Tag: motywacja

  • mama na zajęciach, a więc jak przetrwać, gdy każdy ruch boli

    Co jakiś czas rozpoczynam nowe kursy tańca w szkole, w której się uczę. Kursy startują, czasem się kończą (gdy grupa się rozpada) i wtedy poziom się zeruje, kurs startuje niejako od nowa. Mimo że uczę się już dość długo, nie tylko nie przeszkadza mi startowanie w kolejnych kursach na poziomie początkującym, takich totalnie od zera, ale wręcz bardzo to lubię i doceniam fakt, że mogę pod okiem trenerów pracować nad podstawami – pracuję wtedy zupełnie inaczej, niż osoby, które dopiero pierwszy raz pojawiają się na zajęciach. Zresztą, mam podobne podejście również w innych obszarach mojego życia – cenię pracę u podstaw.

    Taki pierwszy dzień zajęć nowego kursu, to trochę jak początek stycznia na siłowni – przychodzi zawsze kilka osób, które na fali jakiegoś impulsu zapragnęły nauczyć się tańczyć, ale jeszcze do końca nie wiedzą jak to będzie wyglądało. I to jest całkiem ok.

    Przypominam sobie moją pierwszą lekcję. Byłem tak samo zdezorientowany, przestraszony, nie za bardzo wiedziałem, co się będzie działo, czy mam mieć buty, gdzie się ustawić, co robić… Początek to zawsze fajny, ale i mocno stresujący moment – przynajmniej dla większości osób. I za każdym razem, gdy startują nowe zajęcia w szkole tańca, w oczach wielu osób widzę podobne obawy.

    Historia, którą chcę Ci opowiedzieć, wydarzyła się właśnie w takim momencie – gdy startowały nowe zajęcia w szkole tańca. Przyszła na nie mama z dwiema córkami. Fajnie – pomyślałem – takie rodzinne zajęcie się dla nich szykuje. Do tego drugie „fajnie”, ponieważ w szkole, w której się uczę, bardzo rzadko pojawia się ktoś w okolicy mojego wieku – a przynajmniej na zajęciach tańca współczesnego, które ja wybieram.

    Zawsze kibicuję nowym osobom w tacki sytuacjach. Tym bardziej że taniec współczesny jest bardzo wymagający i nie łatwo jest zacząć. Czasem na nowych zajęciach pojawiają się osoby, które wcześniej niewiele robiły ze swoim ciałem. I to jest również całkiem ok. Tyle tylko, że nie jest łatwo. Wręcz jest bardzo, bardzo ciężko.

    I taki też jest każdy nowy, startujący kurs – ciężki.

    Typowe zajęcia trwają półtorej godziny i podzielone są na trzy części: rozgrzewka, ćwiczenie techniki i choreografia. Całość dostosowana do poziomu grupy, ale mimo wszystko, są to rzeczy dość wymagające (tak, wiem, już z dziesiąty raz to podkreślam). Początkowo, patrzysz tylko na zegarek i odliczasz każdą minutę do końca, prosząc w duchu czas, by leciał szybciej (pamiętam dokładnie jak to było!). Z czasem jednak wszystko wywraca się do góry nogami i po dziewięćdziesięciominutowych zajęciach dziwisz się, że lekcja kończy się tak szybko.

    A więc rozpoczęła się rozgrzewka. Szok dla nowych osób, widać to po twarzach. Po kilku minutach wielu osobom oczy wychodzą z orbit, pot prawie leje się po twarzy. Takie pierwsze zderzenie z rzeczywistością sali treningowej. Lubię wtedy zerkać na miny tych nowych osób, mam zawsze wtedy ochotę jakoś dodać im otuchy, krzyknąć: nie poddawaj się, wytrzymaj jeszcze chwilę, dasz radę!. To właśnie pierwsze 30 minut jest najgorsze – ten szok. Trzeba jednak przetrwać i potem wrócić na kolejne zajęcia – efekty w końcu się pojawią, a i te mordercze ćwiczenia stają się powoli prawdziwą i ogromną przyjemnością.

    Jednak nie każdemu udaje się wytrwać. Mama, która przyszła z córkami, po 10 minutach rozgrzewki… wyglądała na przerażoną. Znane mi już bardzo dobrze ruchy, które zawsze wykonywaliśmy podczas rozgrzewki – a które dla niej były tak nowe – sprawiały przeogromną trudność. Dokładnie tak samo, jak podczas moich pierwszych zajęć. Jej, mój pierwszy raz w szkole tańca był straszny. Zapisałem wtedy w moim dzienniku:

    Pierwsza lekcja.
    To było ż-e-n-u-j-ą-c-e. Ja byłem żenujący.
    Ale kurna, podobało mi się tak bardzo.
    To był . No, może jeszcze nie do końca w moim wykonaniu. Ale w sumie jednak!
    Ale
    Sam nie wiem co dalej. Widzę jak daleko jestem, ile pracy przede mną.
    Boooooooże, co ja robię?
    (…)
    Chcesz tego?
    Będzie:
    a) żenująco
    b) bolało (oj będzie wszystko bolało)
    c) trudno
    d) ciężko
    e) duuużo wyrzeczeń
    f) beznadziejnie przez długi czas
    Matko, myślałem, że coś tam może umiem, że ostatnie lata ćwiczeń dadzą jakieś efekty, że będzie łatwiej. A nie jest.

    Patrzyłem więc na tę mamę i po cichu trzymałem za nią kciuki. Widziałem, że jest na granicy, że zastanawia się, co ona tu właściwie robi. Jednak z każdą minutą była bliżej ukończenia tej pierwszej, najtrudniejszej lekcji. Jeszcze tylko chwila i przejdziemy do techniki, potem do choreografii i będzie już bardzo fajnie.

    Mama jednak po chwili odpuściła.

    Przerwała ćwiczenia, wstała, usiadła pod ścianą. Nie brała już udziału w zajęciach. Spędziła resztę czasu z telefonem w ręku. Nawet nie zerkała na to, co dzieje się na sali.

    Nie uwierzyła – pomyślałem. Szkoda, wielka szkoda.

    To zawsze jest taka szansa na zmianę swojego życia. Nie chodzi oczywiście tylko o taniec, podobne obrazki oglądam czasem na zajęciach grupowych na siłowni. Wielu osobom, które nie chodzą na siłownię, kojarzy się ona z wysportowanymi chłopakami i dziewczynami, którzy pojawiają się tam, by popisywać się przed innymi. Prawda jest taka, że siłownia to miejsce, gdzie ludzie walczą ze swoimi słabościami, próbują się zmienić, często naprawić. Tam również widuję ból w oczach ludzi, którzy dopiero zaczynają – taki ból fizyczny, ale i psychiczny, związany z przełamywaniem własnych ograniczeń i barier. Widzę to bardzo często. Walkę ludzi o lepsze życie. Przychodzą osoby młode, starsze, niektóre mocno starsze, po urazach, kontuzjach, chorobach, szczupłe, otyłe, mocno otyłe – na siłowni każdy z czymś walczy. Często ta walka jest niezwykle trudna. Oj, jak często.

    I gdy tamta mama zrezygnowała, już na początku rozgrzewki, tak mi się smutno zrobiło. Nie dlatego, że znowu nie będzie nikogo w moim wieku na zajęciach, totalnie nie o to chodziło. Zobaczyłem, jak ona rezygnuje ze zmiany, jaką te zajęcia reprezentowały. Z przemiany, jaką mogła sobie zafundować. Wystarczyło pomęczyć się te pierwsze 90 minut. Potem wyżalić się córkom w domu jak to było ciężko i przyjść za tydzień. To takie proste.

    Każdego dnia podejmujemy szereg różnych decyzji. Mniejszych, większych, każda z nich jest ważna. Jest deklaracją – naszej drogi. Podejmujemy walkę o lepsze jutro, albo z niej rezygnujemy. Dla jednych będą to kolejne zajęcia na siłowni, dla innych lekcje tańca, a dla jeszcze innych niesięgnięcie po kolejnego kebaba, papierosa, piwo, czy wybranie się do lekarza, by spróbować poprawić, czy naprawić coś, co wydaje się nienaprawialne. Każdy ma swoją walkę i każdy z nas może ją wygrać. Wystarczy tylko przetrwać rozgrzewkę i nie usiąść pod ścianą z telefonem w ręku.

  • 📗 dzienniki, wpis z 30 czerwca 2024 roku

    W okresie wakacyjnym sieć siłowni, do której jestem zapisany, uruchomiła pewnego rodzaju program lojalnościowy / motywacyjny, który miał zachęcić zapisane osoby do chodzenia na siłownię w wakacje – okresie, w którym na siłowniach jest zdecydowanie mniej osób, niż w pozostałe miesiące roku. Program podzielony był na 3 etapy – czerwcowy, lipcowy i sierpniowy. W każdym z nich trzeba było pojawić się na siłowni minimum 12 razy, by poziom został zaliczony. Nagrodą po każdym etapie był voucher na zakupy za 50 zł w fitbarze siłowni. Dzień, w którym powstał poniższy wpis w dzienniku, jest ostatnim dniem miesiąca, a ja miałem już „na koncie” 11 wejść na siłownię, także brakowało mi jednego do zaliczenia pierwszego poziomu i otrzymania vouchera. Myślę, że to dość istotna okoliczność powstania tego wpisu. Pod koniec wspominam o zrezygnowaniu z „wyścigu w readwise” – był to dość ważny moment dla mnie, opowiem o tym w innym wpisie na blogu.

    30 czerwca 2024

    nie chce mi się iść na siłownię. czuję się zmęczony samą myślą o dzisiejszych ćwiczeniach, o tym, że mam tam jechać – o podróży. ale chyba się wybiorę. wiem, że to będzie dla mnie dobre, nawet jeśli teraz nie mam na to ochoty. jak wyjdę, będę zadowolony, bardzo, będę pełen energii, siły, nadziei, wiary w siebie. no i wygram voucher. choć chciałbym się uwolnić od tych wszystkich wyliczanek, łańcuszków, programów lojalnościowych, które ciągle na mnie naciskają i sprawiają, że czuję się… no właśńie, jak? czuję, że idę z niewłaściwego powodu. że ten największy powód nie jest tym najlepszym. a to przecież ważne! może właśnie to mnie tak męczy? jednak kusi mnie by tym razem wygrać. to znaczy dać radę i zaliczyć ten poziom, pokonać… samego siebie? czy kogoś innego? poczuć satysfakcję z osiągniętego celu. czy muszę zaliczać takie rzeczy? choć wiem, że powinienem się ich pozbyć, jest coś, co mnie w tym trzyma. zrezygnowanie z wyścigu w readwise dość mocno mnie uwolniło. w końcu mam jedną rzecz na głowie mniej. odczuwam ulgę, a jednocześnie zdaję sobie sprawę, że mogę w spokoju skupić się na innych sprawach. czy umiem się uczyć na własnych doświadczeniach?

    Czasami codzienne wybory, choć na pozór błahe, mogą stać się areną wewnętrznej walki. Dzisiejsze dzienniki odkrywają moje zmagania z motywacją i presją zewnętrznych czynników – w tym wypadku programów lojalnościowych i mechanizmów motywujących różnych firm. Zapisując myśli, odkrywam, jak istotną rolę odgrywa odnajdywanie równowagi między tym, co narzucone z zewnątrz, a osobistymi priorytetami. Dochodzę do tego, że nie tylko to, co robimy jest ważne, ale również z jakiego powodu to robimy. Odkrywam pole do nauki na podstawie własnych doświadczeń.

    Warte uwagi jest, jak dziennik stał się dla mnie narzędziem autorefleksji, pomagającym w identyfikowaniu momentów, gdy presja otoczenia zaczyna przeważać nad moimi prawdziwymi potrzebami. To, co zaczęło się od zwykłej niechęci do ćwiczeń, przerodziło się w głębsze zrozumienie i próbę wyzwolenia się od nieustannych wewnętrznych wyścigów.

  • 10 dni emocji: uwielbiam się mylić… chyba…

    dzień 1: zaskoczenie

    Kurna, znowu się nie udało. Klapa. Myślałem, że to będzie łatwiejsze, a tu nagle – zonk! No do diabła! Jak to możliwe, że w ciągu chwili wszystko się wali? Staram się nie panikować, próbuję przyjąć, że to nie koniec świata. Kolejna pieprzona lekcja? Ile jeszcze??

    dzień 2: frustracja

    Tak, spieprzyłem to. Dziś, dla odmiany, przyszła frustracja. Dlaczego, do cholery, ciągle mi nie wychodzi? Czuję, jak złość we mnie narasta, chce mi się wyć. Serio, jak trudno w końcu przestać popełniać błędy? Mam dosyć.

    dzień 3: wstyd

    Siedzę od rana ze spuszczoną głową. Nie bardzo mam ochotę otwierać oczy. Kolejny dzień przyniósł paniczny wstyd. Co pomyślą inni? Tak bardzo przytłaczające uczucie. Muszę się bronić! Przed światem, ludźmi. Cholera, czuję się taki mały i niepewny.

    dzień 4: rozczarowanie

    Rozczarowanie to kolejny ciężar. Przecież miałem to wszystko dobrze zaplanowane! Kurczę, czuję, że moje kolejne marzenie oddala się… jak kończący się sen… umyka… Każdy krok do przodu wydaje się kończyć potknięciem.

    dzień 5: strach

    Pojawił się strach. No kurna, zaczynam się bać. Boję się znów zawieść, wpaść w pułapkę własnych błędów. To mnie paraliżuje, mam ochotę zamknąć się w sobie jeszcze bardziej i uciec od wszystkiego. Co, jeśli nigdy tego nie naprawię? Nie udźwignę?

    dzień 6: ciekawość

    Nagle… bez zapowiedzi… w mojej głowie zakiełkowała ciekawość. Dlaczego tak wcześniej zareagowałem? Skąd tyle negatywnych emocji z powodu tak małego zdarzenia. A może… ten błąd… to jednak szansa? By coś odkryć? Zaczynam zadawać sobie pytania: Co mogę z tego wyciągnąć? Co przyniesie mi ta lekcja? Otwieram oczy. Na nowe możliwości. Zaczynam korzystać z mojej porażki…

    dzień 7: nadzieja

    Czy to możliwe, że każda taka pomyłka, porażka, niepowodzenie… prowadzą mnie do czegoś lepszego? Uświadamiam sobie, że nawet te chwile niepewności mogą być mega cenne. Otwieram się, wychodzę z zamknięcia. Nie chowam głowy w piasek. W końcu moja porażka to nowe perspektywy, możliwości, szanse. Jak mogłem tego wcześniej nie widzieć??

    dzień 8: wdzięczność

    No proszę! Życie przyniosło mi kolejną lekcję. Dzisiaj to widzę i zaczynam czuć… wdzięczność. Każdy błąd to… dar! Nawet jeżeli czasem sprawia, że mam dość. Zaczynam doceniać… drogę. Tę, którą przeszedłem. Oraz to, że mogę się rozwijać. Dzięki własnym potknięciom.

    dzień 9: motywacja

    Kolejny dzień przynosi uczucie silnej motywacji. Chcę podejmować nowe wyzwania, mimo że strach przed porażkami wciąż jest obecny. Błędy to część mojej drogi, a każda z nich zbliża mnie do lepszego MNIE. Uwielbiam się mylić – zapisuję w dzienniku wdzięczności. Życie to nieustanna nauka, a ja jestem gotowy na wszystko, co przyniesie jutro.

    dzień 10: koniec drogi

    Wygląda na to, że ponownie odkryłem, że błędy są nieodłączną częścią życia i rozwoju. Każdy dzień przynosi nowe emocje – od zaskoczenia, przez frustrację, aż po wstyd i strach. Jednak, w miarę jak się otwieram, uczę – z moich potknięć, błędów, porażek – zaczynam dostrzegać wartość w każdej nieudanej próbie. Ciekawość i nadzieja otwierają przede mną nowe perspektywy, a wdzięczność za lekcje, które przynoszą, pozwala mi patrzeć na błędy jak na dary. To ostatecznie tylko wzmaga moją motywację. Do działania. Do odjęcia kolejnej proby. A ja się uczę. Że życie to nieustanna nauka. Uwielbiam się mylić, bo każda pomyłka zbliża mnie do lepszego jutra. Do boju!

  • 📗 tyle planów…

    W dzisiejszych dziennikach dzielę się przemyśleniami na temat marzeń, celów i sukcesów, jakie osiągnąłem dzięki determinacji i konsekwentnemu działaniu. Przeglądając listę moich pragnień i planów, które realizowałem na przestrzeni lat, zauważam, jak wiele z nich udało mi się spełnić.

    W trakcie pisania dochodzę do tego, że kluczowa w dążeniu do celu jest dla mnie samodzielność. Sukces jest w moich rękach, o ile jestem gotów na niego zapracować.

    📅 wpis z 1 maja 2024 r.

    boże, ile ja mam marzeń, pomysłów, planów, ile już miałem planów. jednym było napisanie książki, innym zrobienie iron mana, miałem chęć zamieszkać w kamperze… ale tego było. ale zapragnąłem też mieć bloga, nauczyć się tańczyć, mieć fajne, wysportowane ciało, chciałem uwolnić się od (*****), chodzić na siłownię, chciałem mieć super iphona, ipada, apple watcha, homepody, móc pracować z dowolnego miejsca, kurczę, ja robię w życiu wszystko, co tylo chcę. chciałem biegać, to biegałem, nawet wziąłem udział w dwóch wyścigach i zająłem dobre miejsca – choć nie były to takie zwykłe wyścigi. chciałem jeździć na rokach i jeżdżę. mam słuchawki, które chciałem mieć, telefon, wszystko co mi się tylko zachce. teraz czas na samochód, już raz kupiłem sobie taki, jaki mi się wymarzył, miałem autko, które mi się spodobało. teraz czas na kolejny. mogę mieć wszytko, co zależy ode mnie. ale właśnie tylko to, co zależy ode mnie. dlatego, unikam innych przy spełnianiu marzeń, mogę liczyć na siebie. tylko.

    Ten wpis pięknie pokazuje, jak prowadzenie dziennika stało się dla mnie narzędziem, które pozwala nie tylko śledzić postępy w realizacji celów, ale także oceniać i doceniać moje osiągnięcia. Uświadomienie sobie, że mogę spełniać swoje marzenia, jest niezwykle motywujące i potwierdza, że warto prowadzić dziennik jako codzienny kompas w drodze do własnych sukcesów.

  • wymagaj ciągle więcej… zawsze od siebie, tylko od siebie

    W świecie pełnym porównań i zewnętrznych oczekiwań łatwo jest zapomnieć o jednej z najważniejszych zasad samodoskonalenia: wymagaj więcej, ale przede wszystkim, wymagaj od siebie. Nie oznacza to, by ignorować rady i opinie innych – przeciwnie, warto je brać pod uwagę, wyciągać wnioski. Jednak to, co naprawdę napędza do rozwoju, to wewnętrzna motywacja i determinacja, by stać się lepszą wersją siebie. Wartości, które kierują nami od środka, mają największą moc.

    ciągle więcej…

    Ciągłe dążenie do poprawy to dla mnie fundament sukcesu. Jeszcze raz:

    Ciągle. Dążenie. Do poprawy.

    To naprawdę ważne. Niezależnie od tego, czy chodzi o rozwój zawodowy, zdrowie fizyczne, psychiczne, relacje czy pasje, powinniśmy stawiać sobie coraz wyższe cele. Nie oznacza to jednak wiecznego bycia niezadowolonym z dotychczasowych osiągnięć. Wręcz przeciwnie, każdy krok naprzód to kolejny powód do dumy i satysfakcji. Jednak prawdziwy rozwój zaczyna się tam, gdzie kończy się strefa komfortu. Wymaganie od siebie „ciągle więcej” to decyzja, by nie osiadać na laurach i stale poszukiwać nowych wyzwań, które pozwolą rosnąć. Nowych wyzwań, w starych sprawach.

    …zawsze od siebie, tylko od siebie

    Wymagając zawsze i tylko od siebie, bierzemy pełną odpowiedzialność (ODPOWIEDZIALNOŚĆ) za wszystkie sukcesy i porażki. Tylko wtedy jesteśmy w stanie skoncentrować się na autentycznym postępie.

    To my jesteśmy architektami naszego życia. To, czego pragniemy i jak daleko jesteśmy w stanie sięgnąć, zależy od naszego zaangażowania i pracy, jaką wkładamy w rozwój. Inni mogą nam wskazywać kierunek, podpowiada dokąd zmierzać, ale to my sami kroczymy wyznaczoną przez nas samych drogą. Drogą samotną.

    dlaczego to działa?

    Wymaganie od siebie, tylko od siebie, zawsze od siebie, daje kontrolę nad własnym rozwojem.

    Każdy krok naprzód, każda pokonana trudność, jest zasługą nas samych. To daje siłę do dalszego działania i sprawia, że ścieżka rozwoju staje się trwała i stabilna. Zamiast czekać na uznanie innych, stawiamy na uznanie u siebie – i to jest największa nagroda. Jedyna, o jaką należy wyłączyć.

    jak zacząć?

    Jeśli kiedykolwiek poczujesz, że stoisz w miejscu, spróbuj sięgnąć po dziennik. Zacznij zapisywać swoje myśli, cele i postępy. Z czasem zobaczysz, jak wiele możesz zdziałać, gdy zaczniesz wymagać więcej – od siebie, ciągle od siebie, tylko od siebie.

  • you can dance?

    Centra handlowe w Warszawie to moje ulubione miejsca do pisania, pracy, czytania. Lubię gwar, jaki tu panuje – pod warunkiem tylko, że znajdę sobie spokojne miejsce, z którego mogę ten gwar jedynie obserwować, bez bycia jego uczestnikiem. Pisałem do Ciebie niedawno o trampolinie w Galerii Młociny, dzisiaj piszę z Blue City – innego, warszawskiego miejsca zakupowego. Tak się złożyło, że właśnie dziś, odbywa się tu specjalne wydarzenie, na które trafiłem całkiem przypadkowo, a które tak bardzo pasuje do tematu mojego listu. Okazało się, że chcąc wybrać się na spokojną kawę, trafiłem na sam finał Egurrola Cup – konkursu tanecznego dla dzieciaków.

    Znalazłem tu sobie takie fajne miejsce na pisanie – z jednej strony mogę skupić się, spokojnie pisać, jednak jednocześnie od czasu do czasu zerkam na szaleństwa, jakie odbywają się na scenie. I muszę przyznać, że z każdą kolejną minutą, z każdym kolejnym występem, coraz bardziej żałuję, że siedzę tu z kawą, a nie ruszam się z tymi dzieciakami w rytm lecącej muzyki.

    Kilka miesięcy temu rozpocząłem lekcje tańca i dzisiaj przyszedł ten dzień, kiedy postanowiłem Ci trochę o tym opowiedzieć. Co Ty na to? Nie będzie to jednak list opowiadający o tym, jak fajnym zajęciem jest taniec – jest to oczywiście bardzo subiektywne i nie śmiałbym nawet nikogo próbować nim zarażać. Zamiast tego, chciałbym Ci poopowiadać o tym, w jaki sposób radziłem sobie z tą – niezbyt łatwą dla mnie – pasją, za którą z miliona różnych powodów… nie powinienem się zabierać.

    Na początek więc może trochę tła, z którego – jeżeli czytasz mnie nie od dzisiaj – większość możesz już znać. Mam 40 lat. Przez spory kawałek życia „prowadziłem się”… raczej mało sportowo i chyba niezbyt zdrowo. Siedząca praca przy komputerze, restauracyjno-fastfoodowa dieta, papierosy, godziny spędzane codziennie w samochodzie, jakieś przyjęcia, imprezy. Może nie było aż tak źle, patrząc na to z perspektywy całego naszego społeczeństwa, jest to raczej typowy styl życia, jednak z perspektywy mojego dzisiejszego dnia i moich dzisiejszych standardów – widzę, jak spory był to błąd. Przyszedł na szczęście moment, w którym postanowiłem to wszystko pozmieniać. Naprawić. Proces ten trwa już kilka lat i daleko mi jeszcze do tego, by być w pełni zadowolonym z efektów, z mojego ciała, ale i tak jest o niebo (O NIEBO!) lepiej, niż w momencie startu. Nie raz opowiadałem Ci o różnych sportach, za jakie się zabierałem – i na ogół były to względnie proste, raczej łatwe do nauczenia, przystępne – dla osoby takiej jak ja – aktywności. Rolki, łyżwy, bieganie, rower, pływanie, ping-pong – spokojnie można zacząć uprawiać te sporty, właściwie z dnia na dzień, niezależnie od Twojej wagi, poziomu wysportowania, rozciągnięcia, czy wytrzymałości. Choć pewnie istotne jest tutaj dodanie ważnego założenia: są to względnie przystępne aktywności, w zakresach i na poziomie, w jakich mnie one interesowały. Z tańcem było trochę inaczej. A przynajmniej z rodzajami tańca, za jakie się zabrałem, a co za tym idzie – również celami, jakie sobie wyznaczyłem.

    Moje taneczne początki były dość nieśmiałe. Mając do dyspozycji internet, a w nim YouTube’a, zacząłem wyszukiwać sobie proste lekcje dla początkujących. Ot tak, by sprawdzić, czy tego tak naprawdę szukam, może by trochę przygotować się na to, co – już chyba wtedy wiedziałem – nadejdzie. Szybko zgromadziłem dość potężną bazę filmów z lekcjami idealnymi dla mnie. Każdego ranka brałem się za coś nowego, nieporadnie próbując nadążyć za ruchami pokazywanymi na ekranie. Choć już wtedy nie było łatwo, a moja świadomość tego, co robię (albo raczej próbuję robić) była bardzo mała, to cieszył mnie każdy moment, w którym mogłem poruszać się przy dźwiękach muzyki. Nie potrzebowałem wiele czasu, by dojść do decyzji: jestem gotowy, by iść na prawdziwe zajęcia stacjonarne!

    Oczywiście, mógłbym zapisać się na lekcje tańca towarzyskiego, najlepiej takie dla seniorów, spokojnie uczyć się prostych, niewymagających ogromnego przygotowania, rozciągnięcia czy wytrenowania kroków, jest mnóstwo „bezpiecznych” (fizycznie oraz EMOCJONALNIE) rodzajów lekcji, na które mogłem się zapisać. Ja jednak wiedziałem, że totalnie nie o to mi chodzi. Ukształtowany i zainspirowany programami typu „You Can Dance”, „Taniec z Gwiazdami”, filmami „Dirty dancing”, „Step Up”, czy nawet uwielbianymi przez moje dzieci serialami „Soy Luna” i „Go! Żyj po swojemu” (swoją drogą uwielbiam ten ostatni tytuł! Właśnie za tytuł 🙂) – pragnąłem uczyć się tańca nowoczesnego. Jej, cóż za marzenie! Zacząłem więc poszukiwania odpowiedniej szkoły tańca. I tu – nie wiem, czy będzie to dla Ciebie zaskoczeniem – niespodzianka: jest ich mnóstwo! Tylko właściwie wszystkie dla dzieciaków. Ech…

    Przeciwności losu są jednak dla mnie bardzo dobrym czynnikiem motywującym, więc nie ustałem w poszukiwaniach mojego nowego, ulubionego miejsca. I w końcu udało mi się takie znaleźć. Los sprawił, że znalazłem szkołę tańca, która wystartowała raptem dwa miesiące wcześniej, a oznaczało to, że jeszcze nie zdążyła ukierunkować się wyłącznie na dzieci 🙂.

    Pierwsze, regularne zajęcia, na jakie się zapisałem (ku mojemu własnemu przerażeniu) były zajęciami z modern jazzu. Być może niewiele mówi Ci ta nazwa, więc podrzucam szybko krótką jego charakterystykę:

    Modern jazz łączy w sobie techniki tańca klasycznego, opartego na balecie (!) z zasadami modern i jazzową izolacją. Modern to taniec ruchu. Silne i gwałtowne zmiany są znacząco usprawnione poprzez dobrą technikę baletową w tle. Modern jazz opiera się również na możliwościach ciała i wykonywaniu bardzo naturalnych ruchów. Tancerz w modern jazzie może wyrazić się na wiele sposobów. Korzysta z różnorodnych środków, przez które może pokazać swoją osobowość oraz prawdziwą naturę. Przykład tańca w stylu modern jazz możesz zobaczyć tutaj.

    Drugi styl, po który sięgnąłem (równolegle do tego pierwszego), nazywa się contemporary. Jest to pewnego rodzaju mieszanka jazzu, modern jazzu i tańca współczesnego ze sporą liczbą obrotów, swobodnych przejść w podłodze, po różnego rodzaju inne akrobacje. Przykład tańca w stylu contemporary możesz podejrzeć tutaj.

    Nie poprzestałem jednak na tych dwóch tylko stylach, chciałem dalej eksplorować taniec, poznając inne nowsze techniki, jak również różne podejścia i sposoby nauczania instruktorów. Poszukując swojej drogi, spróbowałem więc również zajęć z hip-hopu, waackingu, czy stylu house. Wymieniam to wszystko, aby pokazać Ci z jednej strony, jak bardzo zaangażowałem się w nową pasję, ale i jak długą, trudną i wymagającą drogę sobie wybrałem. Na większość zajęć, na które uczęszczałem i uczęszczam, przychodzą osoby o połowę ode mnie młodsze i są to praktycznie wyłącznie dziewczyny. A te dwa czynniki wcale nie pomagają, nie dodają skrzydeł i pewności siebie – rzeczy, których tak bardzo potrzebowałem, aby pojawiać się na każdych kolejnych zajęciach.

    Droga była trudna, nawet bardzo – chyba głównie pod względem emocjonalnym. Przejmowałem się wszystkim, czym tylko mogłem: osobami, które razem ze mną chodziły na zajęcia, tym, jak słabo mi na początku szło, opiniami ludzi, instruktorów, nawet moimi własnymi. Niewiarygodnym wsparciem okazały się za to osoby wokół mnie, znajomi, przyjaciele, którzy potrafili powiedzieć kilka prostych słów:

    nie przejmuj się niczym, rób co lubisz.

    Kilka razy usłyszałem to zdanie i z pewnością był to ważny głos wsparcia, szczególnie na początku mojej drogi.

    Drugim i chyba najważniejszym sprzymierzeńcem w drodze do realizacji mojej pasji, był (i nadal jest) mój dziennik – miejsce, w którym mogłem przeżywać każde kolejne zajęcia, w którym mogłem analizować postępy, zmagać się z problemami, opisywać i wylewać emocje, był moim przyjacielem, krytykiem, terapeutą. Dziennik jest narzędziem, które pomogło mi poradzić sobie właśnie z emocjami związanymi z moją nową, trudną pasją. Narzędziem, które pomogło mi zrozumieć co, i dlaczego, właściwie czuję, oraz jak sobie z tym poradzić. Jestem absolutnie przekonany, że przerwałbym tę podróż już dawno temu, gdyby nie pomoc, jaką znalazłem w samym sobie – właśnie za sprawą dziennika.

    I w tym miejscu, mój 🐦 wróbelku, kończy się nasza dzisiejsza podróż. Ten list, o pasji do tańca, jest jednocześnie zaproszeniem do wsparcia mojego bloga i zostania „🪽 niebieskim ptakiem” albo „🪶 papierowym ptakiem”. Na osoby, które wspierają mnie w ramach tych dwóch planów, mogą iść ze mną dalej, przez kolejny, długi wpis zajrzeć do mojego dziennika – który już na nie czeka w skrzynce mailowej i na blogu – i przejrzeć najbardziej prywatne wpisy dotyczące mojej pasji do tańca i tego, jak sobie z nią radziłem, właśnie z pomocą dziennika. To co? Czytasz dalej? Klikaj i czytaj 🙂

    A tymczasem, do zobaczenia za tydzień i fajnego dnia!

  • 🐽 PiG Podcast #54: Sekret

    Po raz kolejny wracamy do Was z filmem. Tym razem, na naszym warsztacie ląduje „Sekret” z 2006 roku. Jego autorka, Rhonda Byrne, odkrywa przed nami ukrywaną przez wieki prawdę. Ukrywali ją władcy, naukowcy i możni tego świata i to od starożytności – aby nie każdy mógł skorzystać z Sekretu i stać się bogatym. Tak, przede wszystkim bogatym.

    To tyle wstępem. Powiedzieć, że film jest specyficzny, to powiedzieć mało. Dyskutujemy o nim mocno, jeden go oskarża, drugi broni – w końcu każdy oskarżony musi mieć obrońcę.

    Jeżeli nie spotkałeś się jeszcze z tą produkcją, zapraszamy do posłuchania odcinka podcastu, jeżeli film masz już za sobą, to nie tylko posłuchaj nagrania, ale i daj znać w komentarzu, co myślisz o Sekrecie.

    Linki

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu

  • 🐽 PiG Podcast #21: Motywacja czy dyscyplina?

    W dzisiejszym odcinku Piotr jak rasowy marketer sprzedaje mi rozwiązanie problemu, którego ten w ogóle nie miałem. A już trochę bardziej poważnie to rozmawiamy o tym co jest ważniejsze: motywacja, czy dyscyplina. Czyli prowadzimy trochę taką dyskusję, która noga jest lepsza – prawa, czy lewa. Jeżeli jesteś ciekaw, do jakiego wniosku doszliśmy lub, tak jak Piotr, zastanawiasz się, co jest ważniejsze motywacja, czy dyscyplina, to w tym odcinku poznasz szokującą prawdę na temat tych dwóch elementów wpływających na naszą efektywność.

    Linki

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu

  • 🐽 PiG Podcast #13: Kto nas inspiruje

    W dzisiejszym odcinku rozmawiamy o osobach, które nas inspirowały lub inspirują. Mówimy o tych, którzy wpłynęli na nasze życie i zmienili jego tory, albo uczyniły je ciekawszym, weselszym, czy bardziej sensownym. Ja mam dzisięciu swoich inspiratorów i Piotr ma swoją dziesiątkę. Czy będą powtórki? Czy to ludzie z krwi i kości, czy może jednak postacie literackie albo bohaterowie telewizyjni? Kogo inspirował Pomysłowy Dobromir, a kogo Marek Aureliusz. 

    Nasi inspiratorzy:

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu

  • 🌱 morning pages – łatwe rzeczy

    Tak łatwo jest czegoś nie zrobić. Na przykład nie wstać rano, albo nie przykładać się do pracy.

    Łatwo też jest nie napisać w pamiętniku, czy nie wypić szklanki wody z rana. A gdy raz już uda się czegoś nie zrobić, to potem drugi raz jest dużo łatwiej. A z czasem łatwo jest zapomnieć o tych wszystkich rzeczach, które jeszcze wczoraj wydawały się być tak ważne. I tu kłania się motywacja. Jeżeli zaczynasz coś robić z właściwych powodów, to szybko zatęsknisz za tą właściwą drogą. Motywacja też sprawi, że powrócisz do tych upierdliwych nawyków, to ona spowoduje, że znowu dasz radę. Oczywiście do czasu, kiedy znowu odpuścisz. A wtedy motywacja przyda się ponownie.