Tag: bunt maszyn

  • Bunt maszyn cz. V. Nowy przyjaciel

    💡
    Ten artykuł jest piątym z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać poprzednie części, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. I”, „Bunt maszyn cz. II”, Bunt maszyn cz. III”Bunt maszyn cz. IV.

    Gdy porzuciłem cały mój dotychczasowy system, byłem trochę jak taka zbłąkana dusza, która nie bardzo wiedziała co ze sobą począć. Cieszyłem się wolnością, jaką sobie zafundowałem, ale wiedziałem, że na dłuższą metę to się nie może udać. Zbyt dużo ważnych spraw miałem na głowie, aby pozwolić sobie na brak systemu do zarządzania nimi. Potrzebowałem rozwiązań. Nie był to pierwszy raz, gdy tak dużo się działo w moim obszarze produktywności. Już kiedyś się zbuntowałem. Raz. Pamiętam, że znalazłem sobie wtedy nieoczekiwanego przyjaciela. Kogoś, kto szybko i podstępnie zagospodarował moją złość i zaproponował nowy porządek. Skusił mnie tym, że posiadał wszystkie odpowiedzi, miał zaplanowany każdy kolejny krok. Nazywał się Microsoft.

    Jako użytkownik iPhone’a, iPada, Maca i wielu innych produktów Apple, niezbyt często mam do czynienia z przedmiotami czy programami firm spoza ekosystemu tej firmy – w szczególności tych od Microsoftu. Co najwyżej zdarzy mi się od czasu do czasu otworzyć Worda, gdy otrzymam od klienta dokument tego programu. W przeszłości, gdy używałem jeszcze PC’ów, bardzo lubiłem Windowsa, chwaliłem też sobie cały pakiet Office. Nie było wtedy na rynku aż tylu produktów Microsoftu co dzisiaj, ale też nie przypominam sobie, abym jak inni marudził na te już dostępne. Gdy jednak kupiłem pierwszego Maca – wszystko się zmieniło. Wszedłem w świat Apple i nie oglądałem się za siebie. Pokochałem ten minimalistyczny, dopracowany styl produktów i usług, jakie wychodziły z Cupertino. Uwielbiałem je za płynność działania, prostotę i dopracowanie szczegółów. Jednak nadal wychodziłem z założenia, że Microsoft ma swój – całkiem dobrze działający, i tak samo kompletny – ekosystem. A teraz, gdy zakwestionowałem większość rzeczy z mojego dotychczasowego systemu produktywności, oferta konkurenta Apple wydała mi się całkiem interesująca. Po pierwsze, Microsoft nie był już firmą, która wymagała używania PC’ta. Wszystkie znaczące aplikacje dostępne były już również na używane przeze mnie urządzenia Apple. Po drugie, oferta Microsoftu w dużej części była już oparta o usługi internetowe. Używany rodzaj komputera, czy systemu operacyjnego, miał dzięki temu jeszcze mniejsze znaczenie. Komputer z Windowsem tak samo dobrze pasował, co ten z MacOS. Po trzecie: rozwiązania Microsoftu wydawały się tak bardzo kompletne. Gigant z Redmond pomyślał o wszystkim. Oferował zaawansowane narzędzia, urządzenia i usługi, które wspaniale łączyły się ze sobą i zaspokajały każdy aspekt pracy z komputerem. Było to dla mnie, w tamtym momencie, jak znalezienie oazy idąc spragniony przez pustynię. Jestem wręcz zdania, że Apple i Microsoft to jedyne dwie firmy na rynku, których ekosystemy są tak kompletne – a ten drugi wachlarzem swych usług nawet wyprzeda firmę z jabłuszkiem. Zwróciłem więc swoją uwagę w tę stronę.

    Na świecie dużo się działo z powodu koronawirusa, ja jednak miałem trochę czasu, w końcu wszystkie biznesy w Polsce – poza tymi z branży medycznej – stanęły. Mogłem szukać, eksperymentować, popełniać błędy. I wtedy sięgnąłem po pierwszy produkt mojego nowego przyjaciela: Office 365 (który zmieniał w tamtym momencie nazwę na dużo bardziej pasującą – Microsoft 365).

    Pomijając aspekt zmiany systemu produktywności – który aktualnie bardzo mnie interesował – okazało się, że mogłem zaoszczędzić całkiem sporo pieniędzy! Przede wszystkim i tak od dawna co miesiąc płaciłem za Office’e 365, który dawał mi dostęp do Worda, Excela, ale i chmury, w której mogłem przechowywać pliki – spokojnie mogłem więc zrezygnować z Dropboxa, na którego przeznaczałem całkiem niemało pieniędzy. Miałem też dostęp do jednej z najlepszych aplikacji do notatek na rynku – OneNote, dzięki czemu mogłem zrezygnować z płacenia za Evernote’a. Był kalendarz, zadania, poczta Outlook, do której jak się okazało, mogę również podpiąć swoją domenę – co, nawiasem mówiąc, nie jest możliwe w Gmailu dla zwykłych użytkowników, czy poczcie iCloud od Apple. Ładnie to wszystko wyglądało. Po wykonaniu szybkich wyliczeń wyszło mi, że jedną usługą Microsoftu, za którą i tak płacę i będę dalej płacił (subskrypcją dzielę się z Ewą i moją starszą córką, które potrzebują jej w pracy i w szkole), mogłem zastąpić pięć innych, za które to płaciłem do tej pory osobno i sporo więcej niż wychodziło za sam Office. „Świetnie!” – pomyślałem. Na tym etapie byłem już zdecydowany na przejście, należało tylko wytyczyć ścieżkę zmian.

    Każdego dnia coraz bardziej zagłębiałem się w zakamarki usługi Office 365, cieszyłem się przy tym jak dziecko – w końcu tak lubię eksplorować nowe narzędzia. Zmiany w systemie produktywności, jakie sobie zaserwowałem, zainspirowały mnie również do kilku innych ruchów, na które miałem ochotę już od dłuższego czasu, na przykład zmian nazw: mojego bloga i firmy. Byłem na fali upraszczania wszystkiego co mnie otacza, więc fajnie byłoby to wszystko odpowiednio nazywać. Przez krótką chwilę zastanawiałem się nawet, czy nie zmienić nazwy firmy na dokładnie tą samą, która widnieje w nagłówku mojego bloga. Ta myśl na szczęście szybko upadła – wyobraziłem sobie, jak tłumaczę kolejnemu klientowi, dlaczego moja firma nazywa się „Fajne Życie” a na firmowej stronie www mam artykuły zupełnie niezwiązane z tym, czym co dla niego wykonuję. Postanowiłem więc, że firma i blog będą miały oddzielne strony, osobne nazwy, ale jednocześnie musi je coś łączyć. Wtedy w mojej głowie pojawiła się całkiem Fajna myśl…

    💡
    Ten artykuł jest piątym z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Kolejna część ukaże się już niebawem!
  • Bunt maszyn cz. IV. Wolność

    💡
    Ten artykuł jest czwartym z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać poprzednie części, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. I”, „Bunt maszyn cz. II”, Bunt maszyn cz. III”.

    Śledzenie czasu zakończyłem w ciągu paru chwil. Po prostu skasowałem tą cholerną aplikację, a razem z nią inne: do mierzenia ile wody wypijałem w ciągu dnia, tą do śledzenia wydatków, spożytych kalorii, aplikację dziennika, listy zakupów, śledzenia nawyków… normalnie zrobiłem czystkę w telefonie usuwając wszystko co nawinęło mi się pod kasujący palec. Zniknęły też moje skróty, które krok po kroku podpowiadały mi każdego wieczora i co rano jak działać, aby jak najlepiej przejść przez daną porę dnia, porzuciłem plan mojego ukochanego Miracle Morning! Na fali złości wywalałem co tylko mogłem – czułem przy tym, jak rozpada się mój cały, wypracowany przez wiele miesięcy, system. Od teraz wszystko miało być spontaniczne.

    Nastrój zmian był tak duży, że zacząłem z obrzydzeniem patrzeć na nawet Evernote’a – którego używałem do tworzenia i przechowywania notatek oraz Things’y – ukochaną do tej pory aplikację do pilnowania wszelkiego rodzaju zadań. Zaczęła też wkurzać mnie okrutnie czarna, mocno produktywna i jeszcze bardziej nudna – tapeta w telefonie. Na dokładkę, okazało się, że za kilka tygodni kończy działalność moja ulubiona aplikacja do obsługi maili – Newton, której akurat nie chciałem się pozbywać – ale tu los zdecydował za mnie. Firma, która jakiś czas wcześniej kupiła Newtona, zwyczajnie przestawała istnieć… pięknie to pasowało do mojej sytuacji i zachęcało do kolejnych zmian.

    Tym sposobem, zostałem właściwie z niczym. Zakwestionowałem i usunąłem prawie każdy element mojego systemu produktywności. Pozbyłem się większości aplikacji, dzięki którym śledziłem moją codzienność i tym, które pomagały mi organizować życie. I byłem z tego powodu bardzo zadowolony.

    Nagle poczułem się taki wolny… idąc na zakupy nie musiałem zapisywać ile wydałem pieniędzy, nie musiałem sprawdzać co kupić. Chodząc po targowisku właściwie nie wyciągałem telefonu. Wow, to było bardzo dziwne uczucie… I bardzo mi się podobała taka wolność. Byłem psychicznie wyzwolony, jak więzień, który po latach odsiadki opuścił więzienie. A do tego okazało się, że wiele miesięcy śledzenia wydatków i kupowania rzeczy zgodnie z zaplanowaną listą zakupów, wykształciły we mnie bardzo fajne i trwałe nawyki, dzięki którym nie kupowałem już bzdur i nie wydawałem więcej niż potrzeba. A nawet gdybym się zapomniał, to na targu i tak płacę wyłącznie gotówką – a tej zabierałem na zakupy dokładnie tyle samo co wcześniej, czyli tyle, ile potrzeba za zrobienie właściwych zakupów. Pięknie, poczułem się nauczony! A jednocześnie wdzięczny sobie za to, że przez tyle miesięcy się tego wszystkiego uczyłem. Podobnie było w innych obszarach mojego życia: na przykład z wodą. Kiedyś postanowiłem, że będę śledził dzienne spożycie wody – oczywiście po to, aby nauczyć się jej pić więcej w ciągu dnia. Wiele miesięcy zapisywania każdej wypitej szklanki, jak i przypomnienia w aplikacji o tym aby sięgnąć po kolejną, sprawiły, że wyrobiłem w sobie nawyk ciągłego picia. Nie potrzebowałem już przypominajki! Wstawałem rano i sięgałem po butelkę z wodą, siadałem do śniadania i woda już stała, wychodziłem z domu – brałem wodę. I tak dalej. Kolejny dowód na to, że dalsze śledzenie i zapisywanie postępów, nie były mi już potrzebne. I tak w każdym obszarze mojego życia. Życia, które do tej pory tak skrupulatnie śledziłem. Nie potrzebowałem już samokontroli. Byłem wolny!

    💡
    Ten artykuł jest czwartym z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać kolejną część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. V„.
  • Ciężkie powroty? Nowe nawyki?

    Dzień dobry! Zastanawiam się ostatnio dość intensywnie nad nawykami – głównie tymi dobrymi. Co musi się wydarzyć, aby porzucić taki nawyk? Czy łatwo jest później wrócić? W końcu zawsze porzucamy je z jakiegoś powodu. A im ważniejszy w naszym życiu jest taki nawyk, tym i ważniejszy jest powód dla którego go porzucamy. Czy więc gdy zniknie powód porzucenia nawyku, jest szansa, aby z powodzeniem powrócić?

    No właśnie, co powinno się wydarzyć, aby z sukcesem powrócić do robienia ulubionej czynności? A może nie powinno się nawet próbować?

    Te pytania nie bez powodu siedzą mi w ostatnio w głowie. Moja codzienność nigdy nie była zamknięta w sztywnych ramach, ale zawsze towarzyszyły mi różne „stałe”, których się trzymałem. Z resztą nie chodzi tylko o nawyki, pomagało mi wiele innych rzeczy: moje notatki, zadania, dziennik… Dzięki nim łatwiej było przejść przez każdy kolejny dzień. 

    Na początku tego roku wybrałem się na spotkanie z czytelnikami jednego z moich ulubionych blogów o produktywności. Jedna z osób tam obecna przywitała mnie wtedy słowami: „O,, Grzegorz, To Ty jesteś tym mistrzem produktywności.”

    Pamiętam moje zdziwienie a zarazem zakłopotanie w tamtej chwili. Wiem, że jestem w miarę dobrze zorganizowaną osobą, ale nigdy nie uważałem się za kogoś, kogo można by nazwać „mistrzem produktywności”, wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że zawsze występuję w roli tego niedouczonego i poszukującego… Okazało się, że powodem dla którego zostałem tak okrzyknięty, był mój mocno rozbudowany i bardzo restrykcyjny „scenariusz” porannego rytuału. Używałem wtedy aplikacji „Skróty” w moim iPhonie, która pomagała mi iść krok po kroku przez każdy element poranka. Okazało się, że niektórym się to bardzo spodobało.

    W ostatnich miesiącach mocno zmieniłem bardzo wiele z moich mocno pożytecznych nawyków, kilka takich, które przez długi czas uważałem za wręcz podstawowe, jak właśnie nawyk związany z porannym rytuałem. Zacząłem przykładać większą wagę do jednych rzeczy, a odpuściłem inne, które wcześniej były dla mnie mega ważne. Jest to związane z buntem maszyn, który niedawno przechodziłem.

    Minęły miesiące i zaczynam widzieć minusy tych zmian – i zastanawiam się jak wrócić. Chcę powrotu stabilizacji, chcę znowu mocniej pracować nad sobą. Ale czy muszę porzucić nowe przyzwyczajenia, aby sięgnąć ponownie do tych starych? A może uda mi się jakoś zmiksować to wszystko i stworzyć coś zupełnie nowego? Lepszego? Właśnie na te pytania poszukam odpowiedzi w rozpoczynającym się tygodniu.

    A Ty o czym będziesz myślał?

  • Bunt maszyn cz. III. Zmęczenie

    💡
    Ten artykuł jest trzecim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać poprzednie części, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. I” i „Bunt maszyn cz. II„.

    Śledzenie czasu ma sens tylko, jeżeli zebrane dane w jakiś sposób analizujemy a następnie wyciągamy z tego wnioski. Może ono jednak mieć również duże znaczenie w zmianie zachowań, jeżeli w czasie rzeczywistym pomaga dokonywać nam tych właściwych wyborów. To znaczy: jeżeli siadasz na kanapie z zamiarem wyciągnięcia telefonu i przeglądania facebooka, i świadomość, że musisz jednocześnie włączyć timer o nazwie „marnowanie czasu” sprawi, że wybierzesz zamiast tego książkę – wtedy takie monitorowanie przynosi pozytywne efekty nawet bez późniejszej analizy zbieranych danych. I właśnie z tej drugiej opcji chciałem korzystać śledząc każdą minutę mojego dnia (jak i nocy). Stało to jednak w sprzeczności z dość rozbudowaną listą kategorii, w które wstawiałem każdą z czynności. Były te oczywiste, jak „praca”, „dzieci”, „dom”, „dojazdy” czy „sen”, ale śledziłem również „czytanie”, „pisanie”, „naukę”, „ćwiczenia” i ”wyjścia na spacery z psem”. Na samym końcu były jeszcze dwie, które – jak cały pomysł śledzenia – zapożyczyłem od Dominika: „odpoczynek niskiej jakości” i „odpoczynek wysokiej jakości”. Do pierwszej z nich wrzucałem między innymi wszystkie impulsywne wejścia na Twittera czy Facebooka, wciągnięcie się w wir filmów na YouTubie czy choćby leżenie na kanapie i przeszukiwanie sklepu z aplikacjami w poszukiwaniu nowych narzędzi mających poprawić moją produktywność. Do drugiej wrzucałem wszystkie zaplanowane wcześniej czynności związane z odpoczynkiem – nawet jeżeli związane były one z mediami społecznościowymi, oglądaniem filmów, czy zwykłym leżeniem i patrzeniem w sufit. Do tej kategorii należały też wszystkie przerwy od pracy związane z techniką pomodoro, z którą czasem pracuję. Czyli krótko mówiąc, zaplanowny wcześniej odpoczynek trafiał do „+”, a ten niezaplanowany do „–”.

    Te dwie, niby dość proste, kategorie sprawiały mi jednak najwięcej problemów. Wiedziałem jednak, że są najbardziej znaczące dla mojego procesu śledzenia czasu. Bez późniejszej analizy zbieranych danych, ich śledzenie miało największy sens. Pozostałe miałby znaczenie, jeżeli patrzyłbym na cały proces z perspektywy czasu – wtedy mógłbym sprawdzać, czy nie przeznaczam zbyt dużej ilości czasu na pracę a zbyt małej na zabawę z dziećmi czy wyjścia z Pitatem. Jednak musiałbym mieć dane z – co najmniej – kilku tygodni i dokładnie je przeanalizować, nakładając najlepiej na spisane wcześniej założenia w postaci na przykład mojej wizji życiowej. To brzmiało jak bardzo dużo pracy, której nie chciałem na siebie brać. Potrzebowałem jedynie dokonywać właściwych wyborów w czasie rzeczywistym, a do tego wystarczyłyby mi tak na prawdę tylko dwie kategorie: „+” i „–”, którymi mógłbym oznaczać momenty, w których wykorzystuję czas tak, jak chciałbym aby był wykorzystywany (+) oraz czas zmarnowany (–). To jednak spowodowałoby, że włączałbym rano licznik z „+”, siadał do mojego Miracle Morning, a następnie na resztę dnia o nim zapominał. Poranki są bowiem najlepiej wykorzystywanym przeze mnie czasem w ciągu całego dnia, piszę, medytuję, jem śniadanie, planuję dzień, wychodzę z psem na spacer, budzę dzieci… przez całe godziny żył bym „na plusie” i totalnie zapominał o tym, aby przełączać się „na minus” w chwilach słabości. Śledzenie czasu umarłoby śmiercią naturalną. Rozdzielałem więc mój czas na wszystkie dwanaście kategorii, które przyjąłem na początku, zdając sobie jednocześnie sprawę z małego sensu mojego działania. I gdy po miesiącu uświadomiłem sobie, że śledzenie w ten (jakże niepełny) sposób czasu jest jego największym marnowaniem, które w całości mogłoby trafić do kategorii „–”, poczułem się sobą bardzo rozczarowany i niezwykle zmęczony…

    💡
    Ten artykuł jest trzecim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać kolejną część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. IV„.
  • Bunt maszyn cz. II. Czas

    💡
    Ten artykuł jest drugim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać poprzednią część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn”.

    Nie jestem do końca pewien czy sytuacja związana z koronawirusem, strachem, zamknięciem i siedzeniem w domu miała decydujący wpływ na zmiany jakie u mnie nastąpiły, ale z pewnością była jednym ważnych z katalizatorów tych zmian. 

    Cała historia rozpoczyna się 25-go stycznia, także jeszcze długo przed ogólnonarodowym „zamknięciem”, gdy – za namową Dominika Juszczyka – postanowiłem zacząć śledzić każdą minutę mojego dnia. Dominik przesyła w każdą sobotę rano, do osób zapisanych na jego listę mailingową, swoje przemyślenia z ostatniego tygodnia – w formie newslettera. Bardzo lubię usiąść sobie w fotelu z kawą po domowym, rodzinnym śniadaniu i poczytać co u niego słychać. Zawsze znajdę tam jakąś wskazówkę co mogę poprawić w moim życiu. 🙂

    W wiadomość z 25-go Dominik opisał dość dokładnie, w jaki sposób mierzy, zlicza i kategoryzuje wszystko co robi. Dla większości ludzi pewnie nie jest zbyt interesujący temat, nie jeden uzna to za spore wariactwo, jednak dla mnie ten mail okazał się być bardzo interesujący, wręcz muszę powiedzieć, że pomysł ten trafił na bardzo podatny grunt. Sam od wielu miesięcy myślałem o czymś podobnym. Nie raz z zazdrością słuchałem jak CGP Grey, jeden z prowadzących Podcast Cortex, opowiada jak zapisuje każdą chwilę swojego życia i korzyściach jakie z tego wynosi. Widziałem jednak, że aby z sukcesem takie śledzenie wdrożyć w życie, muszę to bardzo dokładnie przemyśleć i zaplanować. Jednak mail Dominika, i jego dość szczegółowy opis, sprawiły, że pomyślałem: nie ma na co czekać, robię to! Teraz! Już!

    Aby szybko rozpocząć tak dokładne śledzenie czasu, należy zwrócić uwagę przynajmniej na dwie rzeczy z tym związane: kategorie w które można włożyć codzienne czynności i narzędzia do mierzenia czasu. Pierwsza z tych rzeczy nie było trudna, Dominik w mailu ze stycznia opisał dokładnie kategorie, które wybrał dla siebie – postanowiłem więc na początek użyć takiej samej listy i modyfikować ją już w trakcie śledzenia. Druga część przygotowań wymagała już poświęcenia czasu, ale dotyczyła narzędzi, mojego ulubionego tematu – z przyjemnością więc się do niej zabrałem. Po pierwsze: wiedziałem, że do mierzenia chcę używać telefonu, musiałem więc tylko wybrać odpowiednią aplikację, do której wpiszę wybrane wcześniej kategorie i w której będę mógł robić zapiski. Na co dzień, w pracy, używam usługi Toggl do mierzenia czasu pracy na potrzeby rozliczeń z klientami. Znam ją bardzo dobrze, postanowiłem więc użyć tego samego rozwiązanie do mierzenia pozostałej części mojego życia. Sięgnąłem też po jeszcze jedną aplikację – Timery, która jest swego rodzaju nakładką na usługę Toggl, ale ma znacznie przyjemniejszy i bardziej praktyczny interfejs. I tym wyborem zakończyłem moje przygotowania. Teraz wystarczyło tylko włączyć przycisk „śledź czas” i już go więcej nie wyłączać…

    Co działo się dalej – opowiem następnym razem 🙂

    💡
    Ten artykuł jest drugim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać kolejną część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. III„.
  • Bunt maszyn

    💡
    Ten artykuł jest pierwszym z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności.

    Raz na jakiś czas, raczej nie częściej niż co kilka lat, rozsypuje się cały mój system produktywności. Po prostu wszystko się wali niczym domek z kart. Okazuje się wtedy, że nie chcę już używać aplikacji do organizacji zadań (bez której do tej pory nie wyobrażałem sobie dnia), że nie mogę patrzeć na aplikację do notatek (która jeszcze wczoraj była dla mnie najlepszym narzędziem na rynku), że irytuje mnie to co muszę i czego nie mogę w skrzynce mailowej, że mój Mac nie jest wcale taki idealny, iPad uniwersalny, że denerwują mnie ograniczenia sprzętowe, kolory, interakcje, że nie chcę już śledzić czasu, ani miliona innych rzeczy – krótko mówiąc: kwestionuję wtedy każdy element systemu. A to oznacza, że nadchodzą ZMIANY.

    Przez ostatnie tygodnie przechodziłem właśnie taki proces – bo budowanie nowego systemu nie trwa jeden czy dwa dni, rozciąga się na tygodnie i miesiące. A nazywam ten czas „buntem maszyn”. I w najbliższych tygodniach, w #DzieńDobry, będę Wam o tym opowiadał. Co Ty na to?

    💡
    Ten artykuł jest pierwszym z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać kolejną część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. II„.