Wokół mnie jest tak wiele obszarów, które nie są zorganizowane na poziomie, jaki by mnie zadowalał. Są to obszary mojego życia, z którymi nie zawsze daję sobie radę tak dobrze, jak bym chciał… Gdy zaczynam je sobie wyliczać w głowie, to aż mi włosy dęba stają.
Choć w ostatnich latach poczyniłem ogromne postępy związane z moim rozwojem, to w wielu aspektach wciąż jestem z tyłu, bywa, że czuję się przytłoczony, wiem, że popełniam mnóstwo błędów. Najlepszym przykładem jest mój system do notowania – właściwie jestem wiecznie z niego niezadowolony i chcę / potrzebuję coś w nim usprawniać. Nie podoba mi się mój sposób radzenia sobie z notatkami, ich sposobu przechowywania, nawet sam program, którego używam do przechowywania notatek, bardzo często mnie denerwuje. I w sumie jest to ok, w końcu chęć poprawiania, ulepszania – sama w sobie nie jest zła. Niezadowolenie jest pierwszym krokiem do zmiany. Jednak szczerze mówiąc, nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się dojść do momentu, w którym akurat z tego obszaru będę zadowolony. I podobnie jest z wieloma innymi obszarami w moim życiu – życiu, które nie jest idealnie, wszędzie widzę miejsce na zmiany i poprawki.
Ale! Jest kilka obszarów, z którymi doszedłem do ładu. I o jednym z nich chciałbym Ci dzisiaj opowiedzieć. Choć mój przykład może Ci się wydać śmieszny, to jeżeli skupisz się na tym, co tu napisałem, być może – tak jak ja – dojdziesz do wniosku, że w rozwiązaniu mojego „problemu” kryje się wiele uniwersalnych patentów, które można przełożyć na inne obszary życia.
To stało się trochę ponad rok temu, postanowiłem wtedy maksymalnie uprościć jeden z obszarów mojego otoczenia – choć słowo „obszar” jest chyba tutaj zbyt duże. Porozmawiajmy więc o… skarpetkach.
Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że będę pisał do ciebie list właśnie na taki temat… W końcu to (z pozoru) błaha, wręcz banalna sprawa, prawda? Ale prawda jest taka, że to właśnie ze skarpetkami radzę sobie w życiu najlepiej (brawo ja! 😊) i „system”, jaki zastosowałem do poradzenia sobie z nimi, staram się przenosić również na inne obszary mojego życia.
Ale po kolei.
Nie wiem, jak to wygląda u Ciebie, ale u mnie kiedyś miejscem na skarpetki był wiklinowy kosz. Skarpety, po wypraniu, trafiały tam w wersji zwiniętej lub luzem, czyli pojedynczo. Gdy miałem czas na ich „parowanie” i zwijanie w kłębek, wtedy mój kosz wypełniała sterta bawełnianych kulek. Gdy czasu (lub raczej chęci) brakowało, wrzucałem luzem cały stos czystych, różnokolorowych skarpet, pilnując jedynie, aby nie wpadły tam jakieś kobiece odmiany tej części garderoby (należące do pozostałych domowników OFC 😉).
Ponieważ miałem wiele różnych rodzajów i kolorów skarpet, nie zawsze znajdowałem czas na zabawę w domino i układanie ich w pary, co później dość mocno mnie denerwowało (będąc precyzyjnym: denerwowałem się sam na siebie). Lubię porządek, choć nie zawsze chce mi się go wprowadzać i utrzymywać.
Przyszedł jednak kiedyś dzień, w którym postanowiłem coś z tym zrobić. Ze skarpetkami. Po pierwsze zmieniłem miejsce ich przechowywania. Wiklinowy kosz, który dotychczas spełniał to zadanie… no… właśnie nie spełniał go jak należy. Nie pozwalał na skuteczne porządkowanie zawartości. Wszystko w nim po prostu leżało w tak zwanej „kupie”. Wiedziałem, że zamiana tego kosza na coś innego to pierwszy, właściwy krok. Znalazłem więc niewielką szufladę, do której powędrowały wszystkie skarpety. Choć tak właściwie to właśnie nie wszystkie – szuflada była niewielka i nie dawała rady pomieścić całej zawartość kosza. I był to świetny moment do tego, aby – już na samym początku – pozbyć się części skarpet. W pierwszej chwili pomyślałem, że wyrzucę te najstarsze i zniszczone – jeżeli takie będą. Jednak po chwili zmieniłem zdanie i postanowiłem pozbyć się tych, które są w najlepszym stanie. Wyszedłem z założenia, że to właśnie tych skarpet nie (z)noszę. To o wiele lepsze rozwiązanie, ponieważ pozbywając się tych najstarszych i najbardziej zniszczonych, pozbawiłbym się prawdopodobnie par, w których najczęściej chodzę (ponieważ to właśnie one powinny nosić najwięcej śladów użytkowania), i zostałbym z tymi, których używam najmniej (w końcu powinny wyglądać prawie jak nowe). Pozbyłem się więc tych najmniej lubianych, z myślą, że te, które pozostały, będą stopniowo wymieniane na nowe.
Czy tylko ja mam talk emocjonalny stosunek do skarpet? 🙂 Pisząc ten list, czuję się trochę jak wariat, który odkrywa przed lekarzem skalę swojego szaleństwa 😉 Naprawdę nadal czytasz? 🙂
Po zbadaniu skali mojego problemu i przefiltrowaniu zawartości kosza, okazało się, że w mojej nowej, małej szufladzie, jest całkiem sporo miejsca. Szybko wyszło na jaw, że nie za wiele było par, które faktycznie lubiłem i zakładałem. Szkoda mi było pozbywać się tych, którym nie udało się awansować do nowego, skarpetowego domu, jednak wiedziałem, że są to pary, których i tak nie lubię i raczej nie mam zamiaru nigdy nosić (a przynajmniej nosić z przyjemnością).
Po szybkiej ocenie zapasów przyszedł czas na ich uzupełnienie. Idąc za przykładem Stave’a Jobs’a i Marka Zuckenberga, postanowiłem zaopatrzyć się w tylko jeden rodzaj skarpet – tak, bym nie musiał już nigdy więcej zastanawiać się rano, które z nich chcę założyć. I to była arcyważna decyzja. Po dość krótkich poszukiwaniach, znalazłem skarpety, które spełniały moje oczekiwania dotyczące materiału, jakości wykonania i ceny, a następnie zacząłem stopniowo proces zapełniania szuflady. Choć ostatecznie wybrałem dwa rodzaje skarpet (sportowe i do codziennego chodzenia), to ograniczenie, jakie na siebie nałożyłem, okazało się wręcz przełomowe w tym małym obszarze mojego życia. 95% mojej szuflady stanowią te same, codzienne (i sportowe) skarpety. Tak proste, a tak skuteczne.
Gdy zawartość mojej szuflady dzieliła się już na trzy wyraźne części (identyczne skarpety codzienne – 40%, identyczne skarpety sportowe – 50%, i inne, wizytowe, okazjonalne itp. – 10%), okazało się, że bardzo łatwo było nad całą tą zgrają zapanować. Dobieranie skarpet w pary stało się procesem wręcz niezauważalnym, który następował już przy zdejmowaniu ubrań z suszarki – po prostu zbierałem je na dwa małe stosiki. Z takiego punktu wyjścia, zwinięcie skarpet w „kulki” (choć właściwie już tego nie potrzebowałem, to nadal lubiłem je przechowywać właśnie w takiej formie) było już procesem banalnym i niewymagającym zbyt dużych zasobów mojej głowy. Skarpety właściwie same się porządkowały, albo raczej: przestały wymagać świadomego porządkowania.
Ostatnim ważnym elementem całej tej dziwnej układanki, był sposób przechowywania, a właściwie układania, zawartości szuflady. Niczym w arkuszu kalkulacyjnym Excela, włączyłem odpowiednie sortowanie skarpetowych komórek i całość ułożyła się w niezwykle przyjemny i satysfakcjonujący dla mnie sposób. Jedną część szuflady zajęły skarpety codzienne, drugą – te sportowe. Pozostałe 10%, tych „innych”, powędrowało sobie w kąt tak, by na co dzień nie burzyły powstałego porządku.
Teraz gdy wstaję rano, nie zastanawiam się nad tym, co trafi na moje stopy. Podchodzę do szuflady, biorę dwie pary skarpet: jedne na dzień, drugie na trening i… koniec. Proste, prawda?
Choć cały ten list może Ci się wydać zabawny, niegodny uwagi, może nawet bzdurny, to mnie, cały proces dochodzenia do ładu ze skarpetami, pozwolił zrozumieć kilka niezwykle istotnych rzeczy:
- jeżeli czegoś nie lubię, to tego nie lubię i nie muszę lubić
- wolę cenić jakość zamiast ilości
- ograniczenia mi tak bardzo służą
- im mniej decyzji muszę podejmować każdego dnia, tym lepiej dla mnie i na korzyść dla tych decyzji
- porządek wprowadza spokój w moje życie
- skarpetki mogą odzwierciedlać całe życie 😉
To co? Opowiesz mi, z czym Ty sobie radzisz w życiu? Może przebijesz moje skarpetki? 😉