Patrzę na moje dzieci, patrzę na ludzi wokoło, patrzę na siebie, i zastanawiam się: w którym momencie życia, człowiek uczy się, aby ciągle pragnąć więcej. I więcej. I więcej…
Od małego szukamy szczęścia w nowych rzeczach, a – co zabawne – to właśnie one doprowadzają ostatecznie do tego, że nie potrafimy być szczęśliwi. Przez lata rozbudzamy w sobie pragnienie posiadania czegoś więcej, które z każdą kolejną chwilą trudniej ugasić. Efekt jest taki, że nawet gdy już uda się nam zdobyć chwilowo upragniony cel, nie potrafimy się nim cieszyć nawet przez minutę – gdyż w głowie pojawia się już następny, bardziej odległy, „lepszy”.
Coraz częściej zauważam u siebie ten mechanizm. Łapię się na tym, że jadąc samochodem, myślę, jak fajnie byłoby jechać innym – ładniejszym, większym. Używając programu do notatek, wyobrażam sobie, o ile łatwiejszą miałbym pracę, gdybym używał innego – nowszego, piękniejszego, inteligentniejszego. Patrząc rano na listę zadań, zastanawiam się, dlaczego używam właśnie tej – przecież w innej aplikacji szybciej bym się odnalazł, łatwiej zaplanował dzień. To dotyczy urządzeń, których używam, aplikacji, aktywności – chyba wszystkiego, co wokół mnie. Nawet tworząc bloga, ciągle szukam dla siebie nowych atrakcji.
I w tym momencie tworzy się kolejny paradoks, ponieważ szukając nowego, nie zawsze chcę rezygnować z tego, co już mam. Zamiast zmiany, mam więc dodawanie. Efektem jest przyszłość, w której mam dwa samochody, trzy programy do notatek, cztery listy zadań. Mój plan na poranny rytuał przestaje mieścić się na jednej kartce A4, kategorie treści na blogu wymagają dodanie drugiego menu. Ponura wizja, która do niczego dobrego nie prowadzi. Nadmiar i pragnienie stale czegoś lepszego, sprawiają, że z czasem ciężko dostrzec te wszystkie zależności. W głowie tworzy się coraz większy zamęt – bo przecież wszystkie te nowości trzeba jakoś pomieścić w umyśle. Kopiemy coraz mocniej – i z każdą chwilą trudniej przestać.
Ostatnie tygodnie trochę tak u mnie wyglądały – wpadłem w głęboki dołek poszukiwań nowego, lepszego, fajniejszego. Straciłem z pola widzenia światło moich prawdziwych wartości. Zacząłem szukać radości w tym, co nie może jej przynieść. Każdego dnia pogłębiałem mój dołek „nowego” i schodziłem w niego coraz głębiej. Kopałem i kopałem, ale tam na dole niczego nie było – tylko coraz więcej ziemi.
Na szczęście, w porę udało mi się zatrzymać. Stanąłem w miejscu, spojrzałem w górę, i zobaczyłem jak głęboko już jestem, i jak niewiele czasu potrzebowałem, aby się tu znaleźć. Chwyciłem ręką powierzchni i powoli wydostałem z dołka, zostawiając tam na dole wszystko to, co szeptało mi do ucha: „Kop dalej! Kop!”.
Najlepszym dowodem na to, że w końcu się wydostałem, jest ten list – będąc tam na dole, nie pomyślałem nawet, aby usiąść i coś napisać. Po co? W końcu miałem tyle nowych, lepszych pomysłów. A listy, które do Ciebie piszę, są przecież jak stare jeansy – mam je od dawna, są już tak bardzo niedzisiejsze, powycierane. Ale to i tak najlepsza rzecz, jaka znajduje się w mojej szafie.