Tag: jedzenie

  • 🗞️ co słychać? – lipiec 2024

    Z radością witam Cię w newsletterze 🗞️ Co słychać? – miejscu, w którym raz na jakiś czas (w tej chwili planuję nie częściej niż raz w miesiącu) będę dzielił się z Tobą aktualizacjami, najnowszymi wydarzeniami z drogi do fajnego życia oraz inspirującymi i praktycznymi przemyśleniami związanymi z tematyką mojego bloga. Treści będą krótkie, w formie drobnych aktualizacji, zapowiedzi, przypomnień i powiadomień.

    Celem tego newslettera jest uporządkowanie mojej codzienności, krótkie update’y oraz dostarczenie Ci wartościowych treści, które nie zawsze mieszczą się w długich artykułach na blogu. W ten sposób będę mógł na bieżąco opowiadać o wszystkich ciekawych rzeczach, które robię, ale o których jeszcze nie miałem okazji napisać bardziej szczegółowo. Będę także informował o opublikowanych artykułach – które nie zawsze przychodzą do Ciebie w formie osobnego newslettera.

    Znajdziesz tu zapowiedzi i podsumowania moich nowych projektów – tych większych, jak i tych całkiem małych, refleksje na temat dążenia do fajnego życia oraz praktyczne wskazówki dotyczące prowadzenia dziennika. Czasem wrócę do tematów poruszanych na blogu, rozwijając je i pokazując, jak idą moje postępy. Mam nadzieję, że będziesz śledził, śledziła moje zmagania i czerpał, czerpała z nich inspirację do poeksperymentowania i poprawiania własnego życia.

    dwa tygodnie bez diety (z pudełka)

    Choć nie zdążyłem na blogu jeszcze napisać o mojej przygodzie z dietą pudełkową (z której korzystam od półtora roku!), to już wyciągam z niej ważne wnioski i zaczynam eksperymentować ze zmianami. Aktualnie kończy się okres mojej dwutygodniowej, zaplanowanej przerwy od „pudełek”. Pierwsza tak długa przerwa, od kiedy zacząłem jadać w ten sposób. I oczywiście mam garść nowych przemyśleń. Chyba zbliża się moment, w którym dość szczegółowo będę mógł napisać o mojej przygodzie z dietą pudełkową, oraz tym, czy dwutygodniowa przerwa od niej sprawiła, że będę ją kontynuował, czy raczej rezygnował. Może masz jakieś pytania związane z życiem na diecie pudełkowej? Z przyjemnością na nie odpowiem w artykule, ktory tworzę, także śmiało pisz!

    spanie na podłodze

    Skoro już jesteśmy przy eksperymentach, dwa tygodnie temu porzuciłem wygodne i mięciutkie łóżko i postanowiłem zacząć sypiać na podłodze, a konkretnie na cienkiej macie do jogi.

    Pierwsza noc była dziwna, ale potem…… no cóż, zostawię to na osobny artykuł. W każdym razie eksperyment trwa, a ja dalej każdego wieczoru kładę się spać na podłodze. Mały spoiler: jest dobrze.

    spotify na dłużej

    nawiązując do listu:

    Z przyjemnością donoszę, że mój inny, mały eksperyment, z przejściem do Spotify, okazał się całkiem sporym sukcesem. Choć miał on trwać pełne trzy miesiące, to po kilkunastu dniach już wiedziałem, że to strzał w dziesiątkę. Co ciekawe, uwolnienie się od Apple Music sprawiło, że przetestowałem też kilka innych rozwiązań, w tym na przykład YouTube Music, do którego dostęp posiadam z racji subskrypcji YouTube Premium (YouTube bez reklam) – a który okazał się bardzo ciekawym serwisem do streamowania muzyki! Jego ogromną zaletą jest niewątpliwie powiększona o treści z całego YouTube’a baza muzyki. Znalazłem tam więc sporo utworów, których na próżno szukać w Spotify, czy Apple Music. Jednak aktualnie, zauroczony ekosystemem, fajnym wyglądem i wspaniałymi rekomendacjami, zostaję ze Spotify.

    moje trzy podcasty

    Ach, ubolewam na tym, że w tym roku tak bardzo zaniedbałem moje podcasty. Szczególnie że przecież uwielbiam je nagrywać! Ostatnio wydarzyło się jednak coś, co sprawiło, że musiałem na nowo je przemyśleć i podjąć jakieś decyzje z nimi związane. Brytyjski serwis, którego używałem do przechowywania plików moich podcastów (hostowania), ogłosił, że z końcem sierpnia kończy swoją działalność i, krótko mówiąc, mam się wynosić. Stanąłem więc przed decyzją: co dalej? Po krótkim przemyśleniu sytuacji, zakasałem rękawy i przeniosłem wszystkie moje trzy audycje do… Spotify. Jak ładnie to wpisuje się w moją filozofię korzystania z jak najmniejszej liczby narzędzi 🙂.

    Od Twojej strony – słuchacza – nie wiele się zmieniło, wszystkie zmiany dzieją się pod maską, jednak ten moment sprawił, że musiałem na nowo przemyśleć to, czy i jak chcę nagrywać nowe odcinki. Mam nadzieję, że nie zapomniałaś, nie zapomniałeś jeszcze mojego głosu. A jeżeli tak – postaram się Ci go niebawem przypomnieć.

    https://fajne.life/tag/podcasty

    system produktywności w ciągłej (prze)budowie

    Temat idealny na 🐽 PiG Podcast. Ciągłe zmiany i poszukiwania – tak mniej więcej od lat wygląda moja przygoda z budowaniem systemu produktywności. Czuję jednak, że w końcu udało mi się zbudować coś trwałego i działającego. Coś, co spełnia moje oczekiwania i – mam nadzieję – zostanie ze mną na dłużej.

    Od dawna jestem zwolennikiem aplikacji do tak zwanego „ogarniania życia” i staram się, jak tylko mogę, ograniczyć do jednej tylko aplikacji (do zadań, artykułów, dziennika, notatek, list, przypomnień, rachunków itd.). Próbowałem kiedyś wdrożyć to w aplikacji Evernote, próbowałem też z OneNote, Moleskine Journey, Logseq, NotePlan, Reflect Notes i wieloma innymi. Dzisiaj moją bazę wiedzy, dziennik, zadania, listy zakupów, przemyślenia i artykuły do bloga trzymam w aplikacji Craft – i nie planuję (na razie) zmian w tym zakresie. Choć nie jest to aplikacja idealna (bo i takiej nie ma), to jednak rozwiązuje ona najwięcej najważniejszych dla mnie problemów z systemem produktywności. W końcu czuję się jak w domu. Jednak to zasługa nie (tylko) samej aplikacji, ale też systemu, który udało mi się wdrożyć i z którego korzystam. A ten znalazłem w kursie…… chyba zostawię to jednak na osobny artykuł (albo podcast).

    znalezione w notesie

    Skoro już wspomniałem o moim systemie produktywności (w którym zapisuję wszystko, co dla mnie cenne), to chciałbym się podzielić z Tobą jednym z fajnych zapisków, jaki w nim ostatnio znalazłem. Dotyczy postępów, rezultatów i efektów (tak przynajmniej otagowalem sobie tę myśl w moim notesie):

    Trzy powody, dla których nie widzisz rezultatów (jeszcze)
    1. Jest za wcześnie
    2. Podejmujesz niewłaściwe działania
    3. Nie robisz tego, co mówisz lub myślisz, że robisz (jesteś rozproszony w momencie działania lub nie pojawiasz się konsekwentnie)
    Jeśli 1: wtedy to kwestia cierpliwości. Nie rezygnuj.
    Jeśli 2: wtedy to kwestia strategii. Wypróbuj coś nowego i zmierz swoje wyniki.
    Jeśli 3: wtedy to kwestia koncentracji. Śledź swoje działania i nie ulegaj rozproszeniom.

    Mnie dało do myślenia. A Tobie?

    samochód

    Muszę też opowiedzieć Ci o jeszcze jednym eksperymencie, jaki sobie kilka miesięcy temu zafundowałem – choć wcale nie był zaplanowany. Mogę nazwać go bardzo prosto: 100 dni bez samochodu (o! Tak pewnie nazwę artykuł na ten temat na blogu). Jak zapewne się domyślasz, na ponad 3 miesiące z mojego życia zniknął samochód – trochę z nie mojego wyboru, ale jednak. Jednocześnie praktycznie każdego dnia pokonywałem nie mniej niż 100 km – mój test totalnie nie miałby sensu, gdybym przesiedział ten okres w domu. Mam garść przemyśleń i na ten temat. Eksperyment się jednak zakończył i znalazłem sobie swój nowy, ulubiony samochodzik.

    Również i zmiana w tę stronę dała mi bardzo dużo do myślenia, doprowadziła do bardzo zaskakujących i nieoczywistych wniosków na temat codziennego poruszania się po mieście. Jednym z nich jest to, że samochód nie jest totalnie potrzebny do szczęścia i potrafi być niezłym gwoździem do trumny. Z drugiej jednak strony, potrafi dać wiele radości i być pomocnym narzędziem. Musiałem jednak na kilka miesięcy pożyć bez niego, by do tych wniosków dojść. Ciekawe było też spojrzenie społeczeństwa (a więc po prostu innych ludzi) na osobę, która przez lata poruszała się samochodem, a nagle przestała. Poza tym chyba znalazłem swoją odpowiedź na pytanie, czy samochód jest mi potrzebny do szczęścia. Jesteś zainteresowany, zainteresowana artykułem na ten temat?

    na obiad maczek?

    Taki oto horror wpadł mi w łapki na Instagramie – na mnie działa i przypomina o dokonywaniu właściwych wyborów. Każdego dnia. Materiał obowiązkowy, niezależnie od tego, ile masz lat.

    na imię mu Boguś

    nawiązując do listu:

    Uwaga, po raz kolejny będzie o odkurzaczach. Wygląda na to, że są one ważną częścią fajnego życia 😄. Chciałbym tylko zawiadomić, że (już kilka miesięcy temu) kupiłem sobie odkurzacz… A skoro napisałem kiedyś wpis o odkurzaczu (o dziwo, tak pozytywnie przez Was przyjęty), to pomyślałem, że warto napisać mały update na ten temat. A więc mój stary (choć przecież całkiem młody) odkurzacz, zastąpił Boguś – automatyczny, sprytny robocik sprzątający, w którym jestem całkowicie zakochany. Uwielbiam nasze wspólne sprzątania i porządek, jaki po nich (nas) jest w domu!

    po prostu uwielbiam…

    Stworzyłem na micro blogu wątek, w którym wypisuję rzeczy, które lubię (uwielbiam!) w moim życiu, taki mój 📗 dziennik wdzięczności.

    Dziennik ten prowadzę również na Bluesky.

    fajna muzyka 🎵 na sierpień

    🗞️ Co słychać? będzie też miejscem, w którym będę podrzucał link do nowej playlisty z fajną muzyką na kolejny miesiąc (mój📗 dziennik muzyczny). Łap więc poniżej link do sierpniowej playlisty – być może jeszcze pustej, jeżeli czytasz ten newsletter wcześnie rano. Myślę jednak, że szybko się zapewni 😊

    do następnego razu!

    Ach! Całkiem długi wyszedł mi ten numer 🗞️ Co słychać?, jednak to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że takie właśnie podsumowania są mi potrzebne. W końcu to kolejny rodzaj mojego własnego 📗 dziennika, którym mogę się z Tobą dzielić i do którego prowadzenia również Ciebie zachęcam.

  • trzymam się tego wyliczenia i nic się nie dzieje…

    Pisałem ostatnio do Was o jedzeniu. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że akurat ten list tak bardzo przypadnie Wam do gustu. Wygląda na to, że taka tematyka nie tylko mnie jest bliska, a dieta, posiłki, energia w ciągu dnia, czy nawet minimalizm – to zagadnienia, które i Wam często chodzą po głowie. Skąd o tym wiem? Kilka osób zechciało odpisać do mnie po przeczytaniu, inni z Was postanowili kliknąć łapkę w górę pod listem. Cieszę się, że korzystacie z tych – mniejszych i większych – form komunikacji ze mną. Dzisiaj też mam coś związanego w pewnym stopniu z jedzeniem. Coś krótkiego. A pomysł na ten list pojawił się w mojej głowie po przeczytaniu pewnego wpisu w internecie.

    Ciężko mnie chyba nazwać regularnym użytkownikiem Facebooka, niemniej jednak, od czasu do czasu, zdarza mi się tam zajrzeć. Chyba – o zgrozo – z nudów. Nuda to, swoją drogą, bardzo ciekawy temat, o którym dużo myślę, ale to opowieść na inny list. Wracając do Facebooka – na szczęście nie zabawiam tam zazwyczaj długo. Jednak nawet te kilka chwil tam spędzonych sprawia, że przeczytam jeden, czy dwa wpisy, które – jak twierdzi algorytm Facebooka – powinny mnie zainteresować. Wpadłem ostatnio na post w jednej z grup, do której zapisałem się wieki temu. Grupa dotyczyła odchudzania i zdrowego stylu życia a związana była z jakąś aplikacją w tym wspomagającą. Był to wpis proszący o pomoc – przez… brak efektów. Zresztą zobacz:

    Jak widzisz, po liczbie komentarzy, od razu pojawiło się wielu doradców, którzy zaczęli wymieniać swoje najróżniejsze sposoby na schudnięcie. Oczywiście, jak twierdzili dyskutujący, dziewczyna musiała robić coś źle, a ich sposoby były o wiele skuteczniejsze od tego, stosowanego przez autorkę posta. Gdy tylko zobaczyłem ten wpis, zapaliła się w mojej głowie lampka z pytaniem: ciekawe, jak długo dziewczyna jest na diecie? Okazało się, że nie tylko mnie to zaciekawiło. A odpowiedź…

    Oczywiście i pod tym komentarzem pojawiło się sporo uwag, rad, wniosków. Można je podzielić na dwie grupy, no… właściwie to na trzy, ale ta trzecia nie ma większego znaczenia:

    • grupa 1: „to o wiele za krótko, daj sobie więcej czasu”
    • grupa 2: „po takim czasie powinny być już wyraźne, zauważalne efekty”
    • grupa 3: „haha 🤣”

    Dość mocno zapadł mi w pamięć ten wpis. Choć nie zamierzałem dodawać na Facebooku żadnego komentarza w tej sprawie, to mam garść swoich przemyśleń.

    Z jednej strony, pomyślałem od razu, że przecież cierpliwość to kluczowe słowo w całej tej układance. Odchudzanie to proces, który wymaga czasu i wysiłku. Chcąc schudnąć, raczej nie powinniśmy oczekiwać natychmiastowych efektów, a nastawić się długoterminowe zmiany, zarówno w naszym sposobie żywienia, jak i innych nawykach. A nie jest to proste, ponieważ media bombardują nas nieustannie rewolucyjnymi dietami, cudownymi suplementami i szybkimi sposobami na zrzucenie wagi. A my, przez to, ciągle szukamy skrótów, które pozwolą szybko osiągnąć wymarzone rezultaty. Bez wysiłku. Bez zmian. Szukamy tej magicznej metody na bycie chudym, na piękny wygląd.

    Tylko, zastanawiam się… po co? Jaki jest cel tych starań? Albo raczej: czy jest właściwy?

    Tak często naszą motywacją jest jakieś jednorazowe wydarzenie w naszym życiu – ślub, wakacje, impreza, występ, pokaz…

    A tak być raczej nie powinno. Powodem, dla którego sięgamy po dietę, powinno być chyba przede wszystkim… zdrowie? Zresztą, całego tego procesu nie powinniśmy nawet nazywać „dietą”, to niewłaściwe słowo, które zakłada jednorazowość, to proces skończony, a taki być nie powinien – ponieważ, gdy naszą motywacją staje się zdrowie, to zakończenie tego procesu (diety), sprawi, że zaczniemy koncentrować się na czymś przeciwnym, a więc na… braku zdrowia? chorobach?

    Szkoda, że nie rodziny się z taką wiedzą i przekonaniem, że musimy do tego wszystkiego powoli dochodzić, uczyć się na własnych błędach. Jedni szybciej, inni wolniej. Ja potrzebowałem wielu lat, by do takich wniosków – dzisiaj wierzę, że jedynych właściwych – dojść, by zacząć coś zmieniać, naprawiać. I mam nadzieję, że mi to wcale nie przejdzie.

  • o jedzeniu

    Gdy pierwszy raz czytałem „Minimalizm” Leo Babauty, stukałem się mocno w czoło, przechodząc przez fragment o minimalistycznej kuchni. Leo probował mnie wtedy przekonać, że jedzenie powinno być głównie paliwem dla naszego ciała, że nie powinniśmy poświęcać zbyt wiele czasu na przygotowywanie posiłków, na „rozpasanie” w kuchni, twierdził, że jedzenie powinno być proste i dostarczać nam potrzebnej energii, choć oczywiście nie zaprzeczał temu, że powinno być ono również smaczne, ale opowiadał o tym w mocno inny sposób, niż ten, który znałem.

    Ogólnie rzecz biorąc, idea minimalizmu szybko zagościła w moim życiu, jednak szerokim łukiem omijałem go, jeżeli chodzi o kuchnię, a właściwie to jedzenie.

    Przecież, ja – wychowany na hasłach „jedzenie to przyjemność” (Orbit), „palce lizać” (KFC), czy nawet „rozpływa się w ustach, a nie w dłoni” (M&M) – przez lata miałem wpajane do głowy, że jedzenie to nie jest żadne paliwo, a rozrywka, relaks, odpoczynek, rozkosz, zabawa, frajda, uciecha, sposób na randkę, stres, problemy, smutki, to spędzanie czasu z najbliższymi, spotkanie z przyjaciółmi, święta, urodziny, czy wesela. Śmiałem się i jednocześnie wkurzałem, czytając słowa Leo, który jednym rozdziałem w książce probował przekreślić większość zasad wpajanych mi przez większość mojego życia.

    Minęło kilka lat… a ja przyznaję Leo rację. A do tego czuję się tak bardzo oszukany – przez społeczeństwo, reklamy, filmy w telewizji, ludzi dookoła…

    To wszystko doprowadziło do tego, że jedzenie wydaje się dla mnie dzisiaj największym, najgorszym, najbardziej podstępnym nałogiem, z jakim miałem kiedykolwiek do czynienia. I potrzebowałem prawie czterdziestu lat życia, by to w końcu zrozumieć.

    Pomysł na ten list przyszedł mi do głowy po rozmowie, którą ostatnio odbyłem ze znajomym. Rozmawialiśmy o rozrywkach, odpoczynku i przyjemnościach w życiu. Mój rozmówca stwierdził, że jedzenie należy właśnie do tej grupy, ba, twierdził, że jest jednym z ważniejszych elementów tego obszaru życia człowieka. Gdy ja z kolei stwierdziłem, że moje przemyślenia ostatnich miesięcy, może nawet lat, prowadzą mnie w totalnie przeciwną stronę, szybko zmienił się ton naszej rozmowy.

    Opowiedziałem, że od dłuższego czasu probuję uwolnić się od pewnych przyzwyczajeń, schematów, które rządzą, albo raczej przez lata rządziły moim życiem. Wiem, i na każdym kroku utwierdzam się w tym przekonaniu, że jedzenie jest i powinno być paliwem, które daje nam energię do ruszania się, działania, życia. Gdy to powiedziałem, zostałem, krótko mówiąc… zaatakowany. Na szczęście tylko słownie (🙂), ale jednak. Mój rozmówca stwierdził, że pozbawiam się bardzo wielu przyjemności w życiu, że zarówno używki (papierosy, alkohol, słodycze), jak i jedzenie, choć nie zawsze zdrowe, potrafi dostarczyć przyjemności i nie powinniśmy z tego rezygnować, wszystko jest dla ludzi. Jego wniosek był taki, że ogólnie rzecz biorąc – odbija mi.

    Hmm. Czy byłem zaskoczony taką reakcją? Totalnie nie. Przypomniałem sobie za to moje pierwsze przemyślenia dotyczące właśnie książki „Minimalizm”. Były podobne. Broniłem wtedy mojego podejścia do życia, i po wielu latach, podczas rozmowy ze znajomym, zobaczyłem dokładnie to samo.

    Czy wielkim zaskoczeniem będzie dla Ciebie, jeżeli napiszę, że do opisywanych tu wniosków dotyczących jedzenia, doszedłem dzięki mojemu dziennikowi? Jakiś czas temu zacząłem śledzić, zapisywać sobie, analizować co i ile jem. Potrzebowałem sprawdzić, jaki wpływ jedzenie ma na moje samopoczucie, kondycję, zdrowie. Wielokrotnie obserwowałem u siebie wahania nastrojów, nagłe wzrosty i spadki chęci do działania, problemy z koncentracją. Były one drobne, czasem bardzo subtelne, ale jednak się pojawiały. Od dawna chciałem dowiedzieć się, jak to wszystko dokładnie działa, co zrobić, aby jeszcze lepiej zapanować nad tym, co dzieje się w mojej głowie. I wiesz co? Okazało się, że to właśnie jedzenie ma na to ogromny wpływ. Przeogromny. Z czasem zauważyłem, że za każdym razem, gdy jednego dnia sięgałem po gorsze, fastfoodowe, czy nawet domowe, ale na przykład bogate w cukier jedzenie – szczególnie wieczorem – następny dzień oznaczał dla mnie nie tylko znaczący spadek formy fizycznej, ale również o wiele gorsze samopoczucie, problemy ze skupieniem, mniejszą chęć do działania. I tak było właściwie za każdym razem. Choć to dość logiczne, niby każdy o tym wie, to jednak jak zobaczysz to czarno na białym, jak na papierze, w Twoim dzienniku, gdy zobaczysz, że to dotyczy właśnie Ciebie – to jest lekki szok.

    W moim słowniku pojawiło się sformułowanie głód emocjonalny, a więc głód związany z emocjami, a nie fizjologią, który nie miał nic wspólnego z głodem fizycznym, a jednak był ogromnie silnym bodźcem, który sprawiał, że dokonywałem złych wyborów jedzeniowych. Spisywanie spalonych i zjedzonych kalorii pozwoliło mi lepiej zrozumieć, jak działa mój ogranizm, co nim kieruje, czego potrzebuje. Choć wiem, że czeka mnie jeszcze długa droga do tego, by całkowicie, w 100% zapanować nad tym, co jem, to widzę, jak już dzisiaj moje podejście do tego jest inne, niż to, które miałem jeszcze kilka lat temu. Momentem przełomowym był ten, w którym zauważyłem problem. A następnie postanowiłem go rozwiązać.

  • 🐽 PiG Podcast #60: Co słychać?

    Chrum, chrum… właśnie stuknęła nam 60-tka. Nim się obejrzeliśmy, to właśnie minęło kolejne 10 odcinków. Tak jak zawsze odpowiadamy na pytania słuchaczy i dopowiadamy, to o czym nie zdążyliśmy powiedzieć w ostatnich dziewięciu odcinkach.

    Linki

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu

  • Jak to się stało, że przeszedłem na wegetarianizm

    A gdyby tak…

    Tak dobrze znam to uczucie. Towarzyszyło mi, gdy rzucałem palenie, było ze mną, gdy tworzyłem bloga, jest tu i teraz – gdy mijam tę specjalną półkę w sklepie. Nigdy nie przyglądałem się jej za specjalnie, raczej mijałem bez zastanowienia, a dzisiaj coś sprawiło, że zatrzymałem się i analizuję…

    Od miesięcy o tym czytam, ale do tej pory jakoś nie miałem siły, odwagi, może też chęci, by spróbować, by wystartować. A tu nagle, w biały dzień, bez żadnego ostrzeżenia, jak grom z jasnego nieba, spada na mnie ta myśl: aby jednak to zrobić. Właśnie dziś, tu i teraz. By po raz kolejny zmienić, poprawić, jakiś mały kawałek życia. W moich myślach pojawiają się ogromne litery, które stopniowo zaczynają układać się w to kuszące hasło: A gdyby tak…

    W ten właśnie sposób zaczynam kolejną przygodę – tym razem z wegetarianizmem.

    Ustalmy coś na początku: zmiana diety to dziecinnie prosta sprawa. Zmieniamy ją – i już. Kwestia decyzji. Podejmujemy ich setki każdego dnia. Jednak wytrzymać dłuższej niż jeden posiłek, przetrwać z nowym planem więcej niż tydzień, dać radę cały miesiąc – to już jest wyzwanie. Dlatego ten wpis nie będzie skupiał się tylko i wyłącznie na samym jedzeniu. Chcę, aby objął wiele elementów, które miały wpływ na moją decyzję oraz zahaczał o każdy czynnik, który pomógł mi w utrzymaniu postanowienia.

    Dieta? Nie, styl życia.

    A więc właśnie – przestałem jeść mięso. Choć myślałem o tym od dawna, nie łatwo było podjąć tę decyzję. Nie bez znaczenia był fakt, że robiąc ten krok, przyświecała mi myśl, iż być może jest to ruch ostateczny. Oznacza to, że wegetarianizm – pod warunkiem, że przypadnie mi do gustu – może zostać ze mną na dłużej, być może nawet na całe życie. Nie lubię bowiem koncepcji diety tymczasowej, nie bardzo rozumiem, jaki jest sens zmiany sposobu żywienia na tydzień, dwa, czy nawet pół roku (zakładając oczywiście, że nie występują ku temu jakieś dodatkowe powody, np. medyczne). Wychodzę z założenia, że jeżeli zaczynam biegać i po kilku tygodniach przestaję – traktuję to jako pewnego rodzaju porażkę, niezrealizowane zadanie. I podobnie jest w tym przypadku – ze sposobem żywienia. Jeżeli wybieram zdrowszy styl życia, potencjalnie chciałbym go zatrzymać już na zawsze – w końcu jest on… no właśnie: „zdrowszy” i „lepszy”. Oczywiście zakładam, że może mi się nie udać, że mój organizm może potrzebować czegoś więcej, niż jestem sobie w stanie dostarczyć przez wybrany rodzaj jedzenia, ale plan jest taki, aby była to zmiana permanentna.

    Ideologia, ekologia i zdrowie

    Czuję, że już na samym początku tego wpisu, muszę poruszyć istotną kwestię. Są dwa główne powody, dla których ktoś może chcieć zmienić dietę na bezmięsną: ideologiczny (w którym zawieram również etyczny i ekologiczny) oraz zdrowotny.

    I choć kwestie etyczne są częstszym powodem, dla którego ludzie wybierają weganizm albo wegetarianizm, ja kieruję się w tym przypadku tylko i wyłącznie zdrowiem. Choć zdaję sobie sprawę, że wegetarianizm sam w sobie jest dobry dla naszej planety, a globalne ograniczenie spożycia mięsa mogłoby znacząco pomóc np. w zwalczaniu głodu na świecie, to wiem również, że nie byłbym gotowy na taki krok, jeżeli mój organizm bardzo by na tym nie skorzystał. Samolubne? Być może, ale z drugiej strony, jeżeli cel uświęca środki, to najważniejsze jest to, że mimo wszystko poszedłem w stronę „vege”. I zamierzam trochę Ci o tym opowiedzieć. Ważne jednak jest, abyś wiedział, że kierują mną powody zdrowotne – jest to dość istotne, chociażby w kontekście pojedynczych momentów, gdy jednak po mięso sięgam, o czym przeczytasz w dalszej części tego wpisu.

    Idzie Grześ przez wieś, pusty brzuszek niesie

    No właśnie. W tym miejscu pojawia się pierwszy „problem” z moją zmianą: przez pierwsze kilka tygodni od przejścia na wegetarianizm, miałem wrażenie, że już dawno nie zjadłem nic „konkretnego”. Po prostu chodziłem lekko głodny. Znasz to uczucie? Masz czasem ochotę zjeść coś, co sprawi, że poczujesz się pełna/y? Pomimo faktu, że jem o wiele częściej niż wcześniej, to w mojej diecie jest teraz mniej ciężkich rzeczy. Poza wyeliminowaniem mięsa, mocno ograniczyłem też pieczywo – a konkretnie zamieniłem chleb i ukochane bułeczki na ich lekkie i chrupkie odmiany, zrezygnowałem też z ziemniaków – których jedzenie już od dawna (sam nie wiem dlaczego) wywoływało u mnie jakieś dziwne wyrzuty sumienia. Z cięższych rzeczy, jakie teraz jem, zostały napewno sery. Reszta to owoce, warzywa, rybka. Och, rybka – bez niej bym nie dał rady. I choć od czasu do czasu próbuję różnych potraw sojowych, to lądują one w mojej kuchni raczej okazjonalnie – nie przypadły mi zbytnio do gustu (szczerze mówiąc, nie cierpię ich!). To wszystko sprawia, że wydaje mi się, jakbym nie zjadł nic „porządnego” (czytaj: sycącego) od bardzo dawna. I trochę tak jest – nie zapycham się już jedzeniem, raczej dostarczam mojemu organizmowi potrzebne składniki (choć nadal tworzę sobie przeróżne, zazwyczaj bardzo smaczne, potrawy). Dziwne uczucie – lecz szybko je pokochałem 😁. Nie do końca jednak jeszcze wiem, czy fakt, że ma ono mi już towarzyszyć do końca życia, bardziej mnie przeraża, czy ekscytuje.

    Wegetarianizm, weganizm i cały ten bełkot

    Ludzie uwielbiają nadawać wszystkiemu nazwy, co wiele ułatwia, ale i często komplikuje. Nigdy nie mogłem zapamiętać, czym dokładnie różni się wegetarianizm od weganizmu. W gruncie rzeczy nie interesowało mnie to, ponieważ i tak obydwa tematy były mi dość odległe. Sytuacja się jednak zmieniła, więc warto chyba poznać ten bezmięsny alfabet – chociażby po to, aby wiedzieć, czy to, o czym do Ciebie piszę, jest zgodne z (ogólnie przyjętą) „prawdą”.

    Wegetarianizm

    I już na wstępie widzę, że w moim wpisie pojawia się pewna nieścisłość. Otóż wegetarianizm, oznacza wykluczenie z diety nie tylko mięsa, ale również ryb i owoców morza. Ja z tych dwóch ostatnich z pewnością nie zrezygnuję. Moja dieta została bardzo dokładnie przemyślana i wiem, że porzucenie ryb i owoców morza, byłoby dla mnie zbyt dużym obciążeniem – zarówno psychicznym, jak i fizycznym. To właśnie te dwa elementy są w stanie całkowicie zastąpić mi mięso. Bez nich, szybko stałbym się nieszczęśliwy, a i pozbawiłbym się wielu ważnych składników odżywczych. Nie chciałem, a wręcz i nie mogłem, z nich zrezygnować. Nie mniej jednak, tak naprawdę wegetarianizm, to termin, który opisuje dietę pozbawioną mięsa ryb oraz owoców morza.

    Innym określeniem wegetarianina jest jarosz. Choć czasem te dwa terminy uważane są za zupełnie różne, to w gruncie rzeczy oznaczają dokładnie to samo – osobę niejedzącą mięsa (oraz ryb i owoców morza).

    Weganizm

    Drugi w kolejce. Weganizm to odmiana wegetarianizmu, w której rezygnuje się nie tylko z mięsa, ryb i owoców morza, ale i wszelkich pokarmów pochodzenia zwierzęcego, takich jak mleko, sery i jaja, a skrajne przypadki to nawet rezygnacja z miodu. Jednak weganizm – który częściej niż wegetarianizm – jest ugruntowany w przekonaniach religijnych i ekologicznych, to często także omijanie skórzanych ubrań, obuwia, czy kosmetyków testowanych na zwierzętach. Będąc z Tobą całkowicie szczerym, ciężko jest mi sobie wyobrazić, jak będąc weganinem, można być zadowolonym z tego, co się je – choć domyślam się, że nie jestem tu do końca sprawiedliwy. W tym rodzaju diety nie zostało już chyba zbyt wiele miejsca na tworzenie wykwintnych potraw, urozmaicenia, żonglowanie smakami. A może się mylę?

    Witarianizm

    Kolejnym, często powtarzanym „w środowisku” słowem jest witarianizm, który zakłada całkowite odrzucenie pokarmów poddanych obróbce termicznej. Witarianie dopuszczają podgrzewanie jedzenia tylko do 40 stopni Celsjusza i zakładają rezygnację z produktów wysoko przetworzonych, dzięki czemu, nie niszczą enzymów i składników mineralnych w spożywanych przez nich warzywach i owocach. Oczywiście podstawą tej diety jest również rezygnacja z produktów mięsnych (dla odmiany wegańskiej) i produktów pochodzenia zwierzęcego (dla odmiany wegetariańskiej).

    Od kiedy nie jem mięsa, nie gotuję też zbyt często zup (kiedyś były one jednym z głównych składników mojej diety), ale raz na jakiś czas nachodzi mnie jednak ochota na warzywną zupkę, uwielbiam też przyrządzać sobie pyszną, gorącą pizzę serową, czy jej odmianę pieczarkami i cebulką. Zresztą duża część z moich ulubionych dań, nadal podawana jest na ciepło, lub po uprzednim ugotowaniu czy usmażeniu – witarianin nie zjadły przecież nawet jajecznicy na śniadanie. Raczej nie wyobrażam sobie tej diety w moim wykonaniu, choć może kiedyś najdzie mnie ochota, aby spróbować żyć i w ten sposób?

    Pescowegetarianizm (ichtiwegetarianizm)

    W tym miejscu kończą się proste i łatwe do zapamiętania nazwy, a zaczyna się cała masa lakto-, pesco-, fruto-, liquido- odmian -wegetarianizmu. W gąszczu tych dziwacznych nazw, znalazłem też swoją – pescowegetarianizm, która oznacza osobę, niejedzącą mięsa, poza rybim. A więc jest to dokładnie moja półka. Okazuje się, że wielu wegetarian buntuje się przeciwko podciąganiu takiego rodzaju diety pod wegetarianizm, jednak termin pescowegetarianizmu jest i funkcjonuje. I opisuje właśnie rodzaj diety, który najbardziej mi odpowiada.

    Semiwegetarianizm (fleksitarianizm)

    Ten termin również wydał mi się bardzo ciekawy, ponieważ opisuje osobę, która spożywa niewielkie ilości białych mięs. Jest to taka trochę light’owa wersja wegetarianizmu (moja znajoma opisuje to bardzo ładnym terminem fleksi-wegetarianizm), która zakłada znaczące ograniczenie jedzenia mięsa, ale nie wyklucza go całkowicie. Nie ukrywam, że były momenty, w których zastanawiałem się, czy zamiast całkowicie rezygnować z mięs, nie lepiej będzie w znacznym stopniu je ograniczyć, jednak doszedłem do wniosku, że dzięki takiej diecie nie osiągnę ani rezultatów zdrowotnych jakie oczekuję, a i psychicznie chyba nie łatwo byłoby mi utrzymać się w tych ramach – to trochę jak picie co piątej kawy z mlekiem i cukrem, a wszystkich pozostałych bez. Z czasem ciężko byłoby mi taką dietę utrzymać, a i wytłumaczyć sobie, że przez większość czasu mięsa nie jem, ponieważ uznaję, że nie wpływa pozytywnie na moje zdrowie, ale od czasu do czasu jednak nie jest to takie złe. Wolę być pescowegetarianinem, który czasem złamie swoje zasady i poniesie w związku z tym jakiegoś rodzaju porażkę (o czym później), niż kimś, kto takie naruszenie legalizuje.

    Inne

    Opisywane wyżej podstawowe i najciekawsze rodzaje diet należą do zdecydowanie najpopularniejszych form, w ramach których ludzie rezygnują lub ograniczają jedzenie mięsa. Jednak idąc dalej w las, mamy kolejne odmiany, z których każda kolejna jest bardziej restrykcyjna. I jest na przykład frutarianizm, który przenosi ideę weganizmu na rośliny. W ramach tej diety rezygnuje się nie tylko z mięsa i wszelkich produktów pochodzenia zwierzęcego, ale również owoców i warzyw, których zerwanie uśmierciło roślinę, co wyklucza wykopywanie, wyrywanie z korzeniami, ścinanie i inne działania rolnicze. Frutarianie odrzucają też gotowanie i inne formy obróbki termicznej, jedzą wyłącznie surowe owoce, orzechy i nasiona. Nie ukrywam, że w mojej głowie pali się już bardzo mocnym światłem żarówka z napisem „czy to nadal zdrowe??”.

    Mamy też laktowegetarianizm, który polega na rezygnacji ze spożywania mięs i jajek, ale dopuszcza w diecie mleko i jego przetwory. Jest też owocowegetarianizm, który z produktów pochodzenia zwierzęcego, pozwala jedynie na spożywanie jajek, liquidarianizm – działa według podobnych co witarianizmu zasad, ale zakłada trochę inny sposób przyrządzania posiłków – w formie koktajli, czy też sprautarianizm, w ramach którego można żywić się głównie kiełkami.

    Ludzie stosują rozmaite rodzaje diet – niektóre z nich są aż ciężkie do wyobrażenia. Dla mnie jedzenie jest przyjemnością – nawet (a może i „przede wszystkim”) teraz, gdy wyrzuciłem z niego mięso. Czy jedząc wyłącznie kiełki, można nadal mówić o przyjemności czerpanej ze spożywanych pokarmów i różnorodności smaków? Nie znam nikogo, kto żywi się w ten sposób, ale mam ogromną ochotę poznać i o to zapytać.

    Na razie jednak skupiam się mocno na mojej własnej odmianie wegetarianizmu – która dostarcza mi zarówno radość z jedzenia, jak i niezbędne do życia składniki odżywcze.

    Woda, owoce, pot i (od)waga

    Pierwsze tygodnie bez mięsa były prawdziwym rollercoasterem. Tak się złożyło, że zmiana diety zbiegła się w czasie z kilkoma innymi zmianami i rzeczami w moim życiu – co w większości zadziałało na plus. Zauważyłem, że jeżeli nowości czy zmiany kumulują się, to potrafią napędzać się i wzajemnie wspomagać, dzięki czemu łatwiejsze staje się przejście przez nie i poradzenie sobie z tymi trudniejszymi. I tak, nowy styl jedzenia, nałożył się na środek dość upalnego lata (i wysokie temperatury) – a co za tym idzie, o wiele większe spożycie wody (przynajmniej w moim przypadku). Zresztą, niezależnie od pogody, i tak postanowiłem już dawno temu wypijać jej jak największe ilości. Woda – w co głęboko wierzę – jest jedną z najlepszych rzeczy dla mojego organizmu, a przy okazji pomaga zwalczyć uczucie głodu i pustki, przy ograniczaniu spożycia jedzenia. Z wodą od dawna bardzo się lubimy, ale przy rezygnacji z mięsa, okazała się ona być moim najlepszym przyjacielem – czego powiem szczerze, nie spodziewałem się na początku.

    Czas przejścia na wegetarianizm zbiegł się jednocześnie w czasie z chwilą, w której w moim życiu nagle pojawiło się o wiele więcej ruchu. Choć dzisiaj uwielbiam sport, to do niedawna nie miałem go za wiele wokół siebie. I choć od kilku ostatnich lat zmieniam to bardzo skutecznie, to właśnie w ciągu ostatnich kilku miesięcy zanotowałem największy postęp w codziennym ruchu. Wyjście na bieganie co kilka dni, godzina rolek raz w tygodniu, spontaniczne rezygnacje z samochodu na rzecz własnych nóg – tak było na początku i to wszystko było fajne, ale wiedziałem, że nie jest to nadal ten poziom aktywności, jaki mnie zadowala. Dziś nie wyobrażam sobie dnia bez przynajmniej 90-ciu minut intensywnego ruchu. I tu zabieram Cię w krótką podróż po świecie sportu, który ostatnio namnożył się w moim życiu – mam nadzieję, że szybko dostrzeżesz związek pomiędzy tymi aktywnościami a zmianą diety.

    Po pierwsze – rolki. Chwilowo jestem w miejscu, w którym mogę powiedzieć: mógłbym jeździć na rolkach zawodowo. Tak bardzo pokochałem tę aktywność, że byłoby wspaniale, gdybym mógł jeździć każdego dnia na rolkach, a ktoś by mi za to płacił. Ale to chyba opowieść na inny wpis – który mam nadzieję powstanie, zanim ochota ta mi minie🙂. W tym przypadku ważne jest, że początek wegetarianizmu w moim życiu zbiegł się w czasie z wakacyjnymi, miesięcznymi warsztatami z jazdy na rolkach, na które się zapisałem. Każdego dnia przez 4 tygodnie miałem intensywny, półtoragodzinny trening z doskonalenia techniki jazdy. Niewiarygodny wysiłek, boski czas.

    Po drugie siłownia. W wakacje zdecydowałem się w końcu na moją pierwszą „wizytę” – taką z przebraniem się i ćwiczeniami, a nie tylko zwiedzaniem! Choć tak całkiem szczerze, to nie do końca sam się zdecydowałem. Od dawna umawiałem się (albo raczej próbowałem się umówić) na wspólne ćwiczenia na siłowni ze znajomą – jednak zawsze znajdowałem sobie fajny argument, aby nie pójść ten pierwszy raz. Najlepszym z nich była oczywiście praca, która świetnie nadawała się na wymówkę i pozwalała mi bez wyrzutów sumienia schować głowę w piasek i posiedzieć spokojnie w domu. W takich sytuacjach dobrze mieć wokół siebie kogoś, kto nie odpuszcza i będzie dopytywał: „a może jednak tym razem?”. Więc pewnego razu, naładowany endorfinami i pozytywną energią po treningu rolkowym, odpisałem: „tak, idę!” (choć w myślach moja wypowiedź była znacznie dłuższa: „tak, oczywiście, że idę, jestem na haju po treningu, chcę, aby ten stan pozostał ze mną na zawsze, chcę się ruszać jeszcze więcej, a najlepiej niech sport będzie jedyną rzeczą, jaką będę robił w życiu.”). Więc poszedłem.

    Ta pierwsza wizyta (podobnie jak ❤️ do rolek) to świetny materiał na osobny wpis na blogu – i pewnie i taki się tu pojawi – ale na szybko mogę Ci powiedzieć, że pomimo średnich początków, teraz na siłowni jestem w miarę regularnym bywalcem. Nie podnoszę może ciężarów, nie wykorzystuję większości sprzętu, jaki tam jest, nie sprawdzam po każdym treningu czy biceps, triceps czy inny mięsień urósł mi o kolejny milimetr, ale znalazłem swoje ulubione przyrządy i aktywności, określiłem fajne cele i za każdym razem świetnie się bawię – co uważam za spory sukces.

    Być może zastanawiasz się, dlaczego we wpisie o wegetarianizmie opowiadam Ci tyle o aktywności, sporcie i zmianach z nimi związanych? Otóż myślę, że to wszystko miało bardzo istotny wpływ na zmianę sposobu żywienia, jaki sobie zafundowałem. Mam nadzieję, że ostatecznie i Ty dostrzeżesz te wszystkie zależności – myślę, że rezygnacja z nawet jednego opisanego elementu, mogłaby sprawić, że dzisiaj nie byłbym pescowegetarianinem.

    Ok, idę dalej.

    Trzecia rzecz związana z większą aktywnością jest samochód – a właściwie to jakieś lekkie obrzydzenie do każdej chwili, w której muszę do niego wsiąść. Sam nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale odrzuca mnie za każdym razem, gdy muszę gdzieś jechać samochodem. Postrzegam to, jako tak ogromną stratę czasu i marnowanie energii życiowej, że coraz częściej wybieram własne nogi (albo przynajmniej komunikację miejską), zamiast jazdy samochodem. Tak, aby pokazać Ci realnie, ile ostatnio chodzę, podam Ci średnią liczbę kilometrów, jaką „robię” na własnych nogach: 10-15 (dane dostarcza mi Apple Watch). Biorąc pod uwagę, że średnia prędkość chodu to 6 km/h, wychodzi mi, że spędzałem prawie każdego dnia nie mniej niż dwie godziny na chodzeniu. A nie miałem żadnych szczególnych, pieszych wypraw w ostatnich tygodniach – raczej ogarniałem moje „normalne”, życiowe, codzienne sprawy. Te liczby chyba dobrze pokazują, że w ostatnim czasie częściej wybieram własne nogi, jako ten fajniejszy środek transportu. I muszę przyznać: bardzo, bardzo to lubię.

    Ostatnią sportową rzeczą, która coraz częściej pojawia się w moim kalendarzu codziennych aktywności, jest ping-pong – ten wyciska ze mnie chyba największe poty. I w tym przypadku nie będę już więcej testował Twojej cierpliwości do tego wpisu, więc bez zbytniego rozpisywania się – intensywne treningi tej przecudownej dyscypliny, poza aspektem sportowym, zaspokajają również moje cotygodniowe potrzeby związane z rywalizacją (choć biorąc pod uwagę, iż osoba, z którą na co dzień gram, daje mi niezły wycisk – tak samo dobrze uczą mnie pokory). Tyle.

    Ale płyńmy do brzegu – wracam do tego, o czym od samego początku chciałem opowiedzieć Ci w tym rozdziale. Gdy wszystkie elementy równania – dieta bogata w owoce i warzywa, litry wypisanej wody i dużo, dużo więcej ruchu – nałożyły się na siebie, wyszły mi dwie rzeczy: pot podczas treningów i radość na wadze. Strzelam, że możesz znowu zastanawiać się, jaki to ma związek z wegetarianizmem? 🙂 Idę więc dalej.

    Chyba już pisałem tu (na blogu) kilka razy, że po rzuceniu palenia, momentalnie przestałem się intensywnie pocić. Nie jest to zbyt szeroko komentowany plus pozbycia się tak wstrętnego nałogu, jakim jest palenie papierosów, ale w moim przypadku był on jednym z najlepszych (całkiem blisko po tym, że pożyję trochę dłużej 🙂). Gdy paliłem, pot (i łzy) towarzyszyły mi w wielu sytuacjach. Lato było koszmarem, ruch był koszmarem, wyjście na wesele czy inną imprezę było koszmarem. Po rzuceniu papierosów – wszystko to zniknęło, jak ręką odjął. Nie dość, że zacząłem sobie o wiele lepiej radzić z wysokimi, letnimi temperaturami, to podbiegnięcie do autobusu, kilka przetańczonych piosenek na weselu, czy nawet wyjście do sklepu, przestało mi się już kojarzyć z przepoconą, śmierdzącą koszulką. A teraz problem trochę powrócił, choć w zupełnie innej formie, nie jest już tak uciążliwy i patrzę na niego w totalnie inny sposób. Hmm… niełatwy to temat, ale jednak chcę go tutaj przemycić. Dieta bogata w owoce, litry wypisanej wody i sporo więcej ruchu sprawiły, że zacząłem się więcej, czasem dość intensywnie, pocić. I choć dzieje się to na siłowni (po 15 minutach mocnego kardio), na rolkach (na co też potrzeba ze 20-30 minut), czy w trakcie ping-ponga (tu potrafię być „mokry” już po 5 minutach), to stało się to na tyle zauważalną dla mnie nowością, że postanowiłem o tym wspomnieć i podłączyć jako jeden z efektów nowej diety – choć, jak już napisałem, wpływa też na to wiele innych czynników.

    Nie wiem jak bardzo jest to widoczne, ale opisując to „nowe” pocenie się, staram się jak mogę unikać słów, takich jak: problem. Bo problemem tak naprawę już to nie jest, a przynajmniej już tak tego nie odbieram. Gdy paliłem, wiedziałem, że w danej chwili pot wcale nie jest właściwą reakcją mojego organizmu na to, co się we mnie i wokół mnie dzieje. Wręcz czułem, że może to być efekt krzywdy, jaką robię mojemu organizmowi, że razem z potem, wychodzi wtedy ze mnie cały ten tytoniowy smród, co stało się moją obrzydliwą codziennością. Tym razem jest t-o-t-a-l-n-i-e inaczej. Piję wodę, jem owoce i warzywa, więc pocę się bardziej przy intensywnym treningu – tyle. Zachodzi całkiem naturalny, wręcz pożądany, proces wentylacji w organizmie. Nie śmierdzę jak kiedyś, nie pocę się przy każdej okazji – dzieje się to tylko wtedy, gdy tego potrzebuję. I tym razem nie oczekuję, że zniknie.
    No cóż, temat pocenia się nie jest łatwy, dotyczy obszarów życia, o których na co dzień nie rozmawiamy. Był jednak na tyle ważnym dla mnie elementem i na tyle nową rzeczą, że musiałem go – choć delikatnie – poruszyć.

    Tata gruby brzuszek

    Ok, czas na małe wyznanie.

    Muszę w tym miejscu dodać jednak jeszcze jedną rzecz, która – gdy tylko się wydarzyła – sprawiła, że aż zapiszczałem z radości. Nie wiem dokładnie jak to jest (i bardzo wiedzieć nie chcę!), ale gdy paliłem, ważyłem zawsze tyle samo – mało. Przez lata wchodziłem na wagę i powtarzałem jedno zdanie: „78 kg”. I może nie była to idealna dla mnie liczba, ale była stała, niezależnie od tego, co jadłem i ile się ruszałem (a tego pierwszego zawsze było o wiele więcej, niż drugiego). Gdy rzuciłem palenie, przez pierwsze pół roku nie było wielkiej zmiany w tym temacie. Wbrew temu, co prawie wszyscy mówili, nie przybyło mi kilogramów (pamiętam miliony pytań: „O, rzuciłeś palenie! Brawo, a ile przytyłeś?”). Dopiero później „brzuszek zaczął rosnąć”. Pomimo stopniowo zwiększanej aktywności, liczba na wadze zaczęła się dość dynamicznie powiększać. Aż strach pomyśleć, jak bardzo by wzrosła, gdybym kilka lat temu nie polubił się z bieganiem, jogą, czy ping-pongiem. W każdym razie, ostatecznie cyfry w moich 78-iu kilogramach, zamieniły się miejscami i wyszło z tego 87 kg. Tragedii nie było, ale wzrost wagi był dla mnie zauważalny, a jednocześnie stał się moją małą porażką. Niezależnie od tego co robiłem, nie udawało mi się zejść poniżej 74-75 kg. I trwało to dobrych kilka lat. Najlepszym podsumowaniem tej sytuacji, niech będzie humorystyczny rysunek, jaki dostałem od moich córek.

    https://www.instagram.com/p/CPNTjBQHv91/?utm_source=ig_web_button_share_sheet

    Brutalne, nie? Wiedziały, gdzie uderzyć 🙂.

    Choć te dodatkowe kilogramy nie były jakąś wielką tragedią, to jednak bardzo chciałem przynajmniej wrócić do poprzedniej wagi. I wiesz co? A, z resztą, sam zobacz.

    Taki oto widok ucieszył mnie już kilka TYGODNI po zmianie diety. Pierwszy raz od lat! W tak krótkim czasie! Wow, chodziłem po tym zadowolony przez cały tydzień.

    Zdaję sobie sprawę, że jest to połączenie wielu elementów, nie tylko spożywanych posiłków, ale i większej ilości ruchu (siłownia, rolki, ping-pong, rezygnacja z samochodu), jednak tak czy siak – moja radość z pokonania tej magicznej bariery 80 kg była spora. A co ważniejsze, minęło kolejnych kilka tygodni, a ja nie wracam już do wersji „tata gruby brzuszek” 🙂. Różnica jest już mocno zauważalna.

    Gdy pojawiają się przeszkody…

    No dobra, wszystko fajnie, pięknie, ale życie – jak wszyscy dobrze wiemy – wcale nie jest takie proste, i często pod nogami pojawiają nam się niespodziewane przeszkody i problemy. Zmiana przyzwyczajeń, w tym na przykład żywieniowych, w krótkiej perspektywie jest bardzo prosta – „cyk” i postanawiamy się zmienić. Tak samo jak rzucenie palenia, alkoholu czy pozbycie się jakiegokolwiek innego nałogu. Podejmujesz decyzję i gotowe. Problem jednak pojawia się, gdy chcesz wytrwać w takim postanowieniu dłużej niż godzinę, dzień czy miesiąc… Tak często przecież postanawiamy zmienić nasze życie (prawda?), ale tak rzadko przy tej zmianie pozostajemy. Najlepszym przykładem są chyba postanowienia noworoczne, których tak wiele co roku wypowiadamy, a które najczęściej wypalają się szybciej, niż zimne ognie w sylwestrową noc. Przeszkodą stają się drobne rzeczy, wydarzenia, ludzie, a chyba najczęściej my sami. I z tym ostatnim myślałem, że dam sobie łatwo radę – przecież długo przygotowywałem się do nowego stylu jedzenia, poziom determinacji miałem całkiem wysoki. Jednak w połączeniu z „wydarzeniami” i „ludźmi” wokół mnie, mogło już wcale nie być tak łatwo. Nie bałem się, że będę tęsknił za smakiem mięsa, za konkretnymi daniami – jestem na tyle kreatywny w kuchni, że potrafię organizować sobie wspaniałe dania niezawierające mięsa. Jednak presja – którą najczęściej sami na siebie wywieramy – podczas zetknięcia się z innymi ludźmi, podczas spotkań i wydarzeń, potrafi skutecznie osłabić silną wolę.

    Nauczyłem się już, że gdy chcę zmienić jakiś kawałek mojego życia, to najlepiej, gdy przez pierwsze kilka dni tej zmiany, posiedzę sobie w domu – tu, w kontrolowanym środowisku, napotykam mniej przeszkód. Przychodzi jednak moment, w którym trzeba wyjść na zewnątrz i stanąć twarzą w twarz z całą resztą życia – tego wśród ludzi.

    A konkretnie? Na przykład wydarzenia rodzinne, spotkania ze znajomymi, lunche z klientami, spontaniczne, weekendowe filmy z dzieciakami połączone z „drobnymi” przekąskami… te wszystkie sytuacje wymagają przede wszystkim jednej rzeczy – strategii. Choć wiem, że nie jestem w stanie przewidzieć każdej sytuacji, w jakiej się znajdę, to opracowanie głównego planu działania w kontekście nowej diety, może bardzo pomóc w różnych niespodziewanych chwilach.

    Miałem w tym miejscu opisać Ci kilka konkretnych sytuacji, w jakich znalazłem się wraz z moją dietą, opowiedzieć Ci o próbach, jakim sam siebie poddałem, ale w gruncie rzeczy – tu zupełnie nie o to chodzi. Rozstrzyganie, czy imieniny u cioci są warte jednorazowej rezygnacji z diety, a może spotkanie po latach ze znajomym czy wieczorny film z dzieciakami? Za każdym razem chodzi o jedno – o wyznaczone zasady. I wracam w ten sposób do samego początku mojego wpisu – do powodów, jakie kierowały mną, gdy zmieniałem dietę. Jak już pisałem, nie były to powody ideologiczne, a zdrowotne. I jest to pierwszy, bardzo istotny punkt mojego wewnętrznego regulaminu – dzięki temu wiem, że złamanie diety wegetariańskiej, nie będzie miało (nie powinno mieć) dla mnie dużych konsekwencji psychicznych, co najwyżej lekkie fizyczne. Rozumiesz, co mam na myśli? Gdyby na przykład to religia była podstawą mojej decyzji o zmianie diety, każdorazowe zjedzenie mięsa mogłoby być dla mnie poważnym naruszeniem zasad moralnych. Gdybym wierzył, że zjedzenie mięsa wyrządza określone i znaczące szkody dla świata, wtedy być może nawet przebywanie w jednym pomieszczeniu z osobami, które mięso jedzą byłoby dla mnie problemem. Jednak ja kieruję się zdrowiem – czyli wybrałem sobie powód z jednej strony chyba najważniejszy, ale z drugiej – taki, który… najłatwiej ominąć.

    Dlatego też bardzo rzadko, ale jednak zdarza mi się zjeść kawałek mięsa. Są to jednak głównie sytuacje, gdy znajdę się w towarzystwie osób, które nie są świadome mojej diety (a ja nie bardzo chce je uświadamiać?). Fajnym przykładem jest tu lunch-niespodzianka, na który zostałem zaproszony podczas spotkania ze współpracownikami – po kilkugodzinnym spotkaniu zespołu, z którym od dawna pracuję nad dużym projektem, okazało się, że czeka na nas przygotowany dla wszystkich obiad, składający się właściwie wyłącznie z mięs – co w tamtym momencie było dla mnie mocno ironiczne, ponieważ nie miałem nawet najmniejszej szansy, aby zjeść tylko i wyłącznie symboliczną „sałatkę”. Był to moment, w którym z radością odstąpiłem od mojej diety i przemilczałem fakt, że na co dzień nie spożywam podobnych posiłków. W ostatnich miesiącach podobnych sytuacji było jeszcze trochę, a prawie wszystkie dotyczyły relacji z innymi ludźmi – spotkanie z dawno niewidzianym znajomym, rodzinne przyjęcie imieninowe, podczas którego próbowałem po kawałku każdej z podanych potraw, wieczór filmowy z moimi dzieciakami, i nawet kilka prywatnych chwila słabości, gdy samotnie skusiłem się na mięsne, fastfoodowe danie. W gruncie rzeczy, przez ostatnie pół roku, momenty, w których rezygnuję z bycia pescowegetarianinem, nie wychodzą poza jeden-dwa razy na dwa tygodnie. I taka matematyka chyba mi odpowiada.

    Wartym zaznaczenia jest z pewnością fakt, że po każdorazowym zjedzeniu mięsa, odczułem to mocno następnego dnia – ten dawno zapomniany efekt mega-ciężkości szybko przypomina mi, dlaczego powrót do mięsnej diety nie jest już dla mnie opcją na stałe.

    Życie bez mięsa jest takie nudne…

    To opinia, z którą często się spotykam: gdy zrezygnujesz z jedzenia mięsa, Twoja dieta szybko stanie się bardzo monotonna – i nawet pozostawienie w menu ryb nie sprawi, że po kilku tygodniach będziesz nadal z radością patrzeć na każdy kolejny posiłek.

    TOTALNA NIEPRAWDA! 

    Znam kilka osób, które – choć lubią gotować – po przejściu na wegetarianizm, straciły totalnie zapał do tworzenia fajnych potraw, a co za tym idzie – zaczęły unieszczęśliwiać same siebie. U mnie jest wręcz odwrotnie. Ograniczenie składników, z jakich „produkuję” moje codzienne dania spowodowało, że uruchomiły się we mnie całkiem nowe pokłady kreatywności w kuchni. Już na samym początku zacząłem testować wszystkie sojowe zamienniki regularnych potraw (od wędlin sojowych, po parówki, kotlety i pasztety z soji), jednak szybko doszedłem do wniosku, że NIENAWIDZĘ DAŃ Z SOJI! Momentalnie zrezygnowałem z tego wariantu wegetarianizmu. Nie oznacza to jednak, że jem cały czas te same i nudne dania – przeciwnie. Prawie każdego dnia jem coś innego, a i każde moje danie sprawia, że nie mogę przestać jeść. Są dni, gdy mam ochotę na burgera z łososia z frytkami, albo warzywnego cheesburgera w bułce sezamowej z ostrym ketchupem i cebulką (no dobra, takich dań jednak staram się za często nie robić), ale uwielbiam i risotto grzybowe, zupę rybną, czy przepyszny kawał pieczonej makreli. Śniadanie to czasem jajecznica, parówki z łososia, Kanapka Stefana (mój autorski pomysł na przepyszną kanapkę, która staje się powoli kultowym daniem wśród moich znajomych! Może kiedyś podzielę sięprzepisem), czy talerz różnego rodzaju serów. Z pewnością nie mogę powiedzieć, że w mojej kuchni wieje nudą – dieta wegetariańska (pescowegetariańska) wcale nie musi być nudna, trzeba się tylko trochę postarać i polubić gotowanie. Ważne jest jedynie, aby mieć pod ręką odpowiednie składniki – bez tego nigdy nie wyjdzie nam żądne danie.

    Skąd pomysł?

    Pomyślałem jeszcze, że podam Ci kilka źródeł, które zainspirowały mnie do tego, aby w ogóle zainteresować się tematem zmiany diety. Jak już pisałem wcześniej, od dłuższego czasu przygotowywałem się do tego. I, jeżeli już mnie znasz, to wiesz, że potrzebowałem kogoś, kto popchnie mnie do tego, aby przestać jeść mięso. Było kilka takich osób – choć większość z nich nigdy się nie dowie, że pomogło mi w podjęciu tak ważnej decyzji.

    Radek Budnicki

    Radek jest podcasterem, od którego uczę się wielu rzeczy. Pokazuje jak na co dzień korzystać z filozofii stoickiej, uczy jak nagrywać podcasty, jak pokochać historię oraz… właśnie, jak nie jeść mięsa. Ogromną zaletą Radka jest to, że jest sobą i nie udaje nikogo innego. Lubię go za styl jego podcastów i podejście do życia. To właśnie Radek jako pierwszy zaszczepił we mnie myśl „A gdyby tak…” – gdy w 152. odcinku podcastu opowiedział o diecie wegańskiej. Choć powody, jakimi się kierował, zmieniając kiedyś dietę, są nieco inne niż moje, to właśnie jego słowa sprawiły, że zacząłem myśleć… Warto posłuchać Radka i również uruchomić przemyślenia…

    Jeff Sanders

    W czołówce osób, które zainspirowały mnie do zmiany diety, pojawia się jeszcze jeden podcaster – Jeff, który prowadzi audycję o produktywności: 5 AM Miracle. I to właśnie on, już w 2014 roku, opublikował odcinek, który na długo zapadł mi w pamięć, choć totalnie nie spodziewałem się, że wiele lat później, pomoże mi w podjęciu decyzji o zmianie diety. A chodzi o 30. odcinek podcastu Jeffa, w którym opowiada o tym, dlaczego… banany są zdrowe 🙂. Sam nie wiem, dlaczego właśnie ta audycja wywarła na mnie tak duże wrażenie. Pamiętam ją jednak do dzisiaj i dzięki Jeff’owi, od kilku lat banany właściwie zawsze znajdują się w mojej kuchni – mają nawet swoje własne naczynie, w którym spokojnie sobie leżą i czekają na zjedzenie.

    Netflix

    Okazuje się, że czasem i na Netflixie można znaleźć się coś wartościowego. Mi w ręce wpadła seria „Wyjaśniamy” – całkiem ciekawy i dobrze przygotowany amerykański serial społeczno-kulturalno-dokumentalny, w którym każdy odcinek poświęcony jest innemu tematowi. Jest jeden o muzyce, o wiecznej młodości, cukrze, trawce (pod publiczkę! Och Netflix…), sporcie, inteligencji zwierząt… i jest jeden o przyszłości mięsa. Choć tematem przewodnim odcinka jest sztuczne, wytwarzane w laboratorium mięsko – które to totalnie mnie nie interesuje – to połowa odcina dotyka problemu „produkcji” zwykłego, normalnego mięsa, jaka ma dziś miejsce. To, o czym opowiadają autorzy, jak również zdjęcia pokazane w odcinku, robi wrażenie i na długo zostają w pamięci. Myślę, że warto obejrzeć ten jeden odcinek serialu „Wyjaśniamy”, niezależnie od tego, czy planujesz przejść na wegetarianizm, czy nie. Warto wiedzieć, czym żywi się ogromna większość społeczeństwa.

    Pani Dorota

    Tu nie podrzucę Ci żadnego adresu www – ponieważ Pani Dorota go nie posiada. Nie jest ani blogerem, ani podcasterem, nie publikuje niczego w mediach społecznościowych. Pani Dorota jest moją znajomą, wegetarianką, z którą przeprowadziłem wiele rozmów na temat jej diety. Reprezentuje ona w tym wypadku każdego z Twoich znajomych, który zmienił dietę na bezmięsną. Jeżeli i Ty zastanawiasz nad podobnym krokiem, porozmawiaj z kimś, kogo znasz, a kto zdecydował się już kiedyś na coś podobnego. Dowiesz się z najlepszego źródła, co wiąże się z taką decyzją, dostaniesz garść porad jak uniknąć nudy i przetrwać trudne dni. Taka rozmowa może okazać się tym, co będzie miało największy wpływ na Twoją decyzję. Mnie bardzo pomogła, a fakt, że do dzisiaj mam z kim wymieniać doświadczenia związane z wegetarianizmem (pescowegetarianizmem), czasem pomarudzić a czasem się pochwalić – jest dla mnie bezcenny. Polecam Ci odszukanie kogoś takiego, nawet jeżeli nie będzie to osoba z najbliższego grona Twoich znajomych. Jeżeli nie masz nikogo takiego wokół siebie – możesz zawsze napisać do mnie, po to właśnie jest pole komentarzy pod wpisami, abyśmy mogli porozmawiać 🙂.

    Na koniec

    Wpis, który teraz czytasz, powstawał niezwykle długo, wiele miesięcy. Choć od samego początku, wraz z pierwszym dniem mojego pescowegetarianizmu, wiedziałem, że będę chciał Ci opowiedzieć o tej przygodzie, długo nie wiedziałem, jaki będzie jej finał. Choć udało mi się szybko schudnąć, nie wiedziałem, czy nie jest to efekt chwilowy, były też przypadki, gdy sięgałem po mięsko. Bywały trudne chwile, a i ostatecznie nie wiedziałem, czy będę opowiadał Ci o sukcesie, czy porażce. Dziś już wiem – zostaję z pescowegetarianizmem na dłużej – ale wiem też, że raz jakiś czas skuszę się pewnie na pojedynczy powrót do starych, mięsnych dań. Nie wiem na jak długo, być może na kilka lat, może już na zawsze, ale wiem, że dzisiaj jestem bardzo zadowolony z tego, jak jem. A jeszcze bardziej z tego co jem. Dlatego też Ciebie również zachęcam do spróbowania – chociażby po to, aby wiedzieć, czy taki rodzaj diety Ci pasuje.

    Z przyjemnością poczytam, o Twoich doświadczeniach z różnymi dietami – i tu ponownie przypominam o polu komentarzy – być może to Ty zainspirujesz mnie do jakiejś kolejnej zmiany? A może chcesz o coś zapytać? Coś doradzić? Porozmawiajmy 🙂.

    Cześć!

    1. Płyńmy do brzegu – to określenie podłapałem od Piotra, z którym wspólnie nagrywamy 🐽 PiG Podcast. Sam do końca nie wiem, dlaczego tak bardzo je lubię, ale za każdym razem uśmiecham się, gdy podczas nagrania, trochę zboczymy z kursu, odejdziemy od naszego głównego tematu i Piotr w ten sposób chce przywrócić nas na właściwe tory.
  • Już nie jestem głodny

    Gdy kilka tygodni temu rozpocząłem etap zmieniania moich nawyków żywieniowych, były osoby, które śmiały się i stukały w głowę. Dzisiaj te same osoby dołączają do mnie w wieczorno-porannym niejedzeniu i bardzo chwalą sobie efekty. Post przerywany stał się nie tylko moją nową bronią w walce o zdrowsze jutro, ale również, a może i przede wszystkim, wspaniałym narzędziem do kształtowania charakteru. Cieszę się też, że udało mi się do tego, zarazić nim kilka osób.

    Obiecałem Ci niedawno, że opowiem o nowej diecie, jaką sobie zafundowałem…

    Jej, właśnie przeczytałem powyższe zdanie i przez sekundę oczami wyobraźni widziałem Annę Lewandowską, która swym zdecydowanym głosem zachęca do przejścia na nową dietę: „wystarczy, że będziesz jadł to co ja, a w końcu będziesz wyglądał jak ja”. W mojej diecie chodzi oczywiście zupełnie o coś innego. Od dawna szukałem jakiejś fajnej zmiany w tym zakresie, ale moim głównym celem nigdy nie było, aby wyglądać jak Anna Lewandowska, czy nawet jej Robert. Choć oczywiście byłby to fenomenalny skutek uboczny (🙂) i nie miałbym nic przeciwko temu, aby mi się przytrafił. Powiedzmy, że jest to mój mniejszy cel – numer dwa. Przede wszystkim jednak chodzi o zdrowie i lepsze samopoczucie – a te dwie rzeczy można osiągnąć dość szybko przy diecie, jaką stosuję.

    Przez ostatnie lata nauczyłem się, że to, co jem, bezpośrednio przekłada się na to, jak się czuję. Ma to tak samo ogromny wpływ na moją odporność. Jedno smaczne, ale niezbyt zdrowe danie, może nie tylko pozbawić mnie energii na wiele godzin, ale również spowodować w moim organizmie spustoszenie podobne do wypicia kilku kieliszków wódki czy wypalania paczki papierosów. Chwilowy zachwyt kończy się później niezbyt fajnym kacem.

    Jak wspomniałem na początku tej wiadomości, zmianą, jaką wprowadziłem i której chcę Ci dzisiaj opowiedzieć, jest post przerywany. Słowo „post” kojarzy nam się często ze wigilią Świąt Bożego Narodzenia – tradycja nakazuje nam wtedy nie jeść mięsa i objadać się po uszy wszystkim innym. Post, który ja stosuję, to całkowite powstrzymywanie się od jedzenia – zamiennym słowem może być tu chyba „głodówka”. Zasada działania jest banalnie prosta – wystarczy nie jeść w określonych porach dnia lub nocy. Jest wiele wariantów postu przerywanego, jedni praktykują go, nie jedząc przez jeden, cały dzień w tygodniu, inni rezygnują z obiadów, dla niektórych pierwszym posiłkiem jest dopiero późny lunch. Możliwości może być tyle, co osób stosujących post. Ja wybrałem dla siebie wariant polegający na tym, że jem tylko od godziny 6 rano do 16 – jest to tak zwany wariant 14:10 (14 godzin jedzenia, 10 godzin postu). Zrezygnowałem więc z kolacji i pierwszego, wczesnego śniadania, które to jadałem zazwyczaj o 4 rano (wstaję o 3:30).

    Pierwsze dni, tygodnie były dość ciężkie. Okazuje się bowiem, że odstawianie jedzenia niewiele różni się od rzucania papierosów. Chodziłem spać zwyczajnie głodny, nie mówiąc już o tym, jak ciężkie były poranki. Nie raz otwierałem z rana po dziesięć razy lodówkę, walcząc sam ze sobą o to, czy warto skończyć te męczarnie i sięgnąć po kawałek szynki, sera czy chociaż małą rzodkiewkę… Jednak wytrzymałem i z czasem mój organizm przyzwyczaił się do nowego trybu działania. Przestałem odczuwać głód zarówno wieczorem, jak i też rano. Post zaczął przynosić pierwsze efekty – choćby te na wadze – a ja zacząłem obserwować bardzo dziwne rzeczy… Kilka z nich dotyczyło biegania. O 5:30 rano, gdy zazwyczaj idę biegać, powinienem być chyba totalnie pozbawiony energii, teoretycznie powinien to być mój najgorszy moment dnia – w końcu minęło prawie 10 godzin od mojego ostatniego posiłku, prawda? Jest natomiast całkiem odwrotnie, poranny bieg stał się nagle lekki, jestem dużo bardziej skoncentrowany, post spowodował, że poranne wyjście jest dla mnie jeszcze większą przyjemnością (a w gorsze dni, mniejszą męczarnią). Bałem się, że gdy wyjdę rano na dwór (a mamy przecież zimę! O 5:30 rano nie jest za ciekawie) będzie mi zimno – ale i tu się pomyliłem. O dziwo, moje ciało zaczęło sobie lepiej radzić z zimnem. Mało tego, okazało się, że dużo lepiej radzę sobie z niskimi temperaturami nie tylko, gdy jestem „na głodzie”, ale przez cały dzień. Wierzę, że i w tym post ma swój udział. 

    Inną cenną umiejętnością okazało się to, że nauczyłem się mówić „nie” jedzeniu. Takie ćwiczenie silnej woli bardzo się przydaje. Wcześniej ciężko było mi powstrzymać się od sięgnięcia po „coś dobrego”, gdy nadarzała się okazja. Nie ćwiczyłem powstrzymywania się od jedzenia, więc nie bardzo wiedziałem jak odmawiać, gdy ktoś częstował mnie jakimś smakołykiem, często też jadałem więcej niż powinienem. Post nauczył mnie jak nie jeść – i ta umiejętność okazała się bardzo cenna.

    Muszę oczywiście też wspomnieć o kwestii technicznej mojego małego wyzwania związanego z niejedzeniem. Jak się pewnie domyślasz, gdy tylko zdecydowałem się na rozpoczęcie postu, sięgnąłem do sklepu z aplikacjami w moim iPhonie, aby sprawdzić, czy są tam jakieś narzędzia, które mogą mi w tym pomóc. Ku mojemu zaskoczeniu, wybór był ogromny! Nie dość, że większość aplikacji, które pomagają w liczeniu kalorii (ja używam Lifesum), ma wbudowane liczniki postu, to jeszcze znalazłem całą masę aplikacji dedykowanych tej aktywności. Po wypróbowaniu kilku z nich stwierdziłem ostatecznie, że dam sobie radę sam z pilnowaniem siebie samego, aby od 16-tej nie jeść.

    Moje pytanie do Ciebie na dzisiaj: Co ostatnio zmieniłaś/zmieniłeś w swoim życiu, aby lepiej zadbać o swoje zdrowie? Być może sam skorzystam z Twojej odpowiedzi 🙂

    ps. Nagraliśmy z Piotrem fajny odcinek 🐽 PiG Podcastu, o tym, jak to jest być introwertykiem. Wyszło nam bardzo osobiście, ale warto posłuchać, do czego Cię serdecznie zapraszam 🙂

  • Jestem głodny.

    Byliście kiedyś na diecie? Ja tam ich nie cierpię. Założenie, że przez tydzień, dwa czy pięć tygodni, nie możemy jeść pewnych rzeczy, a potem wracamy do wcześniejszych nawyków, jest dla mnie mocno słabe. Jedzenie, szczególnie kompulsywne, jest nałogiem. Gdy dołożymy do tego rodzaj jedzenia, jaki często w siebie pakujemy – to spożywanie pokarmów bardzo łatwo można myślę porównać na przykład do palenia papierosów. A tych przecież nie odstawiamy czasowo, aby odtruć nasz organizm, i potem wrócić do pysznego, trującego dymu. Papierosy, jak już rzucamy, to na zawsze! Przynajmniej taki zawsze jest plan. Dlaczego więc w kontekście jedzenia przechodzimy na dietę, którą – już z założenia – odstawiamy na półkę po jakimś czasie? Nigdy tego nie pojmowałem, choć pewnie jest cała masa medycznych, sportowych, filozoficznych, naukowych, ideologicznych, kulturowych i innych ważnych powodów, dla których tego rodzaju chwilowe zmiany sposobu żywienia są właściwe. Ja tego po prostu nie kupuję – zamiast diety, wolę stałą zmianę sposobu żywienia. Wychodzę z założenia, że jeżeli coś jest dla nas dobre, należy pracować nad tym, aby było permanentne, a nie chwilowe. Mylę się?

    No właśnie… I z takim moim restrykcyjnym podejściem szukam sobie od lat jakiegoś fajnego sposobu na życie, na codzienność, na jedzenie, na posiłki, na zakupy. Choć i tak poczyniłem już ogromne postępy, zmieniając kilka lat temu nawyki zakupowe. Przestałem wtedy kupować jedzenie w marketach. Mam swojego jednego Carrefour’a (choć równie dobrze mogłem wybrać Tesco czy Aldiego), w którym kupuję chemię do prania, płyny do mycia naczyń i podłóg, czy pastę do zębów – i to raczej wszystko. Z jedzenia w moim markecie mogę co najwyżej sięgnąć po ulubiony ketchup, majonez czy ciasto do pizzy. Choć nawet z tych produktów 95% rzeczy w na półkach nie nadaje się do spożycia. Serio! Nie mogę uwierzyć, że ludzkość tak bardzo przestraszyła się koronawirusa, a pakuje w siebie tony jedzenia, któremu z punktu widzenia składu bliżej chyba do torebki foliowej, niż czegoś, co można nazwać zdrowym produktem. Zapakowana w folię, chemiczna szynka z takiego marketu nie powinna być nawet nazywana jedzeniem. Choć oczywiście, również w markecie można sięgać po zdrowe rzeczy – niestety jest to chyba wielokrotnie trudniejsze, niż na bazarku czy targu. W ogóle to świat pod tym kątem jest taki dziwny – miasta pełne są Mc’Donaldów, KFC, Pizzy Hut i innych fast food’ów, których głównym zadaniem wcale nie jest nas zdrowo nakarmić, ale zarobić (na nas) jak najwięcej, wydając na produkcję tego „jedzenia” jak najmniej, ale pakując to jednocześnie składnikami, które będą w stanie oszukać nasze zmysły – które będą w stanie nam wmówić, że to, co jest nam serwowane, jest smaczne. Ma być tanio, smacznie i zapełnić nam brzuchy. Myślę, że gdyby tylko pozwalało na to prawo, a ludzie nie zauważyliby różnicy, w najtańszym cheeseburgerze z pewnością mielibyśmy dodatkową warstwę wypełniacza w postaci styropianu czy waty.

    No dobra, nakręciłem się strasznie – wybacz – ale tak już mam, gdy myślę sobie o tym, jakiego rodzaju jedzenie często w siebie pakujemy. Szczególnie że i mnie zdarza się od czasu do czasu wpaść do „Maca” czy „na skrzydełko”. Mam wtedy ogromne wyrzuty sumienia i żywy dowód na to, jak silnym nałogiem jest jedzenie. Czasem ulegam. Na co dzień kupuję jedzenie od sprawdzonych ludzi na targu, ale co jakiś (na szczęście dłuższy) czas, sięgam w Carrefourze po dwie wielkie paki chipsów i wieczorem siadam z dzieciakami do oglądania śmiesznego filmu. Moja droga do zdrowego jedzenia rozpoczęła się już kilka lat temu, ale do celu jeszcze bardzo daleko.

    No i zobacz, miałem Ci dzisiaj opowiedzieć o tym, że chodzę ostatnio mocno głodny – szczególnie w określonych porach dnia (i nocy). Zamiast tego rozpisałem się o zakupach, fast food’ach i niezdrowym jedzeniu. Historię związaną z jedzeniem i moim nowym sposobem żywienia dokończę więc za tydzień, dzisiaj napiszę Ci tylko, że udało mi się znaleźć bardzo fajny sposób na ograniczenie i kontrolę tego, co i kiedy jem. Do tego sposób ten jest mega prosty. Stosuję go od kilku tygodni i jestem więcej niż zadowolony! Widzę już efekty na wadze, lepsze wyniki podczas biegania i mocny trening silnej woli. Choć tej ostatniej podobno lepiej nie trenować, a oszczędzać… Ale to historia na jeszcze inną wiadomość 🙂

    Jak co tydzień, mam też do CIebie pytanie: czy jesteś zadowolona/zadowolony z tego co jesz? Twoja odpowiedź na to pytanie przyda mi się do kolejnej wiadomości – tej, którą napiszę za tydzień. Kliknij więc „odpowiedz” i daj znać 🙂 Możesz po prostu napisać „tak” albo „nie”, choć z przyjemnością poznam też Twoją szerszą opinię na ten temat. Jestem mega ciekawy, jaki jest Twój stosunek do zakupów i jedzenia.

  • dlaczego jedzenie na krótko przed snem to kiepski pomysł

    Pisałem już o tym jak, i dlaczego warto, zaplanować swój sen (wcześniejszy wpis – klik). Jednym z punktów było zadbanie o wieczorną dietę. W serwisie Crazy Nauka znalazłem kilka słów na jej temat i dodatkowych problemów, jakie mogą się pojawić, gdy nie będzie jej przestrzegać. Pomyślałem, że podrzucę Ci kawałek tego tekstu:

    Badania pokazują, że kiedy jemy późno w nocy, funkcjonując w typowym cyklu snu i czuwania, nasz organizm jest bardziej skłonny do przechowywania tych kalorii w postaci tłuszczu, aniżeli do ich spalania. Przyczyną tego może być nasza ewolucyjna spuścizna – nasi przodkowie, jedząc późno w nocy, “przedłużali” wydajność tego posiłku na następny poranek, co było sposobem na zaoszczędzenie deficytowego towaru, jakim było jedzenie. My dziś mamy go pod dostatkiem i stąd nasze problemy.

    W 2015 roku fizjolog Marta Garaulet z Universidad de Murcia w Hiszpanii zauważyła, że spożywanie lunchu po godz. 16.30 utrudnia metabolizowanie węglowodanów, a u ludzi jedzących późne posiłki zaobserwowała zmniejszoną tolerancję glukozy, co może prowadzić do rozwoju cukrzycy. Jedzenie przed snem może spowodować niestrawność, bóle żołądka i zgagę – na takie problemy skarży się, według badań TNS OBOP, dwie trzecie Polaków, a aż 20 proc. odczuwa je kilka razy w miesiącu.

    Objadanie się na noc może też pogłębić dolegliwości związane z refluksem – cofaniem się treści pokarmowej z żołądka do przełyku, co wywołuje zapalenie przełyku, a nawet może prowadzić do nowotworu. W 2005 roku naukowcy przeprowadzili badania z udziałem 350 osób, a wynikało z nich, że zjedzenie posiłku w czasie krótszym niż trzy godziny przed snem może prowadzić do refluksu.
    — Więcej na www.crazynauka.pl/dlaczego-jedzenie-krotko-snem-niebezpieczne/

    Straszne, prawda? Następnym razem zanim zdecydujesz się na jeszcze jedną kanapeczkę przed samym snem zastanów się, czy nie lepiej poczekać z nią do rana. Zamiast tego, wypij szklankę wody. Dzięki niej nie tylko zapełnisz żołądek redukując uczucie wieczornego głodu, ale również zapobiegniesz innym dolegliwościom na jakie jesteś narażony podczas snu – na przykład wysuszaniu błon śluzowych. Wieczorna woda pomaga też w utrzymaniu odpowiedniej termoregulacji ciała podczas snu oraz wspomaga oczyszczanie organizmu z toksyn.

    Jeżeli więc masz w zwyczaju opychanie się na noc – proponuję jeszcze raz przemyśleć, czy ta chwila wątpliwej przyjemności, faktycznie warta jest konsekwencji jakie ze sobą niesie.