Tag: decyzje

  • nauczyć się tracić i rezygnować

    Ostatnie tygodnie przyniosły mi sporo przemyśleń na temat umiejętności porzucania, odpuszczania, rezygnacji. To bardzo cenna, choć cholernie trudna umiejętność.

    Pisałem niedawno o pewnym miejscu, do którego zbyt mocno się przywiązałem i którego zamknięcie sprawiło mi trochę problemów z samym sobą – choć ostatecznie pozwoliło mi uwolnić się, odkryć nową, inną, lepszą dla mnie drogę. Przepracowałem ten temat z moim prywatnym terapeutą (dziennikiem) i obiecałem sobie, że więcej nie pozwolę być więźniem miejsc, rzeczy, czy nawet moich wcześniejszych przekonań. I tak się złożyło, że musiałem się ostatnio sprawdzić właśnie w umiejętności rezygnowania w jednym z istotnych dla mnie obszarów mojego życia.

    Jak już wiesz z bloga, uczę się tańczyć. Już od ponad półtora roku – dość intensywnie. Chodzę regularnie na zajęcia – mam szkołę tańca, z którą się związałem. Pamiętam jednak o moim postanowieniu – braku przywiązania. Dlatego też, w tym roku zdecydowałem się poszukać dla siebie kilku innych miejsc, w których mogę również uczyć się tańca. Odwiedziłem kilka z nich, wybrałem się nawet na próbne zajęcia. Okazało się to bardzo dobrym pomysłem – dzięki temu udowodniłem sobie samemu, że moim głównym celem jest nauka tańca, a nie nauka w szkole tańca, w konkretnej szkole tańca, do której akurat uczęszczam. Niezwykle istotna różnica.

    Jednak samo znalezienie tych innych miejsc nie było wielkim wyzwaniem – w końcu z niczego nie rezygnowałem, przygotowywałem sobie co najwyżej wyjście awaryjne na wypadek… no, powiedzmy, że na różne wypadki. Trochę, jakbym wybrał się do salonu samochodowego, aby sprawdzić, czy aby napewno mają tam samochody, no może jeszcze z jazdą próbną. Moja próba wymagała ode mnie jedynie lekkiego wyjścia ze strefy komfortu, związanego z udaniem się do nowego miejsca i zapisanie się na jednorazowe zajęcia do całkiem nieznanego instruktora i całkowicie nowej grupy. W tamtym momencie czułem lekki dyskomfort, również podekscytowanie – ale to tyle. Nie było to jakieś trudne, nie wymagało podjęcia żadnej prawdziwej decyzji związanej z moim postanowieniem o braku przywiązania. Pomimo faktu, że coś robiłem, to spokojnie można to uznać za małą zasłonę dymną, za którą stoję sobie wygodnie tak samo przywiązany jak wcześniej.

    Swoją drogą, o ile prostsze była ta nowa wizyta, niż moja pierwsza w szkole tańca… jej, wtedy to był stres! Zresztą ciągnął się on za mną jeszcze przez wiele tygodni od momentu rozpoczęcia nauki. Ale dzisiaj opowiadam o rezygnowaniu, nie o zaczynaniu nowych rzeczy. Choć jedno i drugie nie jest proste. Wracając do wcześniejszego wątku…

    W szkole tańca, w której się uczę (tak, pilnuję się, by nie używać formy w „mojej szkole tańca”), jestem na kilku równoległych kursach. Choć skupiam się na dwóch stylach tańca współczesnego, to tak naprawdę jestem w kilku grupach i na kilku poziomach. Wybrałem taką, dość intensywną formę nauki i muszę przyznać, że bardzo mi ona odpowiada. Uwielbiam każde z (pięciu) zajęć, jak i każdego z prowadzących je trenerów. A każdy instruktor prowadzi swoje zajęcia totalnie inaczej. Uczą mnie artyści, profesjonaliści, wspaniali ludzie – i każdy jest inny. Są zajęcia, na które przychodzę i dokładnie wiem, co będę robił przez najbliższe półtorej godziny – ponieważ przez cały miesiąc ćwiczymy dokładnie to samo, poprawiając tylko błędy z poprzedniej lekcji, a są i takie, które za każdym razem są nową niespodzianką, przygodą, doświadczeniem – bo dany trener nie lubi niczego powtarzać i na każde zajęcia szykuje dla nas coś totalnie odmiennego, odjechanego, raz łatwego, innym razem wybitnie (dla nas) trudnego. Uwielbiam wszystkie te formy i cieszę się, że mój tydzień jest nimi przeplatany.

    Swoją drogą, jak wielką satysfakcję odczuwam, będąc szkolony przez tak wielu wspaniałych tancerzy – jestem szczerze wzruszony i wdzięczny. Nigdy wcześniej nie uczyłem się niczego tak pokornie, z takim zaufaniem i zaangażowaniem. Do tej pory, ucząc się nowej rzeczy, wynajdowałem sobie swoje małe, indywidualne sposoby na naukę, zawsze byłem przez to trochę z boku każdej grupy, do której dołączałem. Tutaj, ucząc się tańca, daje się prowadzić za rączkę jak małe dziecko, i dzięki temu mogę cieszyć się efektami – po które przecież do tej szkoły przychodzę. Wybacz dygresję, znowu odpływam od brzegu w mojej historii…

    Jak się pewnie domyślasz, mimo że lubię każde zajęcia, mam też te bardziej, jak i najbardziej ulubione. Normalne, prawda? Nie jestem robotem, często kieruję się emocjami. Jednak sam fakt, że to dostrzegam, że jestem tego świadomy, powala mi już w pewnym stopniu nad tym panować. Nie zawsze w takim, jak bym chciał, ale robię postępy. Zresztą, sam fakt, że powstaje ten wpis, że spisuję te rozważania, jest już dla mnie dobrym ćwiczeniem wykorzystywania świadomości tych nie zawsze łatwych do okiełznania emocji.

    Wrzesień to zawsze taki nowy początek. Nie inaczej jest w szkole tańca, w której się uczę. Kończy się tryb wakacyjny, wracają niektóre, uśpione przez dwa-trzy miesiące zajęcia, w innych zachodzą korekty godzin, bywa i tak, że zmieniają się niektórzy instruktorzy. No cóż, wiemy jak to jest ze zmianami – niespecjalnie za nimi przepadamy, szczególnie w naszych ulubionych obszarach. Powakacyjne roszady spowodowały, że stanąłem przed dość poważnym wyborem. Od dawna uczęszczałem na zajęcia do Kamili, mega utalentowanej, młodej instruktorki, która – w ciągu półtoragodzinnych, cotygodniowych zajęć – potrafiła wyzwolić tak ogromne emocje, przygotować z nas (osób uczących się) tak wspaniałe widowisko, że już dawno temu, wszystkie głosy w mojej głowie, jednogłośnie okrzyknęły te właśnie zajęcia moimi ulubionymi. Było to coś więcej, niż lekcje tańca, pod wodzą Kamili zbliżaliśmy się momentami do czegoś, co z powodzeniem mogłem nazwać minispektaklami. Momentami były to spektakle wykonane z gracją słoni, ale satysfakcja z każdego była ogromna. Zajęcia nie należały do łatwych, wymagały sporego wysiłku, często całkiem dużego wyjścia ze strefy komfortu, ale Kamila bardzo dobrze nas przez to wszystko przeprowadzała. Była to też najstarsza grupa, do której uczęszczałem. Grupy w szkole czasem się „resetują”, to znaczy, jak liczba uczęszczających osób spada do kilku, to często następuje obniżenie poziomu do początkującego, renabór do grupy i cały kurs startuje niejako od nowa. Całkiem zrozumiałe – w końcu szkoła tańca to biznes i jej właściciele chcą mieć jak największą liczbę klientów. I choć poziom zawsze jest dostosowywany do umiejętności uczestników, to jednak „na papierze”, grupa Kamili była tą najstarszą, na najwyższym poziomie – z tych, do których uczęszczałem.

    Jak już wspomniałem, wrzesień to zmiany. Powrót, reaktywacja zajęć, niektóre kursy startują od nowa, inne zyskują nowe godziny. Zazwyczaj z sympatią witam takie zmiany – oznaczają coś nowego, często krok do przodu. Tegoroczny nowy sezon przyniósł jednak dla mnie jedną niespodziankę, a wraz z nią decyzję, którą musiałem podjąć. Zajęcia u Kamili nakładały się na inne zajęcia, na które chciałem uczęszczać. Musiałem więc dokonać wyboru i z jednych zrezygnować.

    W pierwszym momencie decyzja była prosta: skoro tak bardzo cenię zajęcia u Kamili, jej grupa jest najstarsza (stażem, poziomem) i są to najbardziej odmienne od pozostałych zajęcia – powinienem je wybrać. Szczególnie że te drugie, nakładające się, startowały od początku, poziom się zerował, nie mialem pewności, czy grupa się utworzy, jak długo będzie kontynuowana… wiele przemawiało za tym, bym pozostał w grupie Kamili. Pewnie już się domyślasz, do czego zmierzam. Wybrałem jednak opcję drugą, rezygnując z ulubionych zajęć.

    Powody? No cóż, najogólniej mogę chyba napisać, że wybrałem ciężką pracę zamiast przyjemności i podkręcania emocji. Nowe zajęcia, choć tak naprawdę nie takie do końca nowe, to dla mnie również kontynuowanie pewnych umiejętności, doskonalenie elementów, których uczę się od dawna. Wybrałem nudny, monotonny warsztat podstaw. No może nie jest tak źle, powiedzmy, że te drugie zajęcia prowadzi moja druga ulubiona instruktorka 🙂 A i same zajęcia są mega fajne.

    Najważniejsze jednak w tej decyzji jest to, że potrafiłem ją podjąć odkładając emocje na bok, patrząc na całą moją taneczną przygodę nie przez pryzmat emocji, ale jednak celu, jaki chcę (chciałbym) osiągnąć, nabywanych umiejętności. Że potrafiłem zrezygnować, odpuścić sobie coś, co bardzo lubiłem, kierując się rozsądkiem. To właśnie w momencie podejmowania tej decyzji, wypełniłem moje postanowienie o unikaniu przywiązania. Ten aspekt miał z pewnością spory wpływ na moją decyzję.

    Nieco ciężkawa lekcja, którą sobie celowo zafundowałem, ale bardzo mi potrzebna. Nawet jeżeli ostatecznie okaże się, że dokonałem złego wyboru w kontekście samych lekcji tańca, to przeszedłem ważne ćwiczenie w obszarze odpuszczania, porzucania i rezygnacji. Poza tym mój wybór wpisuję się w filozofię „mniej wygodnie”. Ale o tym jeszcze opowiem…

  • wierzący, praktykujący, piszący

    Uzupełniałem niedawno profil w jednym z serwisów internetowych i, z dużym zaskoczeniem, napotkałem tam na pytanie o… wiarę. Do tej pory najczęściej unikałem odpowiadania na tego typu pytania, traktując odpowiedzi, które mógłbym udzielić, jako pewnego rodzaju problem w przyszłości, może zaczepkę, powód do zbędnej dyskusji. Ludzie często manifestują swoje podejście do wiary, chcąc narzucać i przekonać pozostałych do swoich „racji”. Wydaje mi się, że ja, na ogół, w tej akurat kwestii, nie mam podobnych potrzeb, a i moimi przekonaniami nie chcę powodować dyskusji z osobami, które mają na ten temat inne zdanie. Tym razem jednak, natrafiając właśnie na to pytanie – o wiarę – zacząłem się zastanawiać…

    Prowadzenie dziennika, codzienne pisanie z samym sobą i do siebie samego, nauczyło mnie, by kwestionować rzeczy, które sobie opowiadam, a które na pierwszy rzut oka mogą wydawać się dla mnie oczywiste. Inaczej mówiąc, staram się za często nie wciskać kitu samemu sobie. Albo przynajmniej poddawać ten kit pod dyskusję. Nauczyłem się zadawać pytania. Takie, na które sam powinienem przed sobą odpowiadać. To cenna umiejętność, która wiele razy przywróciła mnie na właściwe tory.

    Przez długi czas wmawiałem sobie, że wiara to temat na tyle trudny i tak często wywołujący emocje, że nie warto go poruszać. Ani tu – na blogu, ani w innych miejscach, gdzie spotykam ludzi – z ich własnymi poglądami i odpowiedziami. To bezpieczne podejście. Z tym że… może jednak… nie do końca właściwe?

    Postanowiłem trochę głębiej spojrzeć na powody, dla których omijałem do tej pory właśnie temat wiary. Szczególnie że moje przekonania związane z tym, w co wierzę, a w co nie – są raczej bardzo silne i dość mocno ugruntowane.

    Temat jednak jest delikatny, więc zaczynam od poszukiwania definicji wiary – to zawsze jest dobrym punktem wyjścia. I szybko znajduję taką, która bardzo mnie zadowala:

    Nie ma jednej prostej definicji wiary, ponieważ różni ludzie mogą rozumieć ją na różne sposoby. Jednak ogólnie rzecz biorąc, wiara to przekonanie, że coś jest prawdziwe, słuszne lub wartościowe, nawet jeśli nie ma na to dowodów lub nie można tego zweryfikować. Wiara może dotyczyć religii, Boga, nadprzyrodzonych zjawisk, ale także własnych celów, marzeń, wartości czy relacji z innymi ludźmi. Wiara może być źródłem nadziei, pocieszenia, motywacji, ale także konfliktów, nieporozumień, ograniczeń. Wiara jest często indywidualną i osobistą sprawą, ale może też wiązać się z uczestnictwem w pewnej wspólnocie. Wiara może się zmieniać w zależności od doświadczeń, wiedzy, nastroju czy sytuacji życiowej. Wiara może być wyrażana na różne sposoby, np. przez modlitwę, medytację, uczynki, sztukę, muzykę itp. Wiara jest zjawiskiem bardzo ludzkim i uniwersalnym, ale jednocześnie niezwykle zróżnicowanym i indywidualnym.

    Bardzo mi się ona podoba! Bardzo, bardzo. Nie jest ukierunkowana, zamknięta, podchodzi do tematu dość szeroko, ale jednocześnie wyznacza pewne ramy. W pełni mnie ona satysfakcjonuje i jest dla mnie podstawą do dalszych przemyśleń.

    Druga rzecz, na której chcę się skupić, to to, na czym nie chcę się skupiać. To znaczy, o czym nie chcę pisać. Nie zależy mi, by ten wpis był w żaden sposób prowokujący, więc nie skupię się na rzeczach, w które nie wierzę – a tak przecież byłoby najłatwiej, to najprostsze podejście do tematu. Opowiadanie jednak o tym, w co nie wierzę, do którego kościoła nie chodzę – nie miałoby sensu, byłoby zachętą do kąśliwej dyskusji na temat zasadności i słuszności danej wiary. A przecież wcześniejsza definicja tak pięknie pokazała indywidualizm i niezależność tego, w co każdy z nas wierzy i może wierzyć.

    W co więc ja wierzę?

    w komedie romantyczne

    Na pierwszym miejscu pojawia się coś najbardziej dla mnie ulotnego, dziwnego i niezrozumiałego, jak i niezgodnego z tym… w co wierzę. Choć wiem, jak bardzo jest to zagmatwane, to chyba najlepiej oddaje moje uczucia związane z tym punktem. Od zawsze wierzyłem w filmowe komedie romantyczne. I od razu poczuwam się do tego, by coś wyjaśnić: nie wierzę przecież w same filmy. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak działa umysł człowieka, czym są emocje związane z miłością, czy zauroczeniem, pasją, rozbawieniem, oraz jakie mechanizmy działają w takich przypadkach. Z jednej strony jest to odejście od racjonalnego myślenia – wiem przecież doskonale, jakie procesy chemiczne zachodzą w człowieku na każdym właściwie kroku, nie przeszkadza mi to ciągnąć ze sobą duszy romantyka. I wbrew temu, co mogłeś, mogłaś założyć – nie chodzi tylko o relacje pomiędzy ludźmi, jest to sposób na pojmowanie całego świata. LUBIĘ wierzyć w romantyczne, pełne pasji, radości, humoru i zauroczenia historie na każdym etapie życia, oraz to, że takie się wydarzają i mogą się wydarzyć – w każdej chwili. Tworzy je jedynie nasza głowa, ale dostarczają niezapomnianych wspomnień i przeżyć – na różnych etapach życia. I jest to najfajniejsza rzecz, w jaką mogę wierzyć. Takie to – momentami Don Kichotowe – podejście, sprawia mi mnóstwo frajdy, choć czasem nie wygląda zbyt poważnie.

    w marzenia

    Och, jak ja wierzę w marzenia. W to, że można je spełniać. W to, że trzeba marzyć. Ale nie wierzę, że mogłoby Cię to zdziwić po przeczytaniu wcześniejszego akapitu.

    To od marzenia wszystko się zaczyna, albo raczej powinno się zaczynać – każda droga i przygoda. Marzenia są jak gwiazdy na nocnym niebie, są drogowskazem. Oświetlają drogę, wyznaczają kierunek, inspirują i dają nadzieję. Wierzyć w marzenia to wierzyć w siebie. W to, że masz siłę, by osiągnąć nawet najdziwniejsze z pragnień. Że nie poddasz się, gdy napotkasz przeszkody, że nie posłuchasz głosów niedowiarków, którzy będą mówić, że Ci się nie uda, że nie dasz rady, że Twoje marzenie nie istnieje, że to tylko mrzonka. Tak, wierzę w marzenia, nawet te najbardziej absurdalne.

    w zmianę

    Wierzę, że można się zmienić. Na każdym etapie życia. A zakres samej zmiany zależy tylko i wyłącznie od nas samych. Ode mnie. Przeżyłem wiele zmian i zakrętów w życiu – i wiem, że są one możliwe oraz – co ważniejsze – często niezbędne. Potrzebuję ich, by dalej marzyć, by iść do przodu, by przygoda trwała.

    Choć w odpowiedzi na pytanie o zmiany, często (och jak często) słyszę wokół mnie słowa: „już za późno”, to wiem, że jest to największa bzdura, jaką można siebie karmić.

    Ze zmianą jest jak z marzeniami, wiara w nią oznacza wiarę w siebie – to wszystko tak pięknie się ze sobą łączy. Zmiana oznacza, że nie przyjmujesz status quo, lecz dążysz do czegoś innego, do czegoś więcej. Nie ma znaczenia, ile masz lat, gdzie jesteś, co robisz. Zawsze możesz zacząć od początku, możesz zrobić krok, kroczek, tyciutki kroczeczek – który coś zmieni. Uwielbiam wierzyć w zmianę, w to, że mogę się zmienić. A zmienia mnie wszystko, nawet ten list.

    w decyzje, deklaracje i postanowienia

    To one są podstawą zmian. Pozwalają mi zacząć wprowadzać zmiany w najlepszy, najskuteczniejszy i najszybszy sposób. Stanowią początek, pierwszy krok i zarys celu, nawet jeśli nie jestem pewny, dokąd właściwie zmierzam. Jest to połączenie afirmacji i wizualizacji – potężnych technik, które mogą pomóc w piękny sposób kształtować przyszłość. Moją przyszłość. Nie bez powodu mottem mojego bloga jest: Fajne życie to przede wszystkim deklaracja. Choć nie wszystkie decyzje, deklaracje, czy postanowienia, udaje mi się wprowadzić w życie, ciągnąć, utrzymać, to te, które przetrwają, są zawsze początkiem czegoś pięknego.

    w proces

    I tu mam coś, co pojawiło się w mojej głowie dopiero całkiem niedawno. To moja zmiana z ostatniego roku. Długo byłem typem samouka, introwertyka, który lubił uczyć się nie tylko sam, ale i po swojemu. Odkryłem jednak, że często za słownem samouk kryje się inna cecha: niecierpliwość. A to – w konsekwencji – skutkuje słabymi rezultatami. Albo raczej słabszymi, gdy u podstaw Twojego działania jest jakieś marzenie.

    Ostatnie lata to dla mnie czas intensywnej nauki, na wielu płaszczyznach. Miałem okazję spróbować ogromu nowych rzeczy i odkrywać je na bardzo różne sposoby. Nauczyło mnie to jednego: warto mieć cierpliwość i uwierzyć w proces. Choć nie jest to proste. Gdy jednak podążam za instrukcjami trenerów, instruktorów, przewodników, gdy uwierzę, że to, co mają mi do przekazania, ma jakiś głębszy sens, jest częścią większego planu, potrafi w najlepszy możliwy sposób doprowadzić do wymarzonego celu – wtedy wiem, że mam największą szansę na zrealizowanie każdego mojego marzenia. Gdy jednak włącza mi się niecierpliwość i chcę przeskoczyć kilka poziomów, gdy probuję po swojemu, omijając niektóre kroki, nauczyć się sam czegoś nowego – wtedy wiem, że mogę nie osiągnąć maksymalnych efektów. Jeżeli jednak uwierzę w proces, zaufam osobom, które chcą i potrafią mnie przez niego przeprowadzić – wtedy jestem w stanie wspiąć się na wyżyny moich możliwości i osiągnąć najlepsze możliwe wyniki. Choć muszę tu zaznaczyć, że nie zawsze te maksymalne efekty i najlepsze możliwe wyniki są tym, czego szukam i potrzebuję.

    w cel

    Wszystko, o czym do tej pory napisałem, sprowadza się do jednego – do celu. A jest on tym marzeniem, ale już spełnionym, zrealizowanym. Wierzę w to, że każda droga prowadzi do jakiegoś celu. A dusza romantyka każe mi patrzeć na każdy z nich, jak na najpiękniejsze marzenie, które nie tylko można… warto… ale wręcz należy… mieć, pielęgnować, kochać i osiągać.

    Jeżeli spojrzysz na strukturę tego wszystkiego, o czym do tej pory napisałem, zobaczysz schemat, który prowadzi właśnie tu,, do… celu.

    Komedie romantyczne – wiara w nie oznacza wiarę w przygodę, w Don Kichota, Harry’ego Pottera, Przyjaciół i wszystko inne, co ukształtowało mnie przez lata. Jest to otwarcie się na coś więcej w życiu. Jest to moje podejście, nastawienie, założenie. Wiara w romantyczne historie jest moimi różowymi okularami. Dzięki niej widzę świat w najlepszej możliwej wersji.

    Marzenia – to moja własna komedia romantyczna, mój prywatny scenariusz, w którym jestem główną postacią. Zamiana pięknej wizji innego życia w mój własny sen, taki, w którym to ja odgrywam główną rolę.

    Pozwala mi ona zerkać w moich różowych okularach przez okno – na piękny świat. Wiarą ta sprawia, że ten świat oglądam, cieszę się nim – jak filmem w kinie.

    Zmiana – jest ona pozwoleniem na wyruszenie w drogę, biletem w podróży, paszportem, przepustką. Wiara w zmianę daje siłę, by sprawić, że marzenie przestaje być tylko marzeniem. Jest przekonaniem, że mogę podejść do okna z marzeniami, że mogę je otworzyć, wyjść przez nie, że po zdjęciu moich różowych okularów, kolory się nie zmienią, że świat nadal będzie piękny, bo zawsze taki był.

    Decyzja, deklaracja i postanowienie – to początek drogi, okazja, by powiedzieć sobie: „start”, pierwszy krok, moment, w którym marzenie nie jest już marzeniem – staje się przyszłością. Jeszcze niezrealizowaną, ale już przyszłością. Decyzje i deklaracje sprawiają, że zamiast stać i patrzeć na to, jak oczami wyobraźni wychodzę przez moje okno marzeń, zamiast tylko wiedzieć, że mogę – faktycznie to robię. Są pierwszym, często najtrudniejszym krokiem.

    Proces – to mapa, przepis i obietnica osiągnięcia czegoś niebywałego. Jest sposobem na zrealizowanie marzenia. Jest wyciągniętą przez rodzica ręką, gdy potrzebujemy przejść bezpiecznie przez ulicę. Jest drabiną, która pozwala wspiąć się na tyle wysoko, bo przejść przez otwarte już okno – do świata marzeń. Tylko że w tym świecie, marzenia już nie są marzeniami, stają się rzeczywistością i codziennością.

    Cel – finał. Piękny, ostatni, ale i… najsmutniejszy krok. Choć jest kresem poszukiwań, punktem końcowym na mapie, czymś, czego przecież tak długo szukałem i do czego dążyłem, tym wyczekiwanym momentem, to jednak jest też chwilą, która… zabija marzenie, kończy jakąś drogę. Ale jest też dobrą okazją, by wyjrzeć przez kolejne okno i rozpocząć następną podróż.

    w uważność, medytację, skupienie i dystans

    Wszystkie dotychczasowe elementy, moje wierzenia, te, które w tym liście już opisałem, mogłyby spokojnie zawrócić mi w głowie i sprawić, że życie stałoby się beznadziejnie nieznośne. Wiecznie targany emocjami, ciągnięty przez coraz to nowsze i trudniejsze marzenia, spokojnie mógłbym popaść w bezkresną rozpacz. Znalazłem jednak kiedyś sposób na to, by zapanować nad tym różowym światem. Uwierzyłem w coś, co sprawiło, że nie tylko stał się on możliwy do przeżycia, ale nie mógł mi wyrządzić krzywdy, zaszkodzić, doprowadzić do zrezygnowania, załamania i depresji. Tymi niezbędnymi do spokojnego życia elementami są uważność, medytacja, skupienie i dystans. Wierzę w nie bardzo mocno, jednak jedynie w te formy, które nie mają żadnego związku z religią.

    Milosz Brzeziński, którego bardzo lubię słuchać, powiedział kiedyś podczas wywiadu, że:

    Z medytacją jest taki problem, że jedna trzecia osób odbiera ją skrajnie źle, a pozostałym dwóm trzecim osób nic specjalnie nie robi.

    Jednak później zapytany, czy sam probował kiedyś medytacji, stwierdził, że „właściwie to nie”… A szkoda. Miłosz, w tej samej rozmowie, bardzo wysoko oceniał rolę skupienia i uważności w życiu. A medytacja jest przecież tak dobrą drogą do osiągnięcia tych stanów w życiu.

    Uwielbiam słowa wypowiedziane kiedyś przez Dalaj Lamę:

    Gdyby każdego ośmiolatka nauczyć praktykowania medytacji, w ciągu jednego pokolenia świat uwolniłby się od przemocy.

    Jest w tym tak wiele prawdy.

    Medytacja, uważność, jak również stan, który nazywam umiejętnością stanięcia obok i spojrzenie na siebie z boku, to najcenniejsze z umiejętności, które pomogły mi w poradzeniu sobie z samym sobą. Choć nie chcę w tym liście tak bardzo skupiać się na samej medytacji, to muszę choć trochę opisać Ci jej zalety. A przecież jest ich tak wiele. Zaczynając od tego, że tak skutecznie studzi emocje, odpręża i uspokaja, aż po ogromną poprawę stanu psychicznego i uzyskanie kontroli nad ciałem i umysłem. Jednak nauka mówi również o ogromnych zaletach fizycznych, wręcz namacalnych, jakie niesie ze sobą medytacja: obniża ciśnienie krwi, zmniejsza poziom bólu, obniża też na niego naszą wrażliwość, poprawia przemianę materii, pomaga zwalczać stany depresyjne, zwiększa poziomy dopaminy i serotoniny, a obniża poziom tak zwanego hormonu stresu, a więc kortyzolu – a to pomaga w walce z wieloma groźnymi chorobami związanymi ze stresem oraz procesami zapalnymi w naszym organizmie. Medytacja aktywnie poprawia funkcjonowanie mózgu, przez to, że sprzyja tworzeniu się nowych połączeń neuronowych. Wszystkie te stuki fizyczne, prowadzą do jeszcze kolejnych zalet psychicznych – i tak dalej. To wszystko, w konsekwencji, może znacząco poprawić jakość życia.

    O medytacji i uważności mógłbym pisać i opowiadać długo – nie raz już to tu na blogu robiłem, i pewnie jeszcze nie raz to zrobię. Jednak, by zamknąć dzisiaj ten temat – medytacji i skupienia – podrzucę Ci jeszcze jeden cytat, który bardzo lubię. Tym razem będą to słowa Williama Burroughsa:

    Twój umysł odpowie na większość pytań, jeśli nauczysz się relaksować i czekać na odpowiedź.

    Na liście moich wierzeń, znajdują się jeszcze dwie, dość istotne rzeczy. Takie, które sprowadzają mnie na ziemię, są efektem uważności i dystansu, pomagają obudzić się z pięknego snu, gdy tylko tego potrzebuję. Wierzę bowiem…

    w przypadki

    Wyłącznie. Jakże twarde zejście na ziemię, prawda? Wszystko to, co do tej pory napisałem, jest jedynie wytworem mojej szalonej głowy, ponieważ wszystko w życiu i tak sprowadza się do czystego przypadku. Tak to właśnie widzę i to dla mnie bardzo zdrowy wniosek.

    Część z Was z pewnością wierzy w jakiś większy plan, który ktoś ma na ten świat, na nas wszystkich. A być może wierzysz w szczęście, które może przyjść, albo i Cię opuścić. I wspaniale. Ja jednak nie należę do tego grona. Nie wierzę w przeznaczenie, fatum, karmę, czy cokolwiek (lub kogokolwiek) innego, co stoi w opozycji do słów czysty przypadek. Wierzę jednak, że czasem warto trochę siebie pooszukiwać i postawić na szczęście – ponieważ to pozwala nam w trudnych chwilach pokonać wysokie góry, stojące na drodze… do szczęścia (ale tego drugiego). Wiara w przypadki nie przeszkadza mi bowiem być pozytywnie nastawionym do życia, choć na pierwszy rzut oka, te dwie rzeczy mogą się wykluczać.

    w mój dziennik

    Nie mogło tego zabraknąć. Och, jak ja bardzo wierzę w mój dziennik. A łączy on w sobie wszystkie punkty z tego listu. To w nim rozpoczynają się moje romantyczne historie, to on pozwala mi je tworzyć, napędzać, ale i kończyć, To on pomaga mi w zmianie – każdej kolejnej. To właśnie w dzienniku podejmuję większość decyzji, w nim trzymam moje marzenia, to dziennik jest świadkiem mojej codziennej drogi do każdego celu. To on pomógł mi dostrzec wartości, jakie niesie ze sobą proces, każdy kolejny. To w końcu dziennik jest podstawą mojego skupienia, uważności, a jego uzupełnianie, pisanie, jest jedną z najlepszych form medytacji. Pomaga mi stanąć obok. Jeżeli chcesz wynieść coś dla siebie z tego listu, niech będzie to właśnie on: dziennik i wartości, jakie niesie za sobą jego prowadzenie.

    Choć dziennik towarzyszami mi już od tak wielu lat, to długo trwało, zanim zrozumiałem, jak ważną wolę pełni w moim życiu. Dlatego też chcę o nim opowiadać więcej i więcej. Byś i Ty mógł, mogła odkrywać, korzyści, jakie płyną z jego prowadzenia. Odrobinę szybciej niż ja. To jest właśnie proces, o którym dziś już pisałem. Mój proces – dla Ciebie.

    W kolejnych miesiącach będę dalej opowiadał właśnie o prowadzeniu dziennika – ponieważ to on jest najlepszą drogą do fajnego życia. Pokażę Ci, jak z jego pomocą marzyć, ale i spełniać marzenia. Opowiem o zmianach, decyzjach, celach, ale i pokażę Ci drogę, którą możesz podążyć. A jeżeli jesteś 🪽 Niebieskim albo 🪶 Papierowym ptakiem, będziesz mógł, mogła jeszcze dokładniej śledzić moją przygódę, drogę, zerkać mi przez ramię i przeżywać ze mną szczęścia i porażki. Nie mogę się doczekać tego, co ma przynieść 2024 rok. Fajnego dnia!

  • Ballada o skarpetkach

    Wokół mnie jest tak wiele obszarów, które nie są zorganizowane na poziomie, jaki by mnie zadowalał. Są to obszary mojego życia, z którymi nie zawsze daję sobie radę tak dobrze, jak bym chciał… Gdy zaczynam je sobie wyliczać w głowie, to aż mi włosy dęba stają. 

    Choć w ostatnich latach poczyniłem ogromne postępy związane z moim rozwojem, to w wielu aspektach wciąż jestem z tyłu, bywa, że czuję się przytłoczony, wiem, że popełniam mnóstwo błędów. Najlepszym przykładem jest mój system do notowania – właściwie jestem wiecznie z niego niezadowolony i chcę / potrzebuję coś w nim usprawniać. Nie podoba mi się mój sposób radzenia sobie z notatkami, ich sposobu przechowywania, nawet sam program, którego używam do przechowywania notatek, bardzo często mnie denerwuje. I w sumie jest to ok, w końcu chęć poprawiania, ulepszania – sama w sobie nie jest zła. Niezadowolenie jest pierwszym krokiem do zmiany. Jednak szczerze mówiąc, nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się dojść do momentu, w którym akurat z tego obszaru będę zadowolony. I podobnie jest z wieloma innymi obszarami w moim życiu – życiu, które nie jest idealnie, wszędzie widzę miejsce na zmiany i poprawki.

    Ale! Jest kilka obszarów, z którymi doszedłem do ładu. I o jednym z nich chciałbym Ci dzisiaj opowiedzieć. Choć mój przykład może Ci się wydać śmieszny, to jeżeli skupisz się na tym, co tu napisałem, być może – tak jak ja – dojdziesz do wniosku, że w rozwiązaniu mojego „problemu” kryje się wiele uniwersalnych patentów, które można przełożyć na inne obszary życia.

    To stało się trochę ponad rok temu, postanowiłem wtedy maksymalnie uprościć jeden z obszarów mojego otoczenia – choć słowo „obszar” jest chyba tutaj zbyt duże. Porozmawiajmy więc o… skarpetkach.

    Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że będę pisał do ciebie list właśnie na taki temat… W końcu to (z pozoru) błaha, wręcz banalna sprawa, prawda? Ale prawda jest taka, że to właśnie ze skarpetkami radzę sobie w życiu najlepiej (brawo ja! 😊) i „system”, jaki zastosowałem do poradzenia sobie z nimi, staram się przenosić również na inne obszary mojego życia.

    Ale po kolei.

    Nie wiem, jak to wygląda u Ciebie, ale u mnie kiedyś miejscem na skarpetki był wiklinowy kosz. Skarpety, po wypraniu, trafiały tam w wersji zwiniętej lub luzem, czyli pojedynczo. Gdy miałem czas na ich „parowanie” i zwijanie w kłębek, wtedy mój kosz wypełniała sterta bawełnianych kulek. Gdy czasu (lub raczej chęci) brakowało, wrzucałem luzem cały stos czystych, różnokolorowych skarpet, pilnując jedynie, aby nie wpadły tam jakieś kobiece odmiany tej części garderoby (należące do pozostałych domowników OFC 😉). 

    Ponieważ miałem wiele różnych rodzajów i kolorów skarpet, nie zawsze znajdowałem czas na zabawę w domino i układanie ich w pary, co później dość mocno mnie denerwowało (będąc precyzyjnym: denerwowałem się sam na siebie). Lubię porządek, choć nie zawsze chce mi się go wprowadzać i utrzymywać.

    Przyszedł jednak kiedyś dzień, w którym postanowiłem coś z tym zrobić. Ze skarpetkami. Po pierwsze zmieniłem miejsce ich przechowywania. Wiklinowy kosz, który dotychczas spełniał to zadanie… no… właśnie nie spełniał go jak należy. Nie pozwalał na skuteczne porządkowanie zawartości. Wszystko w nim po prostu leżało w tak zwanej „kupie”. Wiedziałem, że zamiana tego kosza na coś innego to pierwszy, właściwy krok. Znalazłem więc niewielką szufladę, do której powędrowały wszystkie skarpety. Choć tak właściwie to właśnie nie wszystkie – szuflada była niewielka i nie dawała rady pomieścić całej zawartość kosza. I był to świetny moment do tego, aby – już na samym początku – pozbyć się części skarpet. W pierwszej chwili pomyślałem, że wyrzucę te najstarsze i zniszczone – jeżeli takie będą. Jednak po chwili zmieniłem zdanie i postanowiłem pozbyć się tych, które są w najlepszym stanie. Wyszedłem z założenia, że to właśnie tych skarpet nie (z)noszę. To o wiele lepsze rozwiązanie, ponieważ pozbywając się tych najstarszych i najbardziej zniszczonych, pozbawiłbym się prawdopodobnie par, w których najczęściej chodzę (ponieważ to właśnie one powinny nosić najwięcej śladów użytkowania), i zostałbym z tymi, których używam najmniej (w końcu powinny wyglądać prawie jak nowe). Pozbyłem się więc tych najmniej lubianych, z myślą, że te, które pozostały, będą stopniowo wymieniane na nowe. 

    Czy tylko ja mam talk emocjonalny stosunek do skarpet? 🙂 Pisząc ten list, czuję się trochę jak wariat, który odkrywa przed lekarzem skalę swojego szaleństwa 😉 Naprawdę nadal czytasz? 🙂

    Po zbadaniu skali mojego problemu i przefiltrowaniu zawartości kosza, okazało się, że w mojej nowej, małej szufladzie, jest całkiem sporo miejsca. Szybko wyszło na jaw, że nie za wiele było par, które faktycznie lubiłem i zakładałem. Szkoda mi było pozbywać się tych, którym nie udało się awansować do nowego, skarpetowego domu, jednak wiedziałem, że są to pary, których i tak nie lubię i raczej nie mam zamiaru nigdy nosić (a przynajmniej nosić z przyjemnością). 

    Po szybkiej ocenie zapasów przyszedł czas na ich uzupełnienie. Idąc za przykładem Stave’a Jobs’a i Marka Zuckenberga, postanowiłem zaopatrzyć się w tylko jeden rodzaj skarpet – tak, bym nie musiał już nigdy więcej zastanawiać się rano, które z nich chcę założyć. I to była arcyważna decyzja. Po dość krótkich poszukiwaniach, znalazłem skarpety, które spełniały moje oczekiwania dotyczące materiału, jakości wykonania i ceny, a następnie zacząłem stopniowo proces zapełniania szuflady. Choć ostatecznie wybrałem dwa rodzaje skarpet (sportowe i do codziennego chodzenia), to ograniczenie, jakie na siebie nałożyłem, okazało się wręcz przełomowe w tym małym obszarze mojego życia. 95% mojej szuflady stanowią te same, codzienne (i sportowe) skarpety. Tak proste, a tak skuteczne.

    Gdy zawartość mojej szuflady dzieliła się już na trzy wyraźne części (identyczne skarpety codzienne – 40%, identyczne skarpety sportowe – 50%, i inne, wizytowe, okazjonalne itp. – 10%), okazało się, że bardzo łatwo było nad całą tą zgrają zapanować. Dobieranie skarpet w pary stało się procesem wręcz niezauważalnym, który następował już przy zdejmowaniu ubrań z suszarki – po prostu zbierałem je na dwa małe stosiki. Z takiego punktu wyjścia, zwinięcie skarpet w „kulki” (choć właściwie już tego nie potrzebowałem, to nadal lubiłem je przechowywać właśnie w takiej formie) było już procesem banalnym i niewymagającym zbyt dużych zasobów mojej głowy. Skarpety właściwie same się porządkowały, albo raczej: przestały wymagać świadomego porządkowania.

    Ostatnim ważnym elementem całej tej dziwnej układanki, był sposób przechowywania, a właściwie układania, zawartości szuflady. Niczym w arkuszu kalkulacyjnym Excela, włączyłem odpowiednie sortowanie skarpetowych komórek i całość ułożyła się w niezwykle przyjemny i satysfakcjonujący dla mnie sposób. Jedną część szuflady zajęły skarpety codzienne, drugą – te sportowe. Pozostałe 10%, tych „innych”, powędrowało sobie w kąt tak, by na co dzień nie burzyły powstałego porządku.

    Teraz gdy wstaję rano, nie zastanawiam się nad tym, co trafi na moje stopy. Podchodzę do szuflady, biorę dwie pary skarpet: jedne na dzień, drugie na trening i… koniec. Proste, prawda?

    Choć cały ten list może Ci się wydać zabawny, niegodny uwagi, może nawet bzdurny, to mnie, cały proces dochodzenia do ładu ze skarpetami, pozwolił zrozumieć kilka niezwykle istotnych rzeczy:

    • jeżeli czegoś nie lubię, to tego nie lubię i nie muszę lubić
    • wolę cenić jakość zamiast ilości
    • ograniczenia mi tak bardzo służą
    • im mniej decyzji muszę podejmować każdego dnia, tym lepiej dla mnie i na korzyść dla tych decyzji
    • porządek wprowadza spokój w moje życie
    • skarpetki mogą odzwierciedlać całe życie 😉

    To co? Opowiesz mi, z czym Ty sobie radzisz w życiu? Może przebijesz moje skarpetki? 😉

  • #59 Morning Pages. Wakacje

    Kończy się kolejny sezon, wakacje za pasem, idzie taki bardzo długi weekend – to trochę tak, jakby właśnie kończył się rok. Dla wielu nadchodzi czas odpoczynku, dla niektórych planowania, być może przemyśleń. Dla mnie to chyba najważniejszy okres, gdy podejmuję decyzje dotyczące przyszłości, rozpoczynam nowe rzeczy. W końcu to w wakacje rzuciłem palenie, opublikowałem pierwszy wpis na blogu… A w głowie już kłębią się kolejne rzeczy. Czekają tylko na uporządkowanie. Lato to ważny czas. 

    Ale co mają teraz zrobić Ci, którzy przez totalny bałagan w życiu zorientują się zaraz, że znowu zaspali? Że minął kolejny rok, a oni nadal nie wiedzą w którą stronę iść? Znam takie osoby. Dla nich to szok, obudzić się i nie wiedzieć co dalej, co ze sobą zrobić. I jedyną nadzieją jest to, że te upragnione, wyczekane wakacje szybko się skończą i będą mogli powrócić do swojej bezsensownej i znienawidzonej gonitwy.

  • 🌱 morning pages – 22 04 2019

    Mam wybór. Zawsze go miałem. Każdego dnia podejmuję nowe decyzje i to dzięki nim jestem tym, kim jestem.

    To moje wybory kształtują mnie i moje życie. Nie talenty, czy predyspozycje, nie genetyka, medycyna, pieniądze ani rzeczy które posiadam. To właśnie moje wybory mówią kim jestem, to one mnie definiują, określają moją drogę. Nie zawsze jednak to rozumiałem, nie zawsze chciałem przyjąć tak wielką odpowiedzialność na swoje barki. Odpowiedzialność za swoje życie. Dopiero jednak, gdy to zrobiłem, gdy stanąłem przed lustrem, spojrzałemsobie głęboko w oczy i powiedziałem: „Mam wybór. Jestem tutaj dzięki wyborom, jakie dokonałem w przeszłości”, mogłem zacząć je zmieniać, panować nad nimi, planować je. Mogłem zacząć normalnie żyć.

  • 🌱 morning pages – Decyzje

    Bardzo lubimy katować się za błędne decyzje, wypominać sobie, zamęczać do upadłego, próbować naprawić…

    A gdyby tak przyjąć, że nie ma złych decyzji? Gdyby niczego w życiu nie żałować? Jednocześnie biorąc odpowiddzialność za każdą zrobioną rzecz? Gdyby tak przestać patrzeć za siebie i tylko iść do przodu? Nie rozpamiętgywać, nie dręczyć się? Płakać z tęsknoty a nie żalu? Uczyć się na błędach, ale nie pozwalać im przejomować kontroli. Nie bać się konsekwencji, nie bać się zmian. Przyjmować życie takim, jakie je otrzymujemy. O ile prościej by się wtedy żyło. O ile mniej byłoby depresji, nerwów, strachu. O ile mniej rzeczy mielibyśmy na głowie, gdybyśmy nauczyli się nie martwić tym co było. Ale żyć tym co jest.