze stresem. Jest to doniosłe odkrycie, ponieważ częste albo trwałe uwalnianie kortyzolu może wywołać choroby serca, nowotwory, cukrzycę, demencję czy depresję.
Tak, dokładnie tak – medytacja to nauka, nie religia – a wiele osób nadal myli te dwa tematy. Odstawiając jednak wszystkich naukowców i ich opinie na bok, chcę Ci zdradzić kilka drobnych sekretów mojego życia: to medytacja sprawia, że w trudnych momentach dnia potrafię się skupić, że w chwilach złości daję radę uspokoić się, że udaje mi się przejść z radością przez każdy kolejny dzień. Tyle.
Jeżeli więc Twoja przygoda z uważnością jeszcze się nie rozpoczęła, zachęcam Cię do spróbowania. Jeżeli język angielski nie sprawia Ci problemu, polecam – jako pomoc w medytacji – wypróbowanie aplikacji Balance – gdzie znajdziesz proste instrukcje jak zacząć. Szczególnie, że w momencie, w którym publikuję ten artykuł, z Balancemożesz korzystać całkowicie za darmo. Jeżeli jednak szukasz wsparcia w medytacji w języku polskim, sięgnij po polską aplikację Intu (wersja na telefon z Androidem, i wersja na iPhone’y). I pamiętaj – najtrudniej zrobić ten pierwszy krok, ale gdy Ci się to uda, będzie już tylko fajniej 🙂. Sprawdziłem to i wiem, co mówię.
Zadbaj o duszę
Drugi etap naszych przygotowań, to sprzątnie duszy. Brzmi poważnie, prawda? Czy raczej śmiesznie? Ciekawy jestem, jakie emocje zarysowały się na Twojej twarzy, po rozpoczęciu czytania tego akapitu. Ja przez długi czas bagatelizowałem wszystko co związane z filozofią, poszukiwaniem sensu życia. Ale z czasem odkryłem, że bez uporządkowania tych tematów w głowie, ciężko jest przeskoczyć pewną granicę związaną ze świadomym rozwojem. I Ciebie również chciałbym do tego zachęcić. Do szukania swojego „dlaczego?” i „po co?”. Ja poszukuję odpowiedzi na te trudne pytania na dwa sposoby – i o nich Ci opowiem. Choć tematy te nie są proste, warto się w nie zagłębić – i znaleźć swój własny sens życia.
Stoicyzm odpowie na trudne pytania
Gdy kilka lat temu zakładałem bloga, totalnie nie wiedziałem czym jest stoicyzm. Było to jedynie dziwne słowo, którego czasem używali prelegenci podczas mądrych konferencji, a które kojarzyło mi się trochę ze spokojem, trochę z opanowaniem – i tyle. Skojarzenia te były oczywiście właście, ale za stoicyzmem stoi tak wiele więcej… Pamiętam, jak szeroko otwierały mi się oczy, gdy powoli przechodziłem przez pierwszą książkę związaną z tym tematem. Pamiętam pytania jakie pojawiały się z każdą kolejną, przeczytaną linijką, odpowiedzi, jakie z czasem zaczęły same przychodzić… Bo tym właśnie jest filozofia stoicka – szukaniem odpowiedzi na trudne pytania. I w ramach wiosennego sprzątania duszy, zachęcam Cię do sięgnięcia po dwie pozycje poruszające temat stoicyzmu: pierwszą z nich jest książka „Stoicyzm na każdy dzień roku” – wspaniały przewodnik po stoicyzmie, napisany przez Stephena Hanselmana i Ryana Holidaya, w którym zdanie po zdaniu przetłumaczono na język dzisiejszy to, co 2000 lat temu głosili pierwsi stoicy. Książka jest przepięknym podręcznikiem do codziennego studiowania filozofii stoickiej (yyy… wiem, brzmi dość poważnie, ale bardzo warto zwrócić uwagę na tą pozycję!). Druga rzecz, do sięgnięcia po którą Cię zachęcam, jest aplikacja na Twojego smartfona – Stoic (tu wersja dla Androida, tu dla iPhone’a), o której pisałem całkiem niedawno w liście. Przepięknie zaprojektowana, wypakowana zarówno pytaniami, jak i odpowiedziami, a do tego całkowicie po polsku. Jednak Stoic to o wiele więcej niż tylko źródło wiedzy o stoicyzmie, ja prowadzę z nią dziennik, planuję każdy kolejny dzień, spaceruję, a nawet medytuję. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia i od tamtego momentu towarzyszy mi każdego dnia. Na wiosnę postanowiłem jeszcze mocniej z niej korzystać – wierzę, że i Tobie szybko przypadnie do gustu.
Myślę, że te dwie pozycje, powinny rozbudzić Twoją ciekawość na temat stoicyzmu na tyle, że tak jak ja, zapragniesz odgrywać go dalej, więcej, szybciej…
Poszukiwanie wizji życia
Gdy sięgnąłem po pierwszą książkę związaną ze stoicyzmem, nie myślałem jeszcze o budowaniu wizji życia, kierowałem się raczej ciekawością. Mało tego, na początku nie czułem nawet potrzeby szukania czegoś takiego jak wizja. Jednak z czasem, gdy coraz bardziej zagłębiłem się w tematy związane z rozwojem osobistym, zapragnąłem ustalenia z samym sobą tego, jak bym chciał, aby wyglądało moje życie – dzisiaj i jutro. I tu właśnie pojawia się temat budowania wizji życia. Choć nie należy on do najprostszych, a cały proces wymaga czasu, to warto przez niego przejść. Efektem końcowym będzie wytyczenie ścieżki Twojego życia, w ramach której stworzysz (po pierwsze) misję, (po drugie) wartości i (po trzecie) wizję. Będzie to pewnego rodzaju Twój własny regulamin życia, zasady poruszania się po codzienności, Twoja prywatna konstytucja, na podstawie której będziesz mógł podejmować wszystkie decyzje. I w ramach tego etapu wiosennego sprzątania, znowu polecę Ci książkę… a może nawet i dwie. Jedna to Cała naprzód, Michael’a Hyatt’a i Daniela Harkavy’a, z której dowiesz się wiele o budowaniu świata po swojemu, a druga to 12 tygodniowy rok, Briana Morana i Michaela Lenningtona – praktyczny przewodnik, który pozwoli Ci zrealizować wszystko, co tylko sobie wymarzysz. Obydwie książki pomogą Ci zbudować wizję Twojego własnego życia i zaplanować wszystko tak, aby żyć w zgodzie z nią.
Przygotuj ciało
No dobra! Czas już zostawić bzdury związane z umysłem i duszą (wiesz, że żartuję, prawda? 🙃) i wziąć się ostro do ciężkiej pracy nad ciałem! Tak jest! Będzie pot, łzy i mnóstwo pracy. Swoją drogą, to takie banalne – przyszła wiosna, za pasem lato, więc trzeba przygotować się do plażowania. Ja wcale tak nie myślę i nigdy nie myślałem, ale prawda jest taka, że jeżeli choć taki powód sprawi, że trochę bardziejo siebie zadbasz – to ja go popieram całym sercem! Ruszać się powinniśmy przez cały rok, ale zimą, gdy do wyboru mamy bieganie w śniegu i mrozie albo kubek gorącej herbaty wieczorem przy kolejnym odcinku ulubionego serialu na Netflixie – zdecydowanie łatwiej wybrać to co wygodne, niż to co właściwe. Pogoda jednak się zmienia, świat się budzi do życia, czas więc wstać z fotela i ruszyć tyłek na poszukiwania często zaniedbanych przez zimę: zdrowia i dobrej formy! Może zainspiruje Cię kilka z moich pomysłów na aktywną wiosnę?
Wiosenne bieganie
Biegałem trochę zimą, będę biegał i wiosną! Ale tym razem regularnie – bo niestety muszę przyznać, że w chłodne, styczniowe dni, dość często sobie odpuszczałem. Znalazłem jednak sposób na to, aby na wiosnę być konsekwentnym w codziennym bieganiu – mam partnera do biegania! I Tobie również polecam znalezienie kogoś, z kim zaczniesz biegać. Ten prosty trick – partner do sportu – sprawi, że w chwilach słabości, będzie łatwiej, bo będzie
jeszcze ktoś, kto przypomni co zdrowe, a nie tylko co wygodne. A więc idziemy biegać!
Joga o poranku
Całkiem niedawno odnowiłem, wygasłą już sporo ponad rok temu, subskrypcję aplikacji Daily Yoga. Bardzo dobrze wspominam okres, w którym codziennie sięgałem po moją niebieską matę i bladym świtem próbowałem wykonać (często bardzo, bardzo wymagające) ćwiczenia jogi. Te codzienne sesje zawsze wprawiały mnie w dobry humor i w tym roku również chcę taki mieć. A Daily Yoga jest zdecydowanie najlepszą z aplikacji, jakie miałem okazję wypróbować. Z przyjemnością więc do niej wróciłem – a i Ciebie zachęcam do porannych ćwiczeń jogi. Pamiętaj jednak, że nie musisz sięgać po aplikację – dla mnie jest to wygodne rozwiązanie, ale mnóstwo praktycznych wskazówek do ćwiczenia jogi znajdziesz też w internecie, na przykład na YouTube’ie.
Na stojąco po zdrowie
Tak samo jak do jogi, wracam też do biurka stojącego. Sam nie wiem, dlaczego z niego zrezygnowałem. Przez ostatnie lata pracowałem na stojąco i bardzo sobie chwaliłem taki tryb pracy. Na prawo i lewo opowiadałem jak bardzo pozytywny wpływ miało to na moje zdrowie. A jednak, kilka miesięcy temu, zdecydowałem się rozmontować moje (wykonane domowymi sposobami) biurko stojące i posadzić tyłek w fotelu i na kanapie… To był ogromny błąd! Artykuł ten kończę już na stojąco i… z wielkim uśmiechem na ustach 🙂 A, jeżeli pracujesz na co dzień przy komputerze, i Tobie polecam wypróbowanie stania zamiast siedzenia w pracy. Szybko poczujesz różnicę 😉.
Jedzenie na godziny
Ostatnią z aktywności, do jakich chciałbym Cię dzisiaj zachęcić, będzie post przerywany. Choć tak właściwie będzie to polegało na… powstrzymaniu się od pewnej aktywności 🙂 – a chodzi oczywiście o jedzenie. O poście pisałem już do Ciebie w newsletterze, i dzisiaj powracam do tematu. Mógłbym rozpisać się o zdrowotnych aspektach ograniczenia liczby posiłków w ciągu dnia, ale zamiast tego poopowiadam Ci trochę o praktycznej stronie postu przerywanego. Na wstępie w dwóch słowach o co w ogóle chodzi – post przerwany w wersji, którą ja stosuję (tak zwana 14:10) polega na tym, aby w ciągu każdej doby jeść jedynie przez 10 godzin (w moim przypadku od 6:00 do 16:00), a przez pozostałe 14 godzin – powstrzymać się od jedzenia. I tyle, prosta sprawa 😉. A efekty? Lepsze samopoczucie z rana, o wiele lepszy sen, mnóstwo energii podczas wieczornego i porannego biegania (jakiś paradoks, prawda?), lepsze cyferki na wadze, większa koncentracja w okresie gdy poszczę – to tylko kilka z rzeczy, które u siebie zauważyłem. Nie zawsze łatwo jest powstrzymać się od jedzenia – szczególnie, gdy wstanę trochę wcześniej niż zwykle i czuję mniejszą energię – związaną z niewyspaniem – ale na ogół daję radę. I Tobie też polecam spróbować. Jako narzędzie wspomagające Twoją silną wolę, polecam skorzystanie z Kalendarza Celu, który przygotowałem dla stałych czytelników mojego bloga. Pomoże Ci on w zaznaczaniu dni, w których dajesz radę! Pobierzesz go tutaj.
To co? Spróbujesz razem ze mną posprzątać to i owo na wiosnę? Jeżeli nie czujesz się na siłach, aby od razu brać się za wszystkie obszary o których napisałem – weź na warsztat przynajmniej jeden z nich, resztę zostaw na przykład na lato 🙂. Achhhh… i koniecznie daj znać w komentarzu jak idzie!
Ten list chyba powinien być choć odrobinę smutny, nasączony goryczą, przepełniony złością. A nie będzie.
Jej, sam nie wiem, od czego zacząć.
Ok, to może od serii mini-„katastrof”, jakie spotkały mnie ostatnio? Po pierwsze: skręciłem nogę. I do tego w kolanie (każdy, kto o tym usłyszy, dokładnie tak reaguje – „ojej, i to jeszcze w kolanie!”). Po drugie: w związku z nogą, musiałem przerwać moje biegowe wyzwanie na listopad. A byłem już na drugim miejscu w tabeli! Miałem sporą szansę na podium, zacząłem już nawet biegać dwa razy dłuższe dystanse niż na początku listopada. A tak – tym razem nie ukończę nawet 50-ciu km. Szukam jeszcze trzeciej małej katastrofy – lepiej by to wyglądało, gdybym opisał trzy, prawda? Trzy nieszczęścia to zawsze o jedno więcej niż dwa – właściwie już cała seria nieszczęść. O, wiem: musiałem na jakiś czas przestać pracować na stojąco, do biurka znowu podjechał fotel (już zapomniałem, jak jest on wygodny 🙂). I od razu czuję efekty w postaci bólu pleców – muszą się znowu przestawić na dodatkowe obciążenie. Jednak praca na stojąco to prawdziwy skarb. A! Kolejna mini-„katastrofa”: przerwałem piękną serię 23 dni, w których zamykałem wszystkie trzy pierścienie w moim Apple Watch. Możecie nie wiedzieć, o co z tym chodzi, więc spieszę z wyjaśnieniem. Otóż zegarek, który noszę, każdego dnia sprawdza 3 elementy mojej aktywności:
ile czasu spędzam na nogach (zliczają się godziny w ruchu; siedzenie w fotelu czy na krześle nie będzie tu zaliczone), i aby zrealizować ten cel, muszę osiągnąć wynik 12 godzin,
spalone w ciągu dnia kalorie, z ustalonym celem 570,
i łączny czas ćwiczeń – tu powinienem każdego dnia mieć minut 30 minut.
Postęp prezentowany jest na zegarku w formie pierścieni i gdy uda mi się osiągnąć wyznaczony cel, dany pierścień się zamyka – stąd mówi się o zamykaniu pierścieni w kontekście zegarka Apple Watch. I miałem serię 23 dni, w których udawało mi się zamykać wszystkie trzy. A teraz, w związku ze skręconą nogą, wszystkie wyniki mi się posypały. O, tak właśnie wyglądały ostatnie dni u mnie. Szkoda, że to wszystko nie wydarzyło się w piątek, w końcu był trzynasty. Los chyba trochę zaspał w moim przypadku – nogę skręciłem w sobotę, podczas jazdy nas rolkach. Ambicja mnie poniosła i próbowałem przeskoczyć zbyt wysoką przeszkodę. Upadłem dość niefortunnie i muszę teraz przez jakiś czas kuśtykać.
Tak jak napisałem na początku, to powinien być chyba smutny list, tak samo z resztą, jak i powinny takie być ostatnie dni – ale tak się nie stało. Nie mam żalu do ani do siebie, ani do losu, ani tym bardziej do kogokolwiek innego o to wszystko, co się ostatnio wydarzyło. Nie jestem zły, że w ciągu kilku chwil zmarnowało się wiele rzeczy, na które długo w ostatnim okresie pracowałem. Zresztą, chyba wiesz, z jaką pasją pisałem o każdym kolejnym miesiącu mojego biegania, jak ekscytowałem się przekraczaniem kolejnych barier z tym związanych. Dzisiaj miałem napisać Ci o rolkach – córka namówiła mnie w poprzednią sobotę, abym zapisał się z nią do klubu „Kobra”, gdzie – pod okiem trenera – doskonalimy jazdę na rolkach. Super sprawa!
Na razie jednak, to wszystko muszę odstawić. Przynajmniej na kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt dni.
Co w związku z tym czuję? Niewiele. A przynajmniej nic negatywnego. Tak bywa w życiu. Sprawność nogi wróci, właściwie uraz nie jest aż tak duży.
Zamiast doświadczeń sportowych, mam przed sobą inne próby – poranne zakładanie spodni to niezłe wyzwanie, nie mówiąc już o wiązaniu butów, gdy wychodzę z domu 🙂 Przy tym pierwszym zajęciu nieźle się zawsze uśmieję (chyba że zaboli – co też się zdarza), to drugie, to z kolei okazja do rozciągania – w końcu muszę założyć buta i zawiązać na nim piękną kokardę bez zginania kolana (skłony – tak samo dobre co pompki, czy przysiady!).
Sam nie wiem, dlaczego tak łatwo przyszło mi pogodzenie się z tymi drobnymi utrudnieniami. Być może powinienem być zły, sfrustrowany, rozżalony. Tylko, po co?
Od kilku dni pomagam wybrać koleżance słuchawki bezprzewodowe – prezent urodzinowy dla jej córki. Wybór nie jest prosty, na rynku dostępnych jest całkiem sporo modeli, a moja znajoma chce wybrać jak najlepsze (oczywisty dla mnie wybór – słuchawki od Apple – w tym przypadku odpada ze względu na cenę). Dzisiaj, po kilku dniach sprawdzanie rankingów, czytania recenzji i poszukiwań w sklepach internetowych, udało się w końcu wybrać konkretny egzemplarz w konkretnym sklepie. Zanim jednak moje znajoma ostatecznie zaklepała wybrane słuchawki w sklepie, postanowiła zadzwonić do córki i podpytać, jakie kolory słuchawek lubi (wybór rodzaju prezentu i tak był wcześniej uzgodniony z obdarowywaną). Odpowiedź brzmiała: tylko i wyłącznie białe lub różowe, w żadnym wypadku czarne. Oczywiście, zamówienie, które zostało przygotowane przed rozmową, było na wersję czarną. Innych kolorów akurat w sklepie nie było. Niby nic takiego, prawda? Trzeba zwyczajnie poszukać gdzie indziej. Otóż nie. Byłem ogromnie zdumiony reakcją mojej znajomej, która oznajmiła, że ona ma ogromnego pecha i już nie ma siły na ponowne poszukiwania innej wersji tych cholernych słuchawek. Była wyraźnie zdołowana w tamtej chwili. Ciężko mi oddać powagę i jednocześnie dramatyzm sytuacji – ale było średnio-śmiesznie (pomimo tak błahej rzeczy).
Dwie głupie sytuacje. Dwie odmienne reakcje. Choć – i myślę, że przyznasz mi rację – moja historia jest przynajmniej odrobinę bardziej znacząca, to jednak postanowiłem nie reagować na nią negatywnie. Ciężko nawet nazwać to pogodzeniem się z losem, myślę, że przyjąłem moją sytuację jako całkiem zwyczajny bieg życia. Brak we mnie żalu, rozczarowania, złości – wszystkich tych emocji, które pojawiły się u mojej znajomej.
Myślałem trochę, skąd wzięło się u mnie takie podejście, ta siła do bycia obojętnym na to, co przychodzi, i wynotowałem sobie kilka elementów, które kształtują w ostatnim czasie mój charakter i postrzeganie świata:
Stoicyzm. Studiuję go od dłuższego czasu, ale ten rok sprawił, że bardziej świadomie zacząłem odnosić jego elementy do mojego życia. Stoicyzmu uczę się z:
Medytacja. Odgrywa ważną rolę w utrzymaniu porządku umysłu. Napisałem trochę o tym (w sumie całkiem sporo) na blogu.
W ten właśnie sposób uczę się reagować WŁAŚCIWIE na to, co przychodzi, na to, co mnie spotyka. Bez zbędnych emocji.
Stan mojej nogi wydaje się nie być poważny, na chwilę obecną przyjąłem więc strategię odpoczywania. Oczywiście, gdy zrobię niewłaściwy ruch, pojawia się ból – ale zakładam, że to dobrze – w końcu to NIEWŁAŚCIWY ruch 🙂 Ostrzeżenie, żeby na razie tak nie robić. A przynajmniej tak sobie to tłumaczę.
Na koniec mam oczywiście pytanie do Ciebie. Dziś krótkie, oczekuję jednak długiej odpowiedzi: Wierzysz w pecha?
ps. w moim życiu chwilowo jest mniej sportu, to fajny moment na budowanie innych, nowych nawyków – pracuję więc nad wieczornym rytuałem. Napisałem trochę i na ten temat.
Zostawiłem Cię tydzień temu z niedokończonym listem, a właściwie to z ledwo rozpoczętym tematem i dzisiaj nadszedł czas odkryć karty. Tak, dzisiaj, zgodnie z obietnicą, będzie o talentach.
Talenty, lub inaczej mówiąc mocne strony, to, w naszym codziennym rozumieniu, naturalna zdolność do wykonywania różnych niezwykłych rzeczy. W Wikipedii „talent” występuje, jako wrodzona lub nabyta predyspozycja w dziedzinie intelektualnej, ruchowej lub artystycznej przejawiające się ponadprzeciętnym stopniem sprawności w danej dziedzinie. Mamy tu talenty językowe, literackie, matematyczne, muzyczne, plastyczne, sportowe itd.
Ale ja wcale nie o takich talentach chcę Ci dzisiaj opowiedzieć. Badacze z Instytutu Gallupa, a konkretnie zespół pracujący pod przewodnictwem Donalda Cliftona, postawił kiedyś tezę, że charakter każdego człowieka składa się z 34 cech nazwanych przez nich „talentami”. Każdy z nas ma inne natężenie każdej z takich cech, a pięć najmocniejszych, nazywamy naszymi cechami dominującymi. Talent w tym przypadku jest rozumiany jako wzorzec myślenia, odczuwania i działania, a nie wrodzona zdolność do śpiewu czy tańca. Talent, w rozumieniu Instytutu Gallupa, to zakodowane w naszej głowie schematy działania. To one odpowiadają za obraną drogę, podjęte decyzje, złość, radość, czy też poziom naszej produktywności. Wyjaśniają sposób, w jaki myślimy i czujemy. Znając i wykorzystując nasze najmocniejsze cechy, jesteśmy w stanie bardzo znacząco podnieść nasz poziom motywacji i stać się najbardziej efektywną wersją siebie. I teraz najlepsze: Instytut Gallupa opracował test, dzięki któremu każdy z nas może poznać nie tylko swoich pięć najmocniejszych cech, ale kolejność wszystkich 34 talentów naszego charakteru.
I ja właśnie to zrobiłem. Poznałem moje najmocniejsze strony, a następnie zrobiłem z nich użytek. Oto i one:
Poważanie Osoby, które wyróżnia cecha Poważania, chcą, aby inni ludzie traktowali je z wielkim szacunkiem. Są niezależne i chcą być rozpoznawalne.
Rywalizacja Osoby, które wyróżnia cecha Rywalizacji, mierzą swój postęp porównując go z postępem innych ludzi. Dążą do tego, aby zająć pierwsze miejsce i uwielbiają współzawodnictwo.
Odkrywczość Osoby, które wyróżnia cecha Odkrywczości, są zafascynowane pomysłami i ideami. Potrafią odnaleźć związki pomiędzy zjawiskami, które z pozoru są całkowicie różne.
Bliskość Osobom, które wyróżnia cecha Bliskości, sprawiają radość bliskie relacje z innymi. Czerpią głęboką satysfakcję pracując z przyjaciółmi nad osiągnięciem jakiegoś celu.
Osiąganie Osoby, które wyróżnia cecha Osiągania, mają w sobie duży zapas sił życiowych i ciężko pracują. Czerpią olbrzymią satysfakcję z bycia osobą zajętą i efektywną.
To właśnie te cechy mojego charakteru pomogły mi przejść przez niejedno już niemożliwe do wykonania zadanie. Ale nie było tak kolorowo od samego początku.
Gdy pierwszy raz zobaczyłem zestaw moich mocnych stron, byłem… delikatnie mówiąc, rozczarowany. Spodziewałem się trochę lepszych „wyników”. Test CliftonStrenght (tak dokładnie nazywa się aktualnie test Instytutu Gallupa) miał otworzyć mi oczy, pokazać całkiem nowe perspektywy, wskazać ekscytujące i ukryte cechy mojego charakteru. A dostałem… no cóż, nie to, co chciałem. Dostałem nudny opis samego siebie – tak naprawdę nic nowego. Później dowiedziałem się, że to dość częsta reakcja.
Zanim przystąpisz do wypełnienia testu CliftonStrenght, musisz najpierw zakupić jeden z dwóch pakietów na stronie Instytutu Gallupa. Pierwszy, tańszy, pozwala na poznanie pięciu najmocniejszych talentów, natomiast pełny, nieco droższy, da listę wszystkich trzydziestu czterech mocnych stron – łącznie z tymi, których w nas najmniej (słabymi stronami). Jeżeli zdecydujesz się na pakiet tańszy, możesz później zmienić zdanie i rozszerzyć swój dostęp na pełną listę talentów. Założenie Instytutu Gallupa jest takie, że nawet z upływem lat, kolejność naszych mocnych stron nie ulega znaczącej zmianie, więc jeżeli na początku chcesz zaoszczędzić i wybierzesz opcję tańszą, to nawet po roku czy dwóch, decyzja o rozszerzeniu listy będzie miała sens. Ja, gdy usiadłem do wypełnienia testu CliftonStrenght, wybrałem właśnie wersję z top 5. I do dziś nie poszerzyłem mojej wiedzy o pełną listę talentów – cały czas pracuję nad tymi najważniejszymi, choć nie wykluczam, że kiedyś zdecyduję się poznać pełną listę.
Gdy minął pierwszy szok związany z poznanymi talentami – a muszę przyznać, że trochę to trwało – postanowiłem spróbować wykorzystać nową wiedzę. I o dziwo – to miało sens. Zupełnie, jakbym zaczął działać… w zgodzie z samym sobą. Zacząłem wyznaczać sobie drogę do osiągnięcia celów w zgodzie z tym, kim jestem. To zupełnie, jakby odkryć, że praca w ubraniach zielonego koloru sprawia Ci największą satysfakcję i najbardziej Cię motywuje do pracy, a potem zacząć pracować właśnie w zielonych ubraniach. Albo jak jazda ulubioną marką samochodu, jedzenie tylko ulubionych posiłków itd.
Pokażę Ci, jak wykorzystałem moje talenty, przy realizacji celu związanego z bieganiem.
Mój cel: chcę biegać.
Oto jak zaplanowałem jego osiągnięcie w zgodzie z moimi mocnymi stronami:
Poważanie Będę dzielił się moim bieganiem na blogu i w mediach społecznościowych. Każdy „like”, każdy komentarz, rozmowa na ten temat, każdy nowy czytelnik – będzie moim „+1” do poważania. Fakt, że przeczytasz mój newsletter, pomoże mi w osiągnięciu celu.
Rywalizacja Zamiast po prostu zacząć biegać, wezmę udział w wyzwaniu z grupą kilku, kilkunastu osób. Chęć zajęcia jak najlepszego miejsca znacząco doda mi motywacji.
Odkrywczość Powiążę moje codzienne bieganie z koncepcją fajnego życia, bez problemu odnajdę związki pomiędzy bieganiem a tym jak i kiedy śpię, co jem, jak dużo odpoczywam.
Bliskość Dołączę do wyzwania z grupą kilkunastu osób. Tym samym wstąpię do zamkniętej społeczności, grupy osób, które mają podobny cel. Im mniejsza będzie to grupa, tym lepiej. W aplikacji Nike Run Club, z którą biegam, można wziąć udział w wyzwaniach, do których dostęp ma każdy użytkownik aplikacji – w moim przypadku nie sprawdziłoby się to. Grupa 150 tys. ludzi nie zadziałałby na mnie tak samo, jak grupa kilku, kilkunastu osób.
Osiąganie Przez całe życie nie biegałem. Wyznaczenie sobie tak dużego celu (50 km na wrzesień, a potem 100 km na październik), sprawi, że będę miał nad czym pracować i będzie co osiągać. Do tego dołączam do wyzwania z grupą osób, która biega od bardzo dawna – mam ogromne pole do popisu.
Oto mój sekret. Właśnie w ten sposób udało mi się z osoby, która nigdy nie biegała, stać się biegaczem. Zacząłem dwa i pół miesiąca temu, teraz biegam codziennie. Tak się osiąga cele w zgodzie z talentami.
Chyba domyślasz się, jakie mam do Ciebie dzisiaj pytanie? Jakie są Twoje mocne strony? 🙂
Ps. Test CliftonStrengths może wykonać każdy. Jest on dostępny również w języku polskim, jego wypełnienie trwa 30 minut, wykonuje się go na stronie internetowej Instytutu Gallupa. Nie jest on bezpłatny, wręcz może w pierwszej chwili wydać się dla Ciebie dość drogi (Poznanie top 5 to ok. 100 zł, pełna lista mocnych i słabych stron to ok. 250 zł), ale warto!
Ps. 2: Jeżeli chcesz dowiedzieć się więcej o talentach, co oznaczają, jak je wykorzystać – zapraszam na blog Dominika Juszczyka. Ja o mocnych stronach uczyłem się (i nadal uczę) właśnie od niego.
Zostawiłem Cię tydzień temu z niedokończonym listem, a właściwie to z ledwo rozpoczętym tematem i dzisiaj nadszedł czas odkryć karty. Tak, dzisiaj, zgodnie z obietnicą, będzie o talentach.
Talenty, lub inaczej mówiąc mocne strony, to, w naszym codziennym rozumieniu, naturalna zdolność do wykonywania różnych niezwykłych rzeczy. W Wikipedii „talent” występuje, jako wrodzona lub nabyta predyspozycja w dziedzinie intelektualnej, ruchowej lub artystycznej przejawiające się ponadprzeciętnym stopniem sprawności w danej dziedzinie. Mamy tu talenty językowe, literackie, matematyczne, muzyczne, plastyczne, sportowe itd.
Ale ja wcale nie o takich talentach chcę Ci dzisiaj opowiedzieć. Badacze z Instytutu Gallupa, a konkretnie zespół pracujący pod przewodnictwem Donalda Cliftona, postawił kiedyś tezę, że charakter każdego człowieka składa się z 34 cech nazwanych przez nich „talentami”. Każdy z nas ma inne natężenie każdej z takich cech, a pięć najmocniejszych, nazywamy naszymi cechami dominującymi. Talent w tym przypadku jest rozumiany jako wzorzec myślenia, odczuwania i działania, a nie wrodzona zdolność do śpiewu czy tańca. Talent, w rozumieniu Instytutu Gallupa, to zakodowane w naszej głowie schematy działania. To one odpowiadają za obraną drogę, podjęte decyzje, złość, radość, czy też poziom naszej produktywności. Wyjaśniają sposób, w jaki myślimy i czujemy. Znając i wykorzystując nasze najmocniejsze cechy, jesteśmy w stanie bardzo znacząco podnieść nasz poziom motywacji i stać się najbardziej efektywną wersją siebie. I teraz najlepsze: Instytut Gallupa opracował test, dzięki któremu każdy z nas może poznać nie tylko swoich pięć najmocniejszych cech, ale kolejność wszystkich 34 talentów naszego charakteru.
I ja właśnie to zrobiłem. Poznałem moje najmocniejsze strony, a następnie zrobiłem z nich użytek. Oto i one:
Poważanie Osoby, które wyróżnia cecha Poważania, chcą, aby inni ludzie traktowali je z wielkim szacunkiem. Są niezależne i chcą być rozpoznawalne.
Rywalizacja Osoby, które wyróżnia cecha Rywalizacji, mierzą swój postęp porównując go z postępem innych ludzi. Dążą do tego, aby zająć pierwsze miejsce i uwielbiają współzawodnictwo.
Odkrywczość Osoby, które wyróżnia cecha Odkrywczości, są zafascynowane pomysłami i ideami. Potrafią odnaleźć związki pomiędzy zjawiskami, które z pozoru są całkowicie różne.
Bliskość Osobom, które wyróżnia cecha Bliskości, sprawiają radość bliskie relacje z innymi. Czerpią głęboką satysfakcję pracując z przyjaciółmi nad osiągnięciem jakiegoś celu.
Osiąganie Osoby, które wyróżnia cecha Osiągania, mają w sobie duży zapas sił życiowych i ciężko pracują. Czerpią olbrzymią satysfakcję z bycia osobą zajętą i efektywną.
To właśnie te cechy mojego charakteru pomogły mi przejść przez niejedno już niemożliwe do wykonania zadanie. Ale nie było tak kolorowo od samego początku.
Gdy pierwszy raz zobaczyłem zestaw moich mocnych stron, byłem… delikatnie mówiąc, rozczarowany. Spodziewałem się trochę lepszych „wyników”. Test CliftonStrenght (tak dokładnie nazywa się aktualnie test Instytutu Gallupa) miał otworzyć mi oczy, pokazać całkiem nowe perspektywy, wskazać ekscytujące i ukryte cechy mojego charakteru. A dostałem… no cóż, nie to, co chciałem. Dostałem nudny opis samego siebie – tak naprawdę nic nowego. Później dowiedziałem się, że to dość częsta reakcja.
Zanim przystąpisz do wypełnienia testu CliftonStrenght, musisz najpierw zakupić jeden z dwóch pakietów na stronie Instytutu Gallupa. Pierwszy, tańszy, pozwala na poznanie pięciu najmocniejszych talentów, natomiast pełny, nieco droższy, da listę wszystkich trzydziestu czterech mocnych stron – łącznie z tymi, których w nas najmniej (słabymi stronami). Jeżeli zdecydujesz się na pakiet tańszy, możesz później zmienić zdanie i rozszerzyć swój dostęp na pełną listę talentów. Założenie Instytutu Gallupa jest takie, że nawet z upływem lat, kolejność naszych mocnych stron nie ulega znaczącej zmianie, więc jeżeli na początku chcesz zaoszczędzić i wybierzesz opcję tańszą, to nawet po roku czy dwóch, decyzja o rozszerzeniu listy będzie miała sens. Ja, gdy usiadłem do wypełnienia testu CliftonStrenght, wybrałem właśnie wersję z top 5. I do dziś nie poszerzyłem mojej wiedzy o pełną listę talentów – cały czas pracuję nad tymi najważniejszymi, choć nie wykluczam, że kiedyś zdecyduję się poznać pełną listę.
Gdy minął pierwszy szok związany z poznanymi talentami – a muszę przyznać, że trochę to trwało – postanowiłem spróbować wykorzystać nową wiedzę. I o dziwo – to miało sens. Zupełnie, jakbym zaczął działać… w zgodzie z samym sobą. Zacząłem wyznaczać sobie drogę do osiągnięcia celów w zgodzie z tym, kim jestem. To zupełnie, jakby odkryć, że praca w ubraniach zielonego koloru sprawia Ci największą satysfakcję i najbardziej Cię motywuje do pracy, a potem zacząć pracować właśnie w zielonych ubraniach. Albo jak jazda ulubioną marką samochodu, jedzenie tylko ulubionych posiłków itd.
Pokażę Ci, jak wykorzystałem moje talenty, przy realizacji celu związanego z bieganiem.
Mój cel: chcę biegać.
Oto jak zaplanowałem jego osiągnięcie w zgodzie z moimi mocnymi stronami:
Poważanie Będę dzielił się moim bieganiem na blogu i w mediach społecznościowych. Każdy „like”, każdy komentarz, rozmowa na ten temat, każdy nowy czytelnik – będzie moim „+1” do poważania. Fakt, że przeczytasz mój newsletter, pomoże mi w osiągnięciu celu.
Rywalizacja Zamiast po prostu zacząć biegać, wezmę udział w wyzwaniu z grupą kilku, kilkunastu osób. Chęć zajęcia jak najlepszego miejsca znacząco doda mi motywacji.
Odkrywczość Powiążę moje codzienne bieganie z koncepcją fajnego życia, bez problemu odnajdę związki pomiędzy bieganiem a tym jak i kiedy śpię, co jem, jak dużo odpoczywam.
Bliskość Dołączę do wyzwania z grupą kilkunastu osób. Tym samym wstąpię do zamkniętej społeczności, grupy osób, które mają podobny cel. Im mniejsza będzie to grupa, tym lepiej. W aplikacji Nike Run Club, z którą biegam, można wziąć udział w wyzwaniach, do których dostęp ma każdy użytkownik aplikacji – w moim przypadku nie sprawdziłoby się to. Grupa 150 tys. ludzi nie zadziałałby na mnie tak samo, jak grupa kilku, kilkunastu osób.
Osiąganie Przez całe życie nie biegałem. Wyznaczenie sobie tak dużego celu (50 km na wrzesień, a potem 100 km na październik), sprawi, że będę miał nad czym pracować i będzie co osiągać. Do tego dołączam do wyzwania z grupą osób, która biega od bardzo dawna – mam ogromne pole do popisu.
Oto mój sekret. Właśnie w ten sposób udało mi się z osoby, która nigdy nie biegała, stać się biegaczem. Zacząłem dwa i pół miesiąca temu, teraz biegam codziennie. Tak się osiąga cele w zgodzie z talentami.
Chyba domyślasz się, jakie mam do Ciebie dzisiaj pytanie? Jakie są Twoje mocne strony? 🙂
Ps. Test CliftonStrengths może wykonać każdy. Jest on dostępny również w języku polskim, jego wypełnienie trwa 30 minut, wykonuje się go na stronie internetowej Instytutu Gallupa. Nie jest on bezpłatny, wręcz może w pierwszej chwili wydać się dla Ciebie dość drogi (Poznanie top 5 to ok. 100 zł, pełna lista mocnych i słabych stron to ok. 250 zł), ale warto!
Ps. 2: Jeżeli chcesz dowiedzieć się więcej o talentach, co oznaczają, jak je wykorzystać – zapraszam na blog Dominika Juszczyka. Ja o mocnych stronach uczyłem się (i nadal uczę) właśnie od niego.
Hmm.. obiecałem sobie (i Tobie chyba też?), że przez jakiś dłuższy czas nie będę męczył Cię opowieściami o bieganiu. Niestety, dzisiaj mi się to nie uda…
Pamiętasz, jak chwaliłem się na prawo i lewo, że udało mi się przebiec 50 km przez cały wrzesień? Więc… znowu to zrobiłem, ale tym razem podwójnie 🙂 Mój cichy i nieśmiały cel na październik był dwa razy większy, niż ten z poprzedniego miesiąca. I udało się. Znowu! Przebiegłem 100 km! Sto kilometrów w ciągu 30 dni! Jestem z siebie mega zadowolony. Choć muszę przyznać – lekko nie było!
Ostatni tydzień października, na który przypadło mi przebiegnięcie ostatnich dwudziestu pięciu kilometrów, był bardzo dziwny. Z jednej strony całkiem zniknęły już kolki, które jeszcze dwa tygodnie wcześniej pojawiały się w połowie tras, zniknęły zadyszki, które coraz mniej, ale jednak towarzyszy mi każdego dnia, zniknął kaprys, który pojawiał się na mojej twarzy, gdy musiałem wyjść pobiegać w przy niezbyt korzystnej pogodzie… Na maksa pokochałem bieganie. Ale poza miłością, pojawiło się jeszcze coś. Coś, czego się totalnie nie spodziewałem i czego do tej pory nie doświadczyłem. Pojawił się ból – lewej nogi.
Po przebiegnięciu ostatniego, setnego kilometra, usiadłem sobie w domu, i – będąc nadal w lekkim szoku – zacząłem się zastanawiać: jak ja do cholery to zrobiłem? Jak to się stało, że pomimo faktu, iż od tygodnia boli mnie noga, dałem radę przebiec jeszcze ponad 25 kilometrów? No jak? Przecież moim nadrzędnym celem, tą najważniejszym na świecie, nieprzekraczalną, niemożliwą do złamania intencją jest ZDROWIE. I to takie przez duże „Z”! A bieganie z bolącą nogą nijak się ma do „zdrowia”. Nie zrozum mnie źle, wydaje mi się, że jestem wytrzymały na ból, nie boję się go odczuwać – ale ból oznacza, że coś się dzieje, coś złego. To jak siedzieć w stodole na sianie i poczuć nagle dym – ból jest tak samo niepokojącym objawem, oznacza, że coś się dzieje i jak nie zacznę działać, może być gorąco. Więc i owszem, zacząłem działać – poczytałem o rodzaju bólu, który zacząłem odczuwać, zaopatrzyłem się w superbajeranckie wkładki do butów i… poszedłem dalej biegać. A oczywiście musiałem (i chciałem) pokonywać coraz większe dystanse. W ostatnim tygodniu właściwie co drugi dzień biłem swój rekord odległości (dobrze, że przynajmniej o czas nie walczyłem), chciałem więcej i więcej. Poradniki, które czytałem krzyczały na mnie (oczywiście!), abym zrobił sobie tygodniową przerwę, groziły poważnymi konsekwencjami – ale im nie wierzyłem. Nie chciałem nawet zmienić trasę, którą codziennie pokonywałam, choć składa się ona w 100-procentach z twardego betonu – pogarszającego ból, a tym samym pewnie i uraz. Wkładki do butów wprawdzie pomogły i to sporo, ale nie wyeliminowały bólu – sygnału ostrzegawczego.
Na szczęście nic sobie nie zrobiłem. Osiągnąłem swój cel, dobiegłem do ostatniego kilometra.
I wtedy właśnie, ostatniego dnia października, gdy tak siedziałem w kuchni i po cichu świętowałem sukces, zacząłem się zastanawiać. Jak ja to zrobiłem? W jaki sposób udało mi się zmotywować samego siebie do porzucenia najważniejszych wartości, aby osiągnąć totalnie nieistotny, bzdurny, przyziemny cel. Przecież jeżeli uda mi się odkryć mechanizm, który mną kierował, i nauczę się go wykorzystywać w innych (być może właściwszych) celach – będę mógł osiągnąć, co tylko sobie wymarzę, prawda?! Jeżeli zamarzy mi się, aby schudnąć 15 kg – działając w ten sam sposób, dam radę to osiągnąć. Jeżeli wpadnę na pomysł wyprawy dookoła świata – kto mnie powstrzyma? Otworzenie restauracji, nauczenie się trzech nowych języków obcych, zrobienie doktoratu – przy użyciu systemu z biegania, mogłem spełniać dowolne marzenia! A z drugiej strony, nieznajomość tych wszystkich zależności, które doprowadziły mnie w październiku do setnego kilometra, może kiedyś sprowadzić mnie na bardzo złą drogę. To coś, co pomogło mi w bieganiu, może być równie dobrze moim prywatnym kryptonitem(znacie Supermena, prawda?). Musiałem więc odkryć o co chodzi.
I wiesz co? Znalazłem TO. Odkryłem w końcu co zrobiłem: użyłem moich talentów:
Poważanie
Rywalizacja
Odkrywczość
Bliskość
Osiąganie
Ale to już historia na kolejny newsletter – i opowiem Ci ją tydzień 🙂.
Mam jednak do Ciebie pytanie:Zdarzyło Ci się porzucić Twoje wartości dla zrobienia czegoś, co z perspektywy czasu, wydaje się totalnie niewarte takiego poświęcenia? Zastanawiałaś/eś się, dlaczego tak postąpiłaś/eś?
Dzisiaj już nie będę się wykręcał. Emocje związane z wyzwaniem na przebiegnięcie pięćdziesięciu kilometrów – jakie przed sobą postawiłem we wrześniu – opadły już całkowicie, ja przeanalizowałem jak mi poszło, i jestem gotowy, aby Ci o tym opowiedzieć. Pomarudzić. Ponarzekać.
Tak naprawę – nie było źle 🙂
Dwa tygodnie temu napisałem Ci o wyzwaniu, w jakim wziąłem udział. Jej, piszę Ci o tym już trzeci raz, i nadal sam nie mogę uwierzyć, że podołałem! Krótko mówiąc, postanowiłem w 30 dni przebiec łącznie 50 km. Ot, taki tam niewielki challenge dla kogoś, komu zdarza się raz na jakiś czas wyjść pobiegać. Ja jednak nie należę do tych osób, dla mnie był to Mount Everest! W końcu przez ostatnie kilkadziesiąt miesięcy mocno trzymałem się postanowienia, aby biegać każdego dnia równe 0 km. Nie mniej, nie więcej. Jednak dołączając do wyzwania, postanowiłem sobie, że dam z siebie wszystko, aby zamknąć wrzesień z wirtualnym pucharem w ręku.
Nic mi tak nie poprawia humoru przed dużym wyzwaniem, jak dobrze przygotowany, mocno optymistyczny plan – usiadłem więc z notesem i zacząłem rozpisywać kilometry. Wrzesień ma 30 dni, więc szybko udało mi się ustalić, że muszę biegać każdego dnia po 1,66 km, aby dać radę.
W życiu! 🤣
Wiedziałem, że nie uda mi się to ani pierwszego, ani drugiego, ani nawet piątego dnia. Ponieważ pierwsze treningi zacząłem już pod koniec sierpnia, wiedziałem, że na początku dam radę maksymalnie 1 km. I to też z przerwami na „przechodzenie”. Nie wyglądało to dobrze, ale przecież na papierze wszystko da się jakoś poukładać. Wystarczy, że przez pierwsze dni września dam sobie trochę luzu, pobiegam na dystansie kilometra, a później, będę stopniowo zwiększał odległość, dochodząc w ostatnich dniach do… 3,5 km. Biegając oczywiście codziennie. Papier przyjmie wszystko!
Te trzy i pół kilometra brzmiało bardzo, bardzo niemożliwie… ale niestety był to najlepszy plan, na jaki mnie było wtedy stać. Musiałem się go trzymać i spróbować. Miałem nadzieję, że z totalnego „niebiegacza”, dam radę stać się biegającym codziennie po kilka kilometrów długodystansowcem.
Początki jednak okazały się dość brutalne, a do mojej słabej kondycji fizycznej, dołączył pech. Efekt był taki, że już trzeciego dnia, aplikacja, którą mierzyłem biegi, i która – co ważniejsze – zliczała moje kilometry na potrzeby wyzwania, nie zarejestrowała porannego biegu. To był dopiero trzeci dzień! A ja już jestem kilometr w plecy.
Nie powiem – byłem mocno niezadowolony, ale wiedziałem, że przede mną było jeszcze 27 dni, więc jakoś nadrobię. Identyczna sytuacja powtórzyła się niestety dwa dni później… Czyli piątego dnia. Zamiast przebytych pięciu kilometrów, na mojej tablicy wyzwania widniały jedynie 3. Straciłem prawie 40% tego, co przebiegłem! A uwierz mi, to były bardzo ciężko zdobyte kilometry – w końcu dopiero zaczynałem przygodę z bieganiem. Był nawet moment, w którym chciałem zrezygnować, ale świadomość, że w tabeli wyzwania spadnę na ostatnie miejsce i pozostanę w niej z grupą osób, która nie dała rady, sprawiła, że pozostałem na ringu. Wyeliminowałem problem, przez który moje biegi nie były rejestrowane (okazało się, że problemem był zegarek, który nie dawał sobie rady z bieganiem i jednoczesnym puszczaniem muzyki – przeszedłem więc na biegi z telefonem) i usiadłem do modyfikacji mojego, i tak bardzo ambitnego, planu biegów. Trzeba było gdzieś dołożyć te brakujące dwa kilometry i dwieście metrów (dokładnie tyle mi uciekło). Zdecydowałem, że najlepszym wyjście będzie dopisanie po 100 m do dwudziestu dwóch najbliższych biegów. Nie chciałem już znacząco powiększać – i tak już ogromnych – odległości z końca miesiąca, bo nawet to, co miałem już zapisane, nie wyglądało zbyt realistycznie.
Zgodnie z rozpiską, od szóstego dnia, powinienem już biegać minimum 1300 metrów. Niestety. Najlepsze, co udało mi się osiągnąć, to 1270 m… dziesiątego dnia. Choć nie wiem jak mi się to udało, bo następnych kilka poranków, to wyniki znacznie poniżej wyznaczonej granicy. Efekt był taki, że dziesiątego września miałem zanotowane równiutko 10 kilometrów biegu. Pięć dni później, licznik wskazywał niecałe 16 km. Średnia kilometr dziennie to zdecydowanie za mało. Dramat! Bez szans na ukończenie wyzwania. Musiałbym przebiec w kolejne dwa tygodnie ponad dwa razy więcej!
Po długiej dyskusji z samym sobą postanowiłem nadal się nie poddawać. Jak bym mógł? Wyzwanie to wyzwanie – trzeba próbować. Mój plan wymagał jednak drastycznych zmian – skoro nie udawało mi się przebiec za jednym razem większych dystansów, musiałem zacząć biegać częściej: rano i wieczorem. Inaczej nie było najmniejszej szansy na znalezienie brakujących 35 km.
Choć zazwyczaj pod koniec dnia nie mam lekko z silną wolą i do tej pory miałem nadzieję, że uda mi się zamknąć z bieganiem w porankach, to od początku spodziewałem się, że może dojść do sytuacji, że będę musiał wychodzić pobiegać więcej, niż raz dziennie.
Zostało 15 dni i 35 km. Przy bieganiu dwa razy dziennie, mogłem osiągnąć cel przy jednorazowych wynikach podobnych do dotychczasowych – lekko ponad 1 km na bieg.
I cóż – tak właśnie mi się udało. Dobiegłem do pięćdziesiątego kilometra na dzień przed końcem miesiąca. Moje wyniki w drugiej połowie września były na tyle dobre, że 29. na koniec dnia, miałem do pokonania zaledwie kilkaset metrów. I był to mój bieg triumfu – delektowałem się każdą chwilą zwycięstwa. Nie liczyło się, że byłem prawie na końcu listy osób z wyzwania z jednym z najgorszych wyników. Zająłem ósme miejsce (na 18 osób!), a cieszyłem się jak z pierwszego.
Trzydziestego września mogłem w końcu odpocząć 🙂
Biegałem z aplikacją Nike Run Club i bardzo się z nią polubiłem (pomimo początkowych problemów). Dzięki niej mogłem nie tylko uczestniczyć w wyzwaniu, ale również tworzyć historię moich biegów – z czego skorzystałem przy pisaniu niniejszej wiadomość do Ciebie.
Wrzesień się skończył, a ja nie przestałem biegać. Dołączyłem do kolejnego wyzwania i tym razem nie walczę już tylko o przebiegnięcie 50 km, w październiku chcę już zająć jakieś fajne miejsce w tej grupie. Jest 13 października, a na moim koncie jest już grubo ponad 30 km. Bieganie – przynajmniej na jakiś czas – stało się ważną częścią mojego życia, moim codziennym „dawaniem radę”.
Mam też ważne pytanie: Pamiętasz, jak tydzień temu opowiadałem Ci, że warto czasem pochwalić się czymś, z czego jesteś dumna/dumny? Twoja kolej: jaki ważny cel udało Ci się ostatnio zrealizować?
Ps. Biegowy cel na wrzesień sformułowałem zgodnie z koncepcją wyznaczania celów S.M.A.R.T. – i niewątpliwie był to klucz do mojego sukcesu. Bez tej metody byłoby znacznie ciężej. Jeżeli chcesz dowiedzieć się więcej na ten temat, zapraszam Cię do przesłuchania 14. odcinka 🐽 PiG Podcastu, który nagrywam razem z Piotrkiem Szostakiem, i w którym opowiadam jeszcze trochę o wyzwaniu, w którym wziąłem udział. Jeżeli masz problem z realizacją swoich celów i nie wiesz dlaczego tak się dzieje, może warto skorzystać z metody S.M.A.R.T.?
Tydzień temu, pełen podekscytowania, napisałem Ci, że udało mi się osiągnąć coś bardzo dla mnie ważnego i dużego, pamiętasz? Przebiegłem pięćdziesiąt kilometrów w 30 dni. Właściwie to w momencie, gdy moja wiadomość leciała do Ciebie internetowymi kabelkami, ja dobijałem do mety tej wspaniałej podróży. Przycisk „wyślij” kliknąłem, gdy wychodziłem z domu z licznikiem 49 km. Więc wypada mi chyba potwierdzić – tak, udało mi się! Nic się po drodze nie wydarzyło i przebiegłem ten ostatni kilometr 🙂 Dawno nie byłem z siebie tak dumny!
Miałem Ci dzisiaj opowiedzieć o tym, jak wyglądała cała ta podróż, jednak zmieniłem zdanie. Jeszcze przyjdzie czas na marudzenie, jak ciężką sprawą jest biegania. Pomyślałem, że chciałbym Ci dzisiaj opowiedzieć o czymś innym – o dwóch lekcjach, jakie dały mi wrzesień i mój mały maraton. O pierwszej z nich zacząłem w poprzednim paragrafie, przy słowach „dumny”. Ważne właściwie jest całe zdanie: „Dawno nie byłem z siebie tak dumny”. Trochę skłamałem – często bywam z siebie dumny, jednak nie zawsze się tym chwalę – i może to jest błąd.
Pewnie już z milion razy pisałem Ci, że lubię swoją pracę – głównie za to, że mogę w niej tworzyć nowe, fajne rzeczy. Buduję strony internetowe, projektuję strony w czasopismach, tworzę szatę graficzną projektów, firm – i jestem z siebie dumny za każdym razem, gdy ktoś powie: „o, ładne”.
Często też zdarza się, że mam do rozwiązania problemy, z którymi przychodzą do mnie klienci, na przykład takie natury informatycznej, ze stronami www. Prawda jest taka, że nie zawsze od razu wiem jak te problemy rozwiązać. Czasem nad drobnymi rzeczami, wręcz bzdurami, siedzę godzinami… i zawsze, gdy uda mi się dojść samemu do rozwiązania, jestem z siebie mega dumny. Jednak nie tylko praca sprawia, że tak się czuję: gdy ugotuję coś smacznego, gdy uda mi się opublikować nowy wpis na blogu, gdy wyjdę rano pobiegać – w tak wielu sytuacjach jestem z siebie dumny. A wrzesień przypomniał mi o tym, że powinienem częściej o tym mówić, dzielić się moją dumą.
Druga lekcja, jaką wyniosłem z mojego wrześniowego wyzwania, jest jeszcze cenniejsza. Napisałem Ci o niej już tydzień temu:
Dla każdego, kto biega, przebiegnięcie 50-ciu kilometrów w miesiąc nie jest pewnie jakimś wielkim wyczynem, dla mnie jednak było ważne i bardzo trudne. Fakt, że mi się udało, sprawia, że czuję się świetnie. Przypomniałem sobie, że mogę wszystko! Jednocześnie uświadomiłem sobie, że zadania proste do wykonania dla jednych, mogą być mega trudne dla innych – najcenniejsza lekcja z całego września.
Gdy opublikowałem w mediach społecznościowych informację o tym, że udało mi się przebiec 50 km, pod jednym z postów pojawił się komentarz:
Co tak mało?
I jestem bardzo zadowolony, że ktoś napisał właśnie to zdanie, wręcz na nie czekałem. Nie wiem, czy było to szczere pytanie, i osoba, która je umieściła faktycznie uważa, że to mało, czy chodziło jedynie o zaczepkę – nieistotne. Ważne jest, że mam piękne potwierdzenie mojej drugiej wrześniowej lekcji – coś, co jest łatwe dla Ciebie, może okazać się bardzo trudne dla kogoś innego. Zawsze, gdy ktoś naśmiewa się z dokonań innych, przypominają mi się czasy szkoły. Pamiętasz swoją szkołę? Pamiętasz, jaką rolę odgrywałaś, albo odgrywałeś, w klasie? Może prymusa? Takiego, który niczym Hermiona Granger siedzi w pierwszej ławce i podnosi rękę, gdy tylko usłyszy pytanie nauczyciela? A może, zamiast się uczyć, wolałeś grać w okręty z kolegą w przedostatniej ławce i co roku ledwo udawało Ci się przejść do kolejnej klasy? Te dwie, bardzo kontrastowe, grupy dzieciaków w szkole zazwyczaj nie specjalnie się lubią. Ale prawda jest taka, że bardzo często ci, którzy błyszczą na matematyce i języku polskim, mają trochę więcej problemów na WFie, i odwrotnie. Ja, w szkole, należałem do trzeciej grupy uczniów: średniaków. Nie błyszczałem ani w klasie, ani poza nią. Nie raz jednak widzialnem, jak grupa szkolnych mięśniaków (nie wiem jak ich inaczej nazwać), wyśmiewa się z „kujonów”, gdy Ci ostatni nie dają rady przebiec jednego kilometra na WFie. A dla tych pierwszych nie było to wielkim wyzwaniem. Role odwracały się, gdy wracaliśmy do sali na chemię i był czas na odpowiadanie na pytania nauczyciela – wtedy Ci „powolniejsi” fizycznie triumfowali. Właśnie te sceny ze szkoły stanęły mi przed oczami, gdy dobiegłam do pięćdziesiątego kilometra.
Pytanie: Czego Ty nauczyłaś, lub nauczyłeś, się we wrześniu? Śmiało, kliknij „odpowiedz” i napisz do mnie.
Ps. Tym razem już obiecuję, że za tydzień napiszę więcej o moim bieganiu – tak bardzo chcę Ci o tym opowiedzieć. Powiem też, co wymyśliłem sobie na październik – no, chyba że wcześniej z tego zrezygnuję ☺️
Jeżeli wszystko poszło zgodnie z planem, i w ostatniej chwili nic się nie wydarzyło, w momencie, gdy czytasz tę wiadomość, mam już na moim wrześniowym koncie przebiegnięte ponad 50 km. Właściwie to klikam „wyślij” i idę na ostatnie pobieganie z tego wyzwania. 50 KILOMETRÓW. Wow. Nie mogę uwierzyć, że mi się udało…
W czasach szkoły średniej nie lubiłem chodzić na WF. Nie – tak naprawdę to nienawidziłem WFu! Robiłem co tylko mogłem, aby się wymigać od ćwiczeń. Uciekałem z lekcji, udawałem chorego albo zwyczajnie siadałem na ławce i nic nie robiłem. Interesowało mnie absolutne minimum potrzebne do przejścia do następnej klasy. Zastanawiam się teraz, dlaczego tak było…
Dla odmiany w podstawówce uwielbiałem długie wyprawy rowerowe z kolegami, bieganie po ulicy, grę w piłkę, pasowała mi właściwie każda forma aktywności fizycznej, nie miałem też problemu z ćwiczeniami w szkole. Nawet przez chwilę trenowałem piłkę nożną w klubie sportowym! Był to krótki epizod w moim życiu, ale jednak się pojawił. Pamiętam, że na pierwszym treningu trener powiedział mi, że wyglądam zupełnie jak Boniek i wszyscy zaczęli się śmiać. Szczerze mówiąc, nie bardzo wtedy wiedziałem kim jest Boniek (😁), byłem więc mocno zmieszany. Ale sama gra, poza bieganiem na rozgrzewkę, była super.
No właśnie, chyba to bieganie sprawiało, że z czasem tak bardzo znienawidziłem WF. Odrzucało mnie, jak myślałem, że miałbym przebiec 1 km. A przecież w szkole średniej biegania jest całkiem sporo. Chyba bym prędzej umarł ze zmęczenia niż dał radę przebiec cały kilometr. A nawet, gdyby jakimś cudem mi się udało, co mój czas nie nadawałby się nawet na dwójkę. W efekcie stopniowo zacząłem rezygnować z jakiejkolwiek formy ruchu w moim życiu. Zresztą z każdym rokiem było to coraz prostsze. Po szkole przeprowadziłem się do Warszawy – autobusy, metro i tramwaje skutecznie pomagały mi w nieruszaniu się. Później pojawiło się prawo jazdy, samochód – i nie musiałem już nie tylko biegać, ale i za wiele chodzić.
Na szczęście wszystko zmieniło się kilka lat temu, z chwilą, gdy postanowiłem rzucić palenie. Zacząłem wtedy biegać, choć był to epizod tak samo krótki, jak ten w klubie piłkarskim. Pierwszy raz wybiegłem na ulicę tego samego dnia, którego wypaliłem ostatniego papierosa. Jak się pewnie domyślasz – po latach palenia – była to męczarnia… Po 100 metrach wolnego truchtu miałem ochotę położyć się na ziemi, wypluć płuca i umrzeć. Ale nawet na taki ruch nie miałem wtedy siły. Na szczęście pozbycie się papierosów sprawiło, że z każdym kolejnym bieganiem, osiągałem o wiele lepszy wynik niż poprzedniego dnia. Biegałem dwa razy dalej albo osiągałem o połowę lepszy czas niż poprzedniego dnia na tym samym dystansie. Trudno o lepszą motywację – wystarczyło mi więc zapału na kilka pierwszych dni, może tygodni – dopóki widziałem wyraźne, codzienne postępy, dawałem radę przekonać samego siebie, że warto wybiec kolejny raz z domu. Jeżeli zastanawiasz się, jakie to były odległości, to niestety (na szczęście!) ich nie zapisałem – choć pewnie, gdybym spojrzał w aplikację Zdrowie w moim iPhonie, okazałoby się, że widnieją tam zapiski moich „dokonań”. Jednak wolę tego nie robić… 🙂 Powiedzmy jednak, że było to pewnie w okolicy kilometra.
Bieganie w tamtym czasie było jakąś formą pomocy w rzuceniu paleni, i gdy mój główny cel udało mi się zrealizować, gdy poczułem, że jestem wolny od nałogu – po prostu przestałem wychodzić pobiegać… i tak już zostało. Potraktowałem ten sport jak niedobre lekarstwo, którego spożycie jest niezbędne do wyleczenia, ale nie można przyjmować go dłużej niż zapisane w ulotce. Było to kilka lat temu i trzymałem się później zasady, że bieganie to nie jest sport dla mnie. Przecież uwielbiam chodzić, a nawet dość szybko maszerować – to powinno wystarczyć. Nie miałem najmniejszego problemu ze zrobieniem 20-to kilometrowej pieszej trasy z Jeleniej Góry do Karpacza, nie marudziłem, gdy chodziliśmy z Ewą jeszcze więcej po Tatrach – chodzenie to był mój sport. Mogłem bez żadnych skrupułów powtarzać na prawo i lewo, że nie lubimy się z bieganiem i już. Do czasu.
Pod koniec sierpnia, tak się jakoś złożyło, że dostałem zaproszenie do pewnego wyzwania… Polegało ono na przebiegnięciu przez cały wrzesień pięćdziesięciu kilometrów. Należało przy tym biegać z włączoną aplikacją Nike Run Club, która to rejestrowała odbyte biegi i zliczała zrobione kilometry. A wszystkich uczestników wrzucała w jedną tabelę, układając ich wyniki w kolejności od najlepszego. Sam nie wiem co mnie podkusiło, aby zgodzić się na dołączenie do wyzwania. Przecież ja nie biegałem! Ale się zgodziłem. I trzeba było przebiec. Choć pewnie przez całe moje 36-letnie życie, nie przebieglem łącznie takiego dystansu w miesiąc.
I właśnie dzisiaj, dwa dni przed końcem miesiąca, udało się. Przebiegłem pełne 50 km. Choć nie było łatwo! Ale o tym opowiem Ci za tydzień, w kolejnej wiadomości 🙂.
Ps. Dla każdego, kto biega, przebiegnięcie 50-cię kilometrów w miesiąc nie jest pewnie jakimś wielkim wyczynem, dla mnie jednak było ważne i bardzo trudne. Fakt, że mi się udało, sprawia, że czuję się świetnie. Przypomniałem sobie, że mogę wszystko! Jednocześnie uświadomiłem sobie, że zadania proste do wykonania dla jednych, mogą być mega trudne dla innych – najcenniejsza lekcja z całego września.
Pytanie: Co niewiarygodnego (choć jednocześnie łatwego) udało się Tobie zrobić we wrześniu?