Uwielbiam takie odcinki! Przez ponad godzinę mogłem nie tylko opowiadać Wam o moich sposobach na prowadzenia bloga, ale co ważniejsze, mogłem sam posłuchać jak to samo robi Piotr. A jego skrajnie minimalistyczne podejście do tworzenia treści, jest dla mnie bardzo cenną lekcją.
Tag: blog
Było sobie życie… czyli co tym razem mnie powstrzymało
Czasem mam wrażenie, że co piąty odcinek Morning Pages, wpis na Facebooku, czy artykuł, który tworzę, zaczyna się tak samo: „wróciłem, przepraszam, że się nie odzywałem”. I dokładnie tak miałem ochotę zacząć i tym razem. Nawet wiem, dlaczego tak się dzieje – dużo obiecuję sobie i Wam (choć chyba głównie sobie), a potem przychodzi życie i wywraca wszystkie moje plany do góry nogami. Dokładnie tak było i tym razem: pod koniec wakacji usiadłem, ułożyłem wspaniały i przeładowany zadaniami plan na treści blogowe i… nie do końca się to udało 🙂 Założenie były bardzo fajne: w każdym kolejnym miesiącu, biorę się za jeden temat i tworzę treści właśnie wokół niego. Mam vloga i podcast „Morning Pages”, jest podcast „Fajne Życie”, są artykuły na blogu, wideo i newsletter. Dokładnie zaplanowałem wszystkie te kanały – wiedziałem co, gdzie i kiedy publikować, wystarczyło jedynie zrealizować ten plan. Wybrałem nawet tematy na pierwsze kilka miesięcy. Krótko mówiąc: wszystko dokładnie sobie poukładałem. Nie przewidziałem jednak jednego: życia. A dało ono o sobie znać już na samym początku.
Żeby to wszystko było jeszcze bardziej zabawne, pierwszym tematem, jakim zacząłem się zajmować była „właściwa organizacja”. Uznałem, że takie zagadnienie jest idealne na początek – zarówno dla mnie, jak i moich czytelników. W końcu wrzesień to czas, w którym dzieciaki (w tym i moje oczywiście) ruszają do szkoły, a i my z żoną przestawiamy się z letnio-wakacyjnego trybu na jesienną mobilizację. To idealny czas, aby powrócić do zapomnianych przez wakacje zdrowych nawyków i przyzwyczajeń, wspaniały moment, aby wszystko na nowo poukładać. U mnie w domu „efekt września” jest jeszcze bardziej odczuwalny, ponieważ moja Ewa, jest nauczycielką – i razem z dzieciakami wraca do pracy po wakacyjnej przerwie. Ja z kolei – korzystając z pięknej pogody i faktu, że moje dziewczyny w wakacje są głównie w domu – przez większość lipca i sierpnia, pracowałem poza domem. Wrzesień jest więc dla mnie powrotem do domu… Krótko mówiąc: idealny czas, aby zająć się tematem organizacji.
Niestety już na samym początku zaliczyłem falstart – powrót do szkoły moich dzieciaczków i powrót do pracy Ewy sprawiły, że nie wyrobiłem się na 1 września… Pierwszy odcinek drugiego sezonu Morning Pages – który miał przerwać moją wakacyjną absencję na blogu – wyszedł mniej więcej z dwutygodniowym opóźnieniem. Nie przejąłem się jednak zbytnio tym znakiem z nieba i postanowiłem kontynuować pierwotny plan, z tym że z drobnym przesunięciem czasowym. Początkowo szło nawet nieźle – nagrałem kilka odcinków Morning Pages, opublikowałem pierwszy z zaplanowanych artykułów i… wtedy życie postanowiło o sobie przypomnieć.
Było piękne, niedzielne, wrześniowe popołudnie, gdy Ewa przyszła do mnie i powiedziała, że znalazła na OLX’ie cudnego szczeniaczka. A musicie wiedzieć, że temat pieska przewijał się w naszym domu już od wielu miesięcy, i to głównie Ewa go blokowała, nie mogąc zdecydować się i przekonać do tak wielkiej odpowiedzialności i zmian w życiu, jakie wprowadza pojawienie się psa. Od czasu Miki (która gościła u nas niezbyt długo), pierwszy raz pomyślałem, że faktycznie możemy mieć w domu pieska! Również nasze dzieciaki szybko zorientowały się w sytuacji, wywęszyły szansę na wymarzonego szczeniaczka i rozpoczęliśmy wspólne działania szturmowe przeciwko Ewie, aby jak najszybciej jechać po pieska – zanim Ewa się rozmyśli. Efekt był taki, że kilka godzin później mały, biały, niewinny i przestraszony piesek, obsikiwał nam już podłogę 🙂
Gdy byłem mały, przez mój rodzinny dom przewinęło się całkiem sporo zwierząt (choć ja sam opiekowałem się głównie moim małym kotkiem, który przeżył ze mną wspaniałe 17 lat). Mieliśmy kilka piesków, kotów, świnki morskie, króliczki, nawet małe kaczki i dwie białe kozy, które latem strzygły nam trawkę, a zimą – no cóż, głównie śmierdziały. Wiedziałem więc – chyba jako jedyny w domu – z czym wiąże się przygarnięcie małego szczeniaczka, spodziewałem się wywrócenia życia do góry nogami. I niestety nie pomyliłem się. Nasz nowy członek rodziny nazywał się Pirat – takie imię otrzymał od rodziny, od której go odebraliśmy. Tłumaczyli nam, że nadali mu je ze względu na łatkę przy jednym oku, ale patrząc na zachowanie tego gagatka, myślę, że powodów ku temu mogło być znacznie więcej!
Cóż… szybko okazało się, że maluch potrzebuje bardzo dużo miłości, cierpliwości i zmian, jakie musieliśmy wprowadzić w domu. To nie tylko zrujnowało cały mój blogowy plan na kolejne artykuły i nagrania, ale również totalnie zniszczyło moje poranki. Do tej pory, zaraz po przebudzeniu sięgałem po butelkę wody, później była poranna toaleta, często włączałem aplikację Elevate, która pomagała – równie skutecznie co woda – rozbudzić moje szare komórki, była medytacja, czasem joga, śniadanie, pisanie itd. Pojawienie się Pirata sprawiło, że z moich poranków została tylko woda, którą i tak mogłem wypić dopiero po przywitaniu się z piszczącym i stęsknionym po całej nocy pieskiem, znalezieniu wszystkich zasikanych w domu miejsc, umyciu podłogi i nakarmieniu tego małego wariata. Przez pierwsze dwa tygodnie nie udało mi się ani razu dotrzeć nawet do medytacji, nie mówiąc już o pisaniu czegokolwiek na bloga… I żebyście mnie dobrze zrozumieli – zakochałem się w tym maluchu już pierwszego dnia, uwielbiam wspólne spacery z nim (na razie po podwórku), ganiamy się, wygłupiamy, przytulamy i dużo ze sobą rozmawiamy (z psem też można!), ale faktem jest, że zdezorganizował on nasze życie już od pierwszego dnia gdy się pojawił. I gdybym musiał poradzić sobie tylko z tą jedną rzeczą, myślę, że udałoby mi się powrócić do pisania w miarę szybko, ale oczywiście życie postanowiło kolejny raz o sobie przypomnieć…
Był piękny sobotni poranek (chyba wszystkie historie z tego wpisu będą zaczynały się w taki sposób) a ja wróciłem właśnie z wyprawy na targ z masą smakołyków. Razem z dzieciakami szykowaliśmy nasze standardowe, sobotnie śniadanie. A musisz wiedzieć, że weekendowe posiłki są u nas w domu szczególnie ważne i wszyscy bardzo się staramy, aby jak najlepiej je przygotować. Nawyk jedzenia wspólnych śniadań wprowadziliśmy kilka lat temu, jednak w tygodniu nie mamy zbyt wiele czasu, aby razem posiedzieć i porozmawiać przy śniadaniu. Pomimo faktu, że każdego ranka siadamy wspólnie, aby zjeść ten pierwszy posiłek, to od poniedziałku do piątku, mamy na to raptem 20 minut. W weekend jest inaczej – nie żałujemy sobie czasu na śniadanie, a każdy sobotni i niedzielny poranek jest u nas tak samo uroczysty co śniadanie wielkanocne. Serio! Chyba wszyscy kochamy nasze weekendowe śniadania. A więc nakrywaliśmy wspólnie stół, rozpakowując jednocześnie „targowe” zakupy, gdy nagle… moja najmłodsza córka gorzej się poczuła. Nie chcę za mocno wchodzić w szczegóły (wybacz, staram się jednak nie odsłaniać zbytnio tej sfery mojego życia), jednak kilka godzin później była już w szpitalu z przepisaną dwutygodniową kuracją, której nie mogła niestety odbyć w domu. Ustaliliśmy z żoną, że to ona zostanie z Amelką w szpitalu, a ja zajmę się domem, drugą córką i naszym małym pupilem, który dopiero uczył się przecież z nami żyć. Jak się zapewne domyślasz, to już totalnie zniszczyło moje plany związane z publikowaniem czegokolwiek na blogu. Poczułem, że mam dość. Poranki nadal wyglądały dość chaotycznie: zaraz po przebudzeniu leciałem do stęsknionego i piszczącego pieska, potem biegałem po domu z papierem i ścierkami, aby doprowadzić podłogę do stanu używalności, szybkie śniadanie i wyprawienie starzej córki do szkoły. A potem na zmianę – jeden dzień jechałem do szpitala, a drugi nadrabiałem pracę. Nie było łatwo, ale wtedy… życie postanowiło po raz kolejny o sobie przypomnieć….
Od ostatnich wydarzeń minął równy tydzień, był piękny sobotni poranek (a jak!). Pomimo sytuacji w domu i faktu, że z powodu nieobecności Ewy i Amelki działaliśmy w mocnym osłabieniu, postanowiliśmy z Alicją – starszą córką – przygotować nasze tradycyjne wspaniałe, weekendowe śniadanie. Chcieliśmy choć trochę normalności w tej nienormalnej sytuacji, a śniadanie wydawało się dobrym na to sposobem. Przygotowaliśmy więc wszystko zgodnie z naszym zwyczajem i usiedliśmy do stołu. Nasza radość z tej namiastki spokoju trwała może z 15 minut, ponieważ po chwili Ala usłyszała dziwne syczenie (sssss) dochodzące z góry (nasz domek ma parter i piętro). Szybko udałem się na piętro, aby sprawdzić o co chodzi, a gdy tylko wszedłem na najwyższy stopień schodów, wpadłem (dosłownie) w ogromną kałużę. Może domyślacie się, jaka była moja pierwsza myśl po kilku tygodniach z małym, sikającym wszędzie szczeniakiem?
- Pirat!!!!!
Jednak po chwili namysłu, uświadomiłem sobie, że przecież nasz piesek nie był jeszcze dzisiaj na gorze, a i tak kałuża była na niego zdecydowanie za duża! I wtedy przypomniałem sobie o syczeniu, spojrzałem na rurę w korytarzu…
Wiesz już, o co chodzi? Oczywiście przeciekała i wszystko na górze było zalane. Takie rzeczy zawsze przytrafiają się w najgorszym możliwym momencie, prawda? Choć z drugiej strony, nigdy nie ma odpowiedniego momentu na pękniętą rurę. Spora część soboty upłynęła więc na sprzątaniu i badaniu uszkodzenia. Na szczęście okazało się, że awaria dotyczy jedynie rury z ciepłą wodą, więc nie zostaliśmy totalnie odcięci od wody na kolejne dni.
I teraz mógłbym zacząć kolejną opowieść o tym, jak ciężko znaleźć hydraulika, który zdecyduje się przyjechać do takiego „drobiazgu”, czy o tym, że na początku kolejnego tygodnia dopadło nas z Alicją przeziębienie i musieliśmy trochę posiedzieć w domu. Ale nie o to chodzi, abym zasypywał Cię kolejnymi opowiadaniami tłumaczącymi, dlaczego przez trzy tygodnie nie udało mi się napisać ani nagrać nic na bloga. Ważne jest, że minęło kilka tygodni, mamy już kolejną niedzielę, jest godzinę 5:30, a moje dziewczyny śpią smacznie w swoich łóżkach (wszystkie już w domu!). Piesek, który w końcu nauczył się wołać i wychodzić na dwór gdy ma potrzebę, odpoczywa na swoim miejscu, a ja jestem po śniadaniu, kawie, herbacie i ponad dziesięciu tysiącach znaków, które napisałem dzisiaj na bloga. Zwarty i gotowy, aby dalej tworzyć! Wydarzenia ostatnich tygodni sprawiły, że jeszcze bardziej zapragnąłem, ładu i porządku w życiu. A dzięki temu jeszcze mocniej chcę pochylić się nad – tak już bardzo już opóźnionym – tematem organizacji, o którym postanowiłem opowiadać Ci już kilka miesięcy temu. Być może ostatnie wydarzenia powinny nauczyć mnie, żeby nie planować za dużo, nie obiecywać zbyt wiele, nie planować tak obficie. Ja jednak nie zamierzam poddawać się i hamować mojej ambicji, przeciwnie – postaram się wypełnić mój pierwotny plan, najwyżej z dużym opóźnieniem! Także zapraszam Was po raz kolejny do tego samego, co obiecywałem na początku września – do jeszcze lepszej organizacji, o której opowiem w Morning Pages, podcaście Fajne Życie i na blogu ????
Superbohaterowie są w(śród) nas
Wierzysz w Superbohaterów? Jeżeli masz więcej niż 12 lat, to istnieje spora szansa, że już nie… Ale nie martw się, ja kiedyś też nie wierzyłem 🙂 Wierze jednak, że ten wpis przekona Cię, że oni na prawdę istnieją!
Na początek kilka faktów. Superbohater to postać, która ma nadludzkie moce, tak? Nie koniecznie. Napewno pamiętasz z dzieciństwa Supermana, Spidermana czy Batmana, prawda? Każdy z nich wyróżniał się swoimi niezwykłymi umiejętnościami i zdolnościami. Co ciekawe, tylko dwóch z nich, zawdzięczało je nadprzyrodzonym mocom. Oznacza to, że teoretycznie jedna z tych postaci mogłaby istnieć naprawdę. Wystarczą obcisłe majtki, super bryka, trochę wygibasów po dachach i każdy może być Batmanem :-). Oczywiście nie jest to AŻ TAK proste, ale z pewnością możliwe i do wykonania. A to oznacza nic innego, tylko tyle że SUPERBOHATEROWIE na prawdę istnieją, albo przynajmniej mogą istnieć.
A teraz mam dla Ciebie mega wiadomość, która być może raz na zawsze zmieni Twoje życie: Ty również masz w sobie superbohatera! I to nie jednego – a wielu. Takich prawdziwych!
Skąd to wiem – zapytasz pewnie. Bo siedzą w każdym z nas, tylko nie zawsze potrafimy ich dostrzec, docenić i, co najważniejsze, zaakceptować. W pierwszym odcinku mojego podcastu, w ramach krótkiego przedstawienia siebie, opowiedziałem Ci o sześciu moich superbohaterach. Takich, którzy od dawna we mnie drzemali a ich wybudzanie zacząłem już jakiś czas temu odkrywając coraz to nowsze ich moce 🙂 Oto i oni.
Familyman
Mój pierwszy superbohater. Jego tajemne moce polegają na tym, że uwielbia swoje życie rodzinne i wszelkie zajęcia z tym związane. Na przykład bycie tatą, czy mężem. Tak właśnie jest ze mną. Moje córki, Amelka i Alicja, oraz żona – Ewa, codziennie sprawiają, że jestem szczęśliwym człowiekiem 🙂 I pomimo faktu, że czasem ciężko wytrzymać z trzema dziewczynami w domu… to uwielbiam tę rolę! Cudownie jest zakładać strój superbohatera-taty i lecieć do szkoły na zebranie, pędzić razem na łyżwy czy nawet przytulić się na kanapie i (lekko) przysnąć na kolejnym odcinku Barbie czy Luny 🙂 Wspaniałe uczucie gdy jako superbohater-mąż mogę wybrać się z żoną na randkę do kina czy przygotować jej ulubione danie na nasz wspólny obiad. To właśnie mój pierwszy superbohater – szczęśliwy Familyman.
iGeek
Drugi z superbohaterów, jakich udało mi się odnaleźć, to iGeek! Tego jednego znam i pielęgnuję chyba najdłużej ze wszystkich, odkryłem go już wiele wiele lat temu. Skąd ta dziwna nazwa i co właściwie oznacza? Geek, to podobno „człowiek, który dąży do pogłębiania swojej wiedzy i umiejętności w jakiejś dziedzinie w stopniu daleko wykraczającym poza zwykłe hobby”. W skrócie maniak albo zapaleniec – chyba tak najprościej można go opisać? I ja właśnie jestem takim geekiem jeżeli chodzi o technologie, a w szczególności tą, która tworzy Apple 🙂 A już najbliżej mi napewno do iPad’ów, iPhon’ów i iWatch’ów (oj wiem, że nazywa się Apple Watch, ale tak ładniej wygląda w mojej wyliczance) – stąd to „i” na początku. Uwielbiam te urządzenia i dzięki nim moja praca jest dla mnie nieprzerwanie czystą przyjemnością. Od kiedy stałem się szczęśliwym posiadaczem dużego iPada Pro (trochę więcej na ten temat w moim poprzednim wpisie), staram się wykorzystywać go do wszystkich rzeczy związanych z blogowaniem, podcastem czy moją pracą. Nie zawsze mi się to jeszcze udaje, ale już coraz rzadziej muszę wyciągać MacBooka aby przeskoczyć jakiś dołek, z którym iPada nie daje sobie rady.
Bloggerman
A więc bloguję – o czym z pewnością wiesz, bo przecież jesteś właśnie na moim blogu 🙂 I wiesz co? Kocham to! Mój kolejny superbohater to bloggerman a jego tajemne moce polegają nie tylko na tym, że prowadzi bloga, ale chyba przede wszystkim na tym, że uwielbia to zajęcie. Bo co to za superbohater, który nie kocha swojego zajęcia? Czy Spiderman, Batman i Superman (tak, wiem, mój zakres superbohaterów jest już dość przestarzały ????) robiliby to co robili, gdyby pomaganie innym nie sprawiało im frajdy? Superbohater bloggerman towarzyszy mi od niedawna, bo raptem od dwóch i pół roku, jednak z każdym dniem odkrywam w nim nowe moce i pokłady energii. To daje mi siłę do działania i pokonywania kolejnych barier, w tym, ciągle dla mnie nowym i nieznanym zajęciu, jakim jest blogowanie. Czy za jakiś czas do grupy moich superbohaterów dołączy Podcast-er-men? (????) Mam taką nadzieję!
Housewife
Housewife to nic innego jak… kura domowa 🙂 A właściwie w tym przypadku powinien to być kur domowy. Tak tak – ten znienawidzony przez wiele osób zestaw domowych, codziennych obowiązków, jest tym, co tygryski lubią najbardziej 🙂 Oczywiście, dla tych niedowierzających, piszę o sobie.
Wielu moich znajomych przez długi czas stukało się w głowę, gdy opowiadałem, jak bardzo lubię swoje domowe obowiązki którym mogę każdego dnia się oddawać. Gdy przedstawiałem im mojego superbohatera Kura Domowego, nie dowierzali, że robię to bo lubię. W sumie nie mam się co dziwić, w końcu sam dopiero dwa lata temu odkryłem jego istnienie. Wcześniej niezbyt często spędzałem dni w domu. O praniu czy zmywaniu nie nawet nie wspominając. Jej, jak sobie tak wszystko podsumuję, to okres ostatnich kilku lat zmienił mnie całkowicie! I tak też jest z obowiązkami domowymi, które – jak się okazało – mogą sprawiać wielką frajdę i dawać jeszcze większą satysfakcję. Gdy moje dziewczyny wychodzą do domu, pracy i przedszkola, ja mogę – w miarę możliwości, bo jak widzisz w całym moim wpisie, zajęć mam sporo – zajmować się moim kochanym domkiem i zadaniami jakie przede mną stawia. Posprzątać po śniadaniu, pozmywać, wstawić pranie, sprzątnąć podłogę, dosypać jedzenie do karmnika dla ptaków, podlać kwiatki… Panie i Panowie – oto właśnie mój superbohater Housewife.
Cookerman
Gotowanie od zawsze było moją pasją. Już jako mały dzieciak przygotowywałem sobie wymyślne dania co nie raz wprawiało w zdziwienie, a czasem i złość, moich rodziców. To drugie występowało głównie wtedy, gdy w środku nocy zaczynałem smażyć, piec czy gotować… hmm… nie wiem o co im chodziło, w końcu komu przeszkadza delikatny zapach pieczonego ciasta francuskiego o drugiej w nocy? 😉
Pomimo pasji, jaką niewątpliwie było dla mnie gotowanie, nigdy nie myślałem, aby robić to zawodowo. I nawet, gdy jakimś niewiarygodnym zrządzeniem losu, znalazłem się w swojej pierwszej pracy w restauracji sushi jako pomocnik kucharza, wiedziałem, że jest to dla mnie tylko tymczasowa przygoda i nie potrwa dłużej niż dwa, trzy miesiące. Jednak trwała ich równo osiem. I była to najlepsza praca, jaką kiedykolwiek miałem. Robiłem to co kocham i to przez prawie 12 godzin na dobę 🙂 Nie było łatwo, ale satysfakcja pozostawała ogromna.
Teraz, po latach, wstaję każdego dnia rano i otwieram swoją małą, domową restaurację 🙂 Zazwyczaj mam trójkę stałych klientów – moje trzy dziewczyny. Teraz to dla nich najczęściej gotuję i, choć nie zawsze są łatwymi klientkami (szczególnie te dwie młodsze), uśmiechy na ich twarzach gdy próbują coś nowego, są dla mnie najlepszym napiwkiem jaki kiedykolwiek dostałem 🙂 To one sprawiają, że mój superbohater Cookerman każdego dnia rośnie w siłę i zyskuje coraz to nowsze nadprzyrodzone moce.
Businessman
W 2018 roku, dokładnie pierwszego października, minęło 10 lat od kiedy założyłem swoją firmę. Wow, kawał czasu. Jednak dopiero dwa lata temu zrobiłem z niej swoją wymarzoną pracę 🙂 I wtedy też pojawił się mój superbohater Businessman – który uwielbia swoje firmowe zajęcia. Oczywiście istnieje szereg rzeczy, których nie znoszę – cała „papierkowa” robota, rozliczenia z klientami (tak, nie lubię części rozliczeniowej w mojej firmie! 🙂 ), przesyłanie dokumentów do urzędu skarbowego, ZUSu, przypominanie o niezapłaconych fakturach, wysyłanie ofert, blech.. O tych wszystkich rzeczach staram się nie myśleć i przekładam je na później gdy tylko mogę. Część z nich na szczęście robi za mnie moja księgowa, ale innych – jak rozliczenia z klientami – raczej nie pozbędę się tak łatwo. Często śmieję się, że może łatwiej by było, gdybym na fakturze zamiast mojego numeru konta, podawał ten z elektrowni, albo wodociągów… I niech elektrownia w przypadku mojego niezapłaconego rachunku odzywa się bezpośrednio do moich klientów, zamiast do mnie 🙂 Idealne rozwiązanie, prawda? Mógłbym się wtedy skupić na tym, w czym mój superbohater jest najlepszy – w tworzeniu. Bo właśnie na tym polega moja praca. Tworzę strony – takie do czasopism które znajdujesz później na półce w Empiku, oraz te internetowe. Zajmuję się również doradztwem i obsługą tych ostatnich. I wiesz co? Każde z tych zajęć sprawia mi ogromną frajdę 🙂 A chyba najlepszym dowodem na to jest mój blog – czyli tak na prawdę moja praca, po pracy 🙂 W końcu moim ulubionym zajęciem poza regularną pracą, jest dokładnie to samo – tworzenie i prowadzenie swojej własnej strony. A kto mnie zna dłużej wie, że od zawsze do tego dążyłem. Ponieważ to uwielbiam 🙂 I to właśnie jest supermoc mojego superbohatera businessmana.
Sportsman (nowicjusz)
Dzisiaj tak ciężko mi uwierzyć, że jako młody chłopak nie lubiłem sportu. Do drugiej klasy podstawówki, jak prawie każdy dzieciak w tym wieku, uwielbiałem kopać piłę – ba, nawet byłem kilka razy na treningu w drużynie piłkarskiej z prawdziwego zdarzenia, takiej z mojego rodzinnego miasta.
Jednak później coś mi się przestawiło w głowie i wszelką aktywność fizyczną zacząłem traktować jak najgorszy sposób spędzania czasu. Jak to w ogóle możliwe?
No cóż, minęło wiele lat i moje podejście znowu zmieniło się o 180 stopni. Na nowo pokochałem sport i to w bardzo wielu odmianach. Oczywiście taki w postaci rekreacyjnej, nie wyczynowej. Rower, rolki, łyżwy, joga, pływanie, bieganie, a nawet kilka prostych porannych ćwiczeń – każda z tych rzeczy sprawia, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Taki właśnie jest mój superbohater Sportsman – zafascynowany sportem, na nowo 🙂 Dlaczego „nowicjusz”? Przez te wszystkie lata, gdy unikałem sportu jak ognia, narobiłem sobie wiele zaległości. Gdy dwa lata temu, zaraz po rzuceniu palenia, pierwszy raz poszedłem pobiegać, ledwo doczołgałem się do końca ulicy – a liczy ona raptem kilkadziesiąt metrów. Z każdym dniem było lepiej, obserwowałem ogromne, czasem wręcz niewiarygodne, postępy, jednak zawsze czułem, i pewnie jeszcze długo będę czuł, że przez te zmarnowane lata – jestem mocno do tyłu. Za każdym razem gdy wskakuję na rolki czy łyżwy wiem, że gonię dzieciaki które jeżdżą od zawsze. Gdy wchodzę do basenu, widzę jak muszę uczyć się podstaw. Na szczęście radość jaką daje mi sport motywuje mnie do dalszej pracy. Dzięki temu wiem, że przyjdzie dzień, w którym mój superbohater Sportsman zrzuci plakietkę „nowicjusz” 🙂
To moja siódemka uzdolnionych, wspaniałych superbohaterów, którzy każdego dnia pomagają mi zmieniać świat na lepsze. Mój świat 🙂 Teraz Twoja kolej, potrafisz odszukać i wymienić swoich Superbohaterów? Nie wstydzić się żadnego z nich? Zaakceptować ich nadprzyrodzone moce? I najważniejsze: czy Ty w ogóle wierzysz w superbohaterów?? Czekam na Twoje komentarze 🙂
Jeżeli chcesz porozmawiać na ten i inne tematy, zapraszam Cię również do mojej Facebookowej grupy: Fajne Życie – Fajne Grupa.
Takie tam (noworoczne?) zmiany
Przełom roku to dla wielu osób czas podsumowań, refleksji i zmian. Ja, jak pewnie wiesz, lubię zmiany i nowe rzeczy 🙂 Ale tylko z dziedziny takich, które prowadzą do czegoś fajniejszego. Takie, które mogę nazwać “rozwojem”.
Postanowiłem więc pozmieniać to i owo na blogu.
Wygląd
Proces zmiany wyglądu bloga rozpocząłem już jakiś czas temu i od wielu tygodni robiłem większe i mniejsze eksperymenty w tym temacie. Daleki jestem od pisania „skończyłem”, ale wiem już w którą stronę podążam. Odchodzę od zbyt wielu kolorów, które szalały sobie po stronie, zbyt wielu nic nie mówiących zdjęć – podążam w tą bardziej minimalistyczną stronę. Zamiast dodawać i komplikować – zabieram i upraszczam.
Będę starał się, utrzymać bardziej taką skromną w barwy kolorystykę bloga, tak samo ewentualnych zdjęć i grafik. Ach, jeszcze apropos grafik – będę przygotowywał ich coraz więcej sam. Taki też mam plan na zdjęcia – robić własne, nie kupować gotowe. Będzie to dla mnie totalnie nowa rzecz, ale mam nadzieję, że odnajdę się w takim hobby. Trochę boję się mojego podejścia do fotografii – nigdy nie należałem do osób, które „cykają” zdjęcia kiedy tylko mogą. Jednak chcę się tego nauczyć i zacząłem już nawet kurs, który ma mi w tym pomóc. OCZYWIŚCIE moim aparatem fotograficznym będzie nic innego, tylko iPhone 🙂
Taki kierunek wizualny obieram na ten rok dla bloga. Ps. co myślisz o nowej stronie głównej? Nareszcie każdy odwiedzający stronę Fajne Życie, będzie mógł łatwo, bez szukania, dowiedzieć się o czym tak na prawdę jest mój blog.
Podcast!
Tak, tak, tak! Decyzję podjąłem już baaardzo dawno temu i nawet nie wiesz jak długo ociągałem się z nagrywaniem. Ale jest… pierwszy odcinek mojego podcastu 🙂 Tyle się nakombinowałem…
Myślałem o nazwie – miałem chyba ze dwadzieścia różnych pomysłów, jak również na samą formę formę podcastu, wykupiłem wiele domen z wybranymi już nazwami… ale ostatecznie pozostałem przy takiej samej jak sam blog 🙂 Czyli podcast nazywa się Fajne Życie – po prostu, bez kombinowania.
Jeszcze większe problemy niż z nazwą miałem z muzyką… Przesłuchałem z milion dźwięków do podcastowego intro we wszystkich możliwych serwisach z muzyką jakie znalazłem w internecie a ostatecznie wybrałem kawałek, który na moją listę „potencjalnych utworów do intro” trafił jako pierwszy 🙂 Jednak przez cały ten czas przesłuchałem go tak wiele razy, że w końcu nabrałem podejrzeń, czy przypadkiem nie słyszałem go już w innym podcaście… ech… namieszałem strasznie, zamiast podejść do tematu najprościej jak się da 🙂 Wyrażenie “bez kombinowania” powinno stać się moim tematem roku 2019.
Gdy już okiełznałem wszelkie problemu związane z produkcją samego podcastu, wymyśliłem szereg dodatków, które miałbym wykonywać do każdego odcinka – co oczywiście skutecznie uniemożliwiło mi już skończenie czegokolwiek… 🙂
Na szczęście powiedziałem „DOŚĆ!”, wziąłem swoje notatki i zacząłem nagrywać. I oto jest 🙂 Zapraszam Cię do przesłuchania i (koniecznie) recenzji!
Nie mogę pominąć bardzo ważnego wątku: w stworzeniu podcastu pomógł mi kurs Marka Jankowskiego z Małej Wielkiej Firmy – PodcastPro. Choć zamiast słowa „pomógł”, powinienem użyć „umożliwił”. Jeżeli przeszło Ci kiedyś przez myśl nagrywanie własnego podcastu – koniecznie zacznij od kursu Marka! Śmiem twierdzić, że to najbardziej merytoryczny i praktyczny kurs do jakiego miałem okazję przystąpić 🙂 Trąbie o tym na prawo i lewo, ale jestem mega wdzięczny Markowi za to, że poświecił czas aby taki kurs przygotować.
Narzędzia
Przełom 2018 i 2019 roku to dla mnie również potężna zmiana jeżeli chodzi o urządzenia na których pracuję. Do tej pory moim podstawowym narzędziem był komputer, laptop – MacBook Air z dwoma pomocnikami – iPadem (tym najtańszym i najbardziej podstawowym z 2017 roku) i iPhonem (8). I pomimo faktu, że większość rzeczy dotyczących bloga i tak starałem się tworzyć właśnie przy pomocy iPada, to jednak MacBook zawsze leżał obok i bardzo często pomagał, a bywało, że i przejmował pałeczkę. Efekt był taki, że poza samym pisaniem, niewiele rzeczy robiłem z wykorzystaniem tylko i wyłącznie iPada.
Jednak ostatnio to się zmieniło – po wielu miesiącach sprawdzania, czytania recenzji, rozważań, testów, zdecydowałem się na zakup… iPada Pro, tego dużego, największego, 12,9 cala – starszej, ale bardzo fajnej wersji (najnowsze iPady są jednak zbyt drogie póki co). I oczywiście jestem zakochany w tym sprzęcie… W połączeniu z klawiaturą (Apple Smart Keyboard) i rysikiem (Apple Pencil), mam właściwie idealne urządzenie, które stało się jednocześnie moim podstawowym narzędziem pracy, pisania, blogowania i (prawie) wszystkiego innego. Niestety nie mogę jeszcze na iPadzie opracowywać czasopism – a między innymi tym zajmuję się w mojej codziennej pracy. Jednak wierzę, że i to już bardzo niedługo się zmieni 🙂
Pojawienie się u mnie iPada Pro spowodowało, że postanowiłem przemyśleć nie tylko sprzęty, na których pracuję, ale również aplikacje, których używam. Proces ten zacząłem właściwie jeszcze zanim nowy iPad do mnie przyjechał. Przede wszystkim wziąłem swojego iPhona i starszego iPada i sprawdziłem ile aplikacji się w nich znajduje. Mogę to chyba porównać do sprawdzania bagażnika w samochodzie w celu sprawdzenia ile zbędnych gratów się w nim znajduje. I w moich bagażnikach było łącznie… 378 aplikacji! Nie zastanawiając się wiele, przystąpiłem do porządków – pozbywając się prawie połowy (po czystkach zostało łącznie 191) aplikacji. Poza wyrzuceniem tych, których nie używałem, postanowiłem też zmniejszyć liczbę aplikacji, które faktycznie wykorzystuję. Zamiast używać trzech aplikacji do obsługi kalendarza (tak, używałem 3!), przestawiłem się na jedną – tą podstawową, od Apple. Zamiast kilku aplikacji do gromadzenia notatek, pozostałem przy jednej – Evernote, rozszerzając jednocześnie zakres w jakim ją wykorzystuję. I tak dalej. Wykasowałem wszystko co nie było mi potrzebne albo odciągało mnie od pracy. Ciekawym procesem była dla mnie rezygnacja z aplikacji Tweetbot do przeglądania Twittera. Postanowiłem „przejść” na oficjalną aplikację i nie była to łatwa decyzja. Ci z Was, którzy znają Tweetbota pewnie stukają się tej chwili w głowę – bo tak na prawdę Tweetbot jest o niebo lepszy on tej oficjalnej apki. Dlaczego więc zdecydowałem się na taką zmianę? Z prostego powodu: za dużo czasu spędzałem na czytaniu Twittera, a za mało na pisaniu. I udało się 🙂 Zmiana spowodowała, że zwyczajnie straciłem przyjemność spędzania kilkudziesięciu minut dziennie na przeglądaniu timelane’u i przestałem to robić. Twitterowy nałóg w dużej mierze zniknął 🙂
Dzięki czystkom wśród aplikacji i skupieniu się na pojedynczych rozwiązaniach, praca na iurządzeniach znowu stała się przyjemnością. Mam również o połowę mniej rzeczy, które mnie rozpraszają. Właściwie zostały jedynie aplikacje, których faktycznie używam i potrzebuję. Pozbyłem się śmieci, zbędnych narzędzi oraz aplikacji, których do tej pory nie zdarzyło mi się nawet raz włączyć. Tak przygotowany odebrałem mojego nowiutkiego iPada Pro i zacząłem działać 🙂 Efekty tej pracy czytasz i (mam nadzieję) będziesz czytał oraz słuchał (podcast również nagrywam tylko i wyłącznie przy pomocy iPada).
Grupa na Facebooku
Od jakiegoś czasu rozmyślałem też nad moją działalnością na Facebooku. Totalnie nie jestem zadowolony z tej dotychczasowej na fanpage’u, który to stał się niestety głownie słupem ogłoszeniowym o nowych wpisach na blogu. A to z kolei totalnie nie zachęca Was do komentowania i rozmowy – i to jest całkiem normalne. Tylko, że ja już tak nie chcę! Chcę rozmawiać, dyskutować, rozwiązywać problemy – swoje i Wasze. Chcę pokazać Ci jak osiągam swoje cele i dowiedzieć się czegoś o Twoich.
Jednak w ramach samego fanpage’a niewiele mogę zrobić – również ze względu na fakt, że sam Facebook nie podchodzi już do nich zbyt poważnie. Od kilku miesięcy obserwuję za to, jak swoją społeczność tworzą inni blogerzy – na przykład Dominik Juszczyk, czy Miłosz Bolechowski. Obydwaj udzielają dostępu do tej społeczności dopiero po uiszczeniu niewielkiej opłaty – i ja doskonale to rozumiem, bo dzięki temu do ich grup dołączają jedynie osoby, które faktycznie chcą w nich brać udział i się udzielać. Bardzo mi się podoba ich sposób działania i postanowiłem również zacząć tworzyć podobną społeczność – właśnie na Facebooku, ale nie w fanpage’u, tylko w grupie. Różnica polega będzie polegała na tym, że za dostęp do mojej grupy nie zapłacisz ani grosza. Jednak w zamian będę oczekiwał, że będziesz się w niej udzielał/udzielała.
Zapraszam do nowej grupy Fajne Życie.
Ale uprzedzam jeszcze raz: nie chcę, aby była to martwa grupa, zamierzam sporo w niej pisać (już to robię) i mocno się udzielać oraz – oczywiście – zachęcać Was do tego samego. Sam fanpage pozostanie na razie bez zmian, głównie słupem ogłoszeniowym… bo i taki się przecież przydaje 🙂
A co dokładnie będzie się działo na grupie? O czym będę z Wami na niej rozmawiał? Możesz się tego dowiedzieć na dwa sposoby: pierwszy to oczywiście po prostu dołączając 🙂 a drugi – z mojego newslettera w którym będę często o grupie wspominał, i do którego subskrypcji bardzo Cię zachęcam.
Treści na blogu
W tym roku planuję również lekko rozszerzyć tematykę mojego bloga o treści związane z produktywnością, wykorzystaniem iPada w pracy, jak i w życiu codziennym, tworzeniem własnego bloga oraz moich próbach wprowadzanie minimalizmu w życiu 🙂 brzmi jak sporo pracy, prawda? Ale wiele z niej już wykonałem i w najbliższych tygodniach będziesz mógł obserwować efekty.
Mam nadzieję, że będzie Ci się podobało 😉
Jak nie pisać na blogu
To już z kolejny dzień, w którym siadam przed czystą kartką papieru i nie potrafię jej zapisać. Może coś mi przeszkadza? Zrobiłem jakiś błąd? A może wcale nie chcę pisać?
Tak na prawdę nie ma ani kartki ani papieru, jest iPad i pusta strona w Ulysses. Narzędzia nie mają jednak większego znaczenia, próbowałem na kartce, na komputerze, telefonie… Nie udaje się. I zastanawiam się dlaczego. Wydaje się, że tym razem zrobiłem już wszystko jak trzeba. Biurko jest pięknie wysprzątane, na nim tylko iPad, klawiatura, lampka, kubek z kawą i iPhone. Wszystko niby do siebie pasuje, nic nie powinno odwracać mojej uwagi. Nawet czas jest odpowiedni: 5 rano – idealna godzina. Poranny rytuał wykonany w stu procentach, smaczne śniadanie, medytacja, pamiętnik, pompki też zrobiłem.
A jednak słowa nie chcą płynąć. Być może muzyka w słuchawkach jest zła? O, wiem – kubek. Tak, to z pewnością wina kubka! Gdy poranną kawę przygotowywałem w starym, zielonym kubku, wszystko szło jak po maśle. Siadałem i pisałem. Od kiedy się zbił, pisanie nie przychodzi już tak łatwo. To musi być to. Wszystko jasne, muszę kupić nowy, ulubiony kubek.
Kolejny dzień. Jestem już po porannym rytuale. Jak zwykle.
Dzisiaj chyba trzeba zrobić porządek w Evernote. Albo zaległy przegląd tygodnia w Thingsach. To może przynajmniej zaplanuję porządnie dzień – przecież później może nie być na to czasu. A dopiero potem usiądę do pisania. Kończę kolejny raz zastanawiając się co dalej robić – bez przemyśleń, tekstu, dalszego planu. Może jutro się uda.
Dwa tygodnie później.
Wczoraj wróciliśmy z wakacji. Jak zwykle w takich sytuacjach – nie ma świeżego mleka w lodówce, nie ma kawy w kubku, w domu bałagan, w głowie wspomnienia. A jednak siedzę i piszę. Wstałem godzinę wcześniej niż zwykle – łatwo poszło. Miałem nadrobić pracę, a jednak usiadłem do pisania.
Tym razem zrobiłem wszystko tak jak trzeba. Wymówki zostawiłem za sobą.
O! Napisałem wpis!
Jak założyć bloga bez budowania własnej strony w WordPressie
Każdy z nas ma jakieś hobby. Być może jest to coś dużego i skomplikowanego jak fotografia uliczna, kolekcjonowanie rzadkich znaczków ze świata czy pisanie wierszy (a może tylko dla mnie to skomplikowane zajęcia?), albo coś znacznie prostszego – kolekcjonowanie śmiesznych obrazków znalezionych w internecie czy zbieranie cytatów motywacyjnych. Nie ważne jakie jest Twoje hobby – z pewnością jest ono wspaniałym materiałem na Twojego własnego bloga. Aby go założyć potrzebujesz tylko jednej dodatkowej rzeczy: strony www która stanie się właśnie Twoim blogiem.
Możesz ją założyć na dwa sposoby.
Pierwszym jest zbudowanie własnej strony www, na przykład w systemie WordPressie. Wiąże się to z zakupem hostingu, domeny, certyfikatu SSL, wyborem i konfiguracją skórki, dobrania pluginów i tak dalej i tak dalej. Lista jest dość długa i nie każdy zdecyduje się na taki wysiłek właśnie ze względu na skomplikowany proces tworzenia własnej, potężnej strony www. Darren Rowse, z serwisu ProBlogger, w następujący sposób opisuje proces tworzenia własnego bloga na bazie systemu WordPress:
Here on ProBlogger, we’ve always recommended self-hosted WordPress (aka WordPress.org) as the very best platform for blogging.
And with good reason.
Many of the world’s largest blogs and websites run on self-hosted WordPress. Thousands of plugins and themes are available – many for free, although there are lots of premium options too.
And a self-hosted blog gives you full control and plenty of flexibility when you find the best blog hosting for you.
Jeżeli jednak jesteś osobą, która chce po prostu zacząć pisać i (przynajmniej na początku) nie zajmować się budowaniem potężnej strony www, wyborem usług hostingowych, certyfikatami, pluginami itd., możesz wybrać drugi sposób – jedną z przygotowanych specjalnie do blogowania usług.
You may just want a blog you can use as a personal diary or writing outlet. You may not have the budget for buying domain names and hosting. Even if you do, the thought of settin them up and installing WordPress may seem overwhelming.
Sound like you? Then you may want to look at other options.
Darren na swoim blogu opisuje 5 serwisów, dzięki którym szybko i bez większego wysiłku uruchomisz własnego bloga. Jeżeli chcesz pisać, ale nie masz czasu, chęci, ochoty i siły na budowanie całęgo serwisu internetowego – te usługi są właśnie dla Ciebie.
Chciałbym dodać do listy Darrena jeszcze jeden ważny serwis. Stworzony do budowania blogów – i szczerze mówiąc, dziwię się, że Darren nie wziął go pod uwagę. Powinien być na szczycie listy!
Tumblr
Powstał w 2007 roku, 6 lat później został kupiony przez Yahoo. Tumblr jest jednym z najlepszych i najłatwiejszych sposobów aby rozpocząć przygodę z własnym blogiem bez zajmowania się sprawami jak hosting czy pluginy. Wchodzisz, rejestrujesz się, podajesz nazwę nowego bloga i właściwie możesz publikować. Jeżeli zechcesz, możesz zmodyfikować domyślny wygląd i sposób działania swojej strony. Możliwości konfiguracyjne są całkiem spore – ale nie przytłoczą początkującego blogera.
Serwis dostępny jest również w języku polskim, znika więc – dla niektórych nadal ciężka do przeskoczenia – bariera językowa. Po uruchomieniu bloga, otrzymujesz adres w domenie tumblr.com, jeżeli jednak zechcesz, możesz w przyszłości podłączyć własną domenę.
Warto również wspomnieć, że Tumblr – w odróżnieniu od większości serwisów opisywanych przez Darrena – jest w pełni darmowy!
Dużym plusem prowadzenia bloga na Tumblrze jest to, że posiada on również pewne funkcje serwisu społecznościowego. Możesz śledzić inne blogi z Tumblra, a z poziomu kokpitu przeglądać dodane do nich wpisy. Ciekawe posty z obserwowanych blogów możesz polubić lub udostępniać na swoim blogu. W ramach serwisu możesz również wysyłać i otrzymywać wiadomości od innych użytkowników a w sekcji Odkrywaj, znajdziesz inne, polecane przez Tumblra, blogi – wybrane na podstawie Twoich dotychczas przeglądanych treści.
Oczywiście serwis ma swoje ograniczenia, ale dla osoby, która chce prowadzić bloga i nie ma ochoty bawić się w domeny, pluginy, hostingi itd. – Tumblr jest jednym z najłatwiejszych i najlepszych rozwiązań. Sam również korzystałem kiedyś z Tumblra i przez długi czas właśnie w ten sposób prowadziłem bloga.