Tag: pirat

  • Pirat i inne barany

    Jest piąta rano. A on już czeka! Czasem mówię o nim „Łobuz”, innym razem „Gałgan” – i często nimi jest, ale ktoś mu kiedyś dał na imię Pirat – i tak już zostało. Myślę, że byłby idealnym kompanem Mikołajka i zgrai jego kolegów, bohaterów przecudnej książki Rene Goscinnego, którą czasem czytam moim dziewczynom na dobranoc. Gdyby tylko miał zegarek, wiedziałby, że jeszcze godzina, że chcę najpierw napisać coś na #DzieńDobry – a potem pójdziemy. Ruszamy zawsze o 6 rano. Choć zaczęliśmy też wychodzić drugi raz, o 6 wieczorem – przed pójściem spać. Dla wielu z Was godzina osiemnasta to pewnie nadal wczesne popołudnie (🙂), dla mnie to już czas wieczornych rytuałów, a wieczorny spacer doskonale się w nie wpisuje.

    Schemat jest zawsze ten sam. Po pierwsze należy się stosownie ubrać i zabrać wszystkie potrzebne rzeczy. Kierujemy się zasadą, że nie ma złej pogody na spacer, jedynie nieodpowiednie ubranie. Z resztą spacer na przykład w deszczu zazwyczaj jest o wiele ciekawszy, niż ten, gdy jest piękna pogoda.

    Ubieram się nie tylko ja – Pirat ma swoje czerwone szelki i smyczkę. Ustawia się zawsze w tej samej, niewygodnej dla mnie i bardzo dziwnej pozycji do ich zakładania – zdążyłem się już do tego przyzwyczaić, ale nadal nie rozumiem jakim cudem wpadł na to aby właśnie w ten sposób ustawiać się do ubierania.

    W końcu wychodzimy! Pirat zawsze ciągnie mnie do furtki, nie może się doczekać wyjścia za nią.

    Ja już mam słuchawki na uszach – postanowiłem sobie, że będę wykorzystywał połowę naszego spacerowego czasu na słuchanie audiobooków. Aktualnie studiuję „Magię sprzątania” Marie Kondo – obowiązkową pozycję każdego kto aspiruje do bycia minimalistą. Nauczyłem się też robić notatki z wysłuchanych fragmentów i spisywać co ciekawsze cytaty. Jednak szkoda by mi było poświęcić cały czas na powietrzu na książkę, więc druga część spaceru to słuchanie dźwięków natury. Nie mniej jednak nawet te kilkanaście minut z audiobookiem to bardzo fajnie spędzony czas.

    Mamy z Piratem stałą trasę: prosto, prosto, do końca ulicy, następnie skręcamy w kierunku baranów. Tak, mieszkam, 100 metrów od wielkiej działki, po której biega stado baranów. Wyobrażacie sobie? W sumie to chyba są tu owce i barany, ale zwykłem nazywać je po prostu „baranami”. Kiedyś mieszkały tu jeszcze konie, jeszcze wcześniej Daniele. Magiczne miejsce te moje Opypy! 

    Gdy dochodzimy do siatki, zaczyna się głośne „beeeee”. Zastanawiam się wtedy co one właściwie mówią? Zawiadamiają się nawzajem, że przyszliśmy? A może krzyczą coś do mnie a nie do siebie? ”Dzień dobry”? Bardzo ciekawy jest fakt, że barany te siedzą w tym samym miejscu codziennie o 6 rano. Ale gdy zdarzy nam się z Piratem przyjść pół godziny później, baranów już nie ma. Przechodzą wtedy na drugą część działki, i musimy dochodzić do nich kawał drogi. Skąd one wiedzą, że jest 6:30?!? Być może jeden ma zegarek…

    Nie zatrzymujemy się od razu przy pierwszym kontakcie z siatką, obchodzimy ją dookoła – mamy swoje miejsce przy którym zawsze stajemy. Wydeptaliśmy już sobie tam mały kawałek. Cały nasz spacer to jeden, wielu zbiór przyzwyczajeń i wydeptanych miejsc.

    Gdy tylko dojedziemy do naszego miejsca, barany podnoszą się na 4 łapy. Barany mają łapy, prawda? Czy może kopytka? Hmm… (🙂) W każdym razie, zaczynają do nas biec. Serio! No warianty, mówię Wam, te szare, przybrudzone kulki normalnie wstają i biegną niczym rasowe konie na torze służewieckim. Wygląda to przekomicznie! W tym samym momencie Pirat wpada zawsze w jakiś szał i zaczyna krzyczeć na mnie: „najpierw ja, najpierw ja!”.

    W całym tym zamieszaniu chodzi oczywiście o suche bułki, które przynosimy codziennie baranom. One to uwielbiają! I przyzwyczailiśmy je z Piratem, że zawsze im przynosimy. Pirat z resztą też zjada sporą część tych bułek. Czy psy mogą w ogóle jeść suche pieczywo? Pirat w każdym razie to uwielbia, choć czasem sobie myślę, że zjada to tylko dlatego, że nie zniósłby myśli, że karmię barany a nie jego. 

    Na początku karmiłem barany z ręki. Tak się składa, że ich pyszczki (cholera, co mają barany? Mordkę? Pysk? Buźkę? Bo chyba nie twarz? 😀 Totalnie nie znam się na baranologii!) mają kształt otworów w siatce – mogą więc z łatwością wystawić swój „otwór chłonący jedzenie” przez siatkę. Ale gdy tylko Pirat rozsmakował się w suchym pieczywie, zaczął im zwyczajnie wykradać z pysków to, co ode mnie dostawały. Teraz więc rzucam im porozrywane bułki przez siatkę a Pirat dostaje swoją część po naszej stronie płotu.

    Gdy skończymy z baranami, ruszamy dalej. Czeka nas przejśćie kilkuset metrów piękną ulicą. Nasze spacery nie są długie, trwają zwykle nie więcej niż 30 minut, a zwiedzamy zazwyczaj te same dwie ulice i wracamy do domu. Czasem zdarzy nam się gdzieś skręcić, ale staramy się, aby nie było to częściej niż raz w tygodniu. No dobra, tylko ja się staram – ale Pirat też lubi stałe strasy. A po drodze tyle się dzieje… Czasem gdy idąc spojrzę w górę, mogę dostrzec skaczące jak małpy po drzewach wiewiórki, innym razem trafiamy na szalejące na niebie stada ptaków, są też dni, gdy słychać jakieś dziwne i mocno podejrzane odgłosy różnych zwierząt. A to i tak tylko część atrakcji jakie nas spotykają. Często zastanawiam się w jakim ja miejscu wylądowałem! To jakaś bajkowa kraina, czy tylko ja to widzę? I wtedy przypominam sobie, że tak tu było od zawsze, tylko do niedawna nie zwracałem na tą bajkę uwagi. 

    Musimy dojść do domu Sołtysa – to nasz punkt zwrotny. Czasem wyobrażam sobie, że Sołtys zerka na nas co rano przez okno i krzyczy do żony: O, patrz! Znowu przyszli obsikać naszą furtkę!

    Ja w każdym razie tam nie sikam.

    Po osiągnięciu celu naszej wyprawy, zawracamy. I czasem w tym momencie mojemu Piratowi coś odbija i zaczyna biec do domu! Tak po prostu pędzi przed siebie – i nie jestem do końca pewny, czy chce biegać ze mną, czy po prostu przede mną ucieka. Ja w każdym razie lubię się z nim pościgać, choć w naszym sprincie to on jest bardziej zawzięty. Ja najczęściej wymiękam w połowie drogi do domu i prawie na kolanach proszę go by poczekał. Niezły z niego cwaniak, w końcu gdy wrócimy, to on się położy i będzie przez godzinę odpoczywał. Ja za to wrzucę relację z naszej podróży na Insta.

    Na sam koniec, gdy już dotrzemy do furtki naszego ogrodzenia, Pirat obdarza mnie jeszcze jednym znaczącym, pełnym wyrazu spojrzeniem, które wręcz prosi mnie: chodźmy jeszcze raz…

  • Było sobie życie… czyli co tym razem mnie powstrzymało

    Czasem mam wrażenie, że co piąty odcinek Morning Pages, wpis na Facebooku, czy artykuł, który tworzę, zaczyna się tak samo: „wróciłem, przepraszam, że się nie odzywałem”. I dokładnie tak miałem ochotę zacząć i tym razem. Nawet wiem, dlaczego tak się dzieje – dużo obiecuję sobie i Wam (choć chyba głównie sobie), a potem przychodzi życie i wywraca wszystkie moje plany do góry nogami. Dokładnie tak było i tym razem: pod koniec wakacji usiadłem, ułożyłem wspaniały i przeładowany zadaniami plan na treści blogowe i… nie do końca się to udało 🙂 Założenie były bardzo fajne: w każdym kolejnym miesiącu, biorę się za jeden temat i tworzę treści właśnie wokół niego. Mam vloga i podcast „Morning Pages”, jest podcast „Fajne Życie”, są artykuły na blogu, wideo i newsletter. Dokładnie zaplanowałem wszystkie te kanały – wiedziałem co, gdzie i kiedy publikować, wystarczyło jedynie zrealizować ten plan. Wybrałem nawet tematy na pierwsze kilka miesięcy. Krótko mówiąc: wszystko dokładnie sobie poukładałem. Nie przewidziałem jednak jednego: życia. A dało ono o sobie znać już na samym początku.

    Żeby to wszystko było jeszcze bardziej zabawne, pierwszym tematem, jakim zacząłem się zajmować była „właściwa organizacja”. Uznałem, że takie zagadnienie jest idealne na początek – zarówno dla mnie, jak i moich czytelników. W końcu wrzesień to czas, w którym dzieciaki (w tym i moje oczywiście) ruszają do szkoły, a i my z żoną przestawiamy się z letnio-wakacyjnego trybu na jesienną mobilizację. To idealny czas, aby powrócić do zapomnianych przez wakacje zdrowych nawyków i przyzwyczajeń, wspaniały moment, aby wszystko na nowo poukładać. U mnie w domu „efekt września” jest jeszcze bardziej odczuwalny, ponieważ moja Ewa, jest nauczycielką – i razem z dzieciakami wraca do pracy po wakacyjnej przerwie. Ja z kolei – korzystając z pięknej pogody i faktu, że moje dziewczyny w wakacje są głównie w domu – przez większość lipca i sierpnia, pracowałem poza domem. Wrzesień jest więc dla mnie powrotem do domu… Krótko mówiąc: idealny czas, aby zająć się tematem organizacji.

    Niestety już na samym początku zaliczyłem falstart – powrót do szkoły moich dzieciaczków i powrót do pracy Ewy sprawiły, że nie wyrobiłem się na 1 września… Pierwszy odcinek drugiego sezonu Morning Pages – który miał przerwać moją wakacyjną absencję na blogu – wyszedł mniej więcej z dwutygodniowym opóźnieniem. Nie przejąłem się jednak zbytnio tym znakiem z nieba i postanowiłem kontynuować pierwotny plan, z tym że z drobnym przesunięciem czasowym. Początkowo szło nawet nieźle – nagrałem kilka odcinków Morning Pages, opublikowałem pierwszy z zaplanowanych artykułów i… wtedy życie postanowiło o sobie przypomnieć. 

    Było piękne, niedzielne, wrześniowe popołudnie, gdy Ewa przyszła do mnie i powiedziała, że znalazła na OLX’ie cudnego szczeniaczka. A musicie wiedzieć, że temat pieska przewijał się w naszym domu już od wielu miesięcy, i to głównie Ewa go blokowała, nie mogąc zdecydować się i przekonać do tak wielkiej odpowiedzialności i zmian w życiu, jakie wprowadza pojawienie się psa. Od czasu Miki (która gościła u nas niezbyt długo), pierwszy raz pomyślałem, że faktycznie możemy mieć w domu pieska! Również nasze dzieciaki szybko zorientowały się w sytuacji, wywęszyły szansę na wymarzonego szczeniaczka i rozpoczęliśmy wspólne działania szturmowe przeciwko Ewie, aby jak najszybciej jechać po pieska – zanim Ewa się rozmyśli. Efekt był taki, że kilka godzin później mały, biały, niewinny i przestraszony piesek, obsikiwał nam już podłogę 🙂

    Gdy byłem mały, przez mój rodzinny dom przewinęło się całkiem sporo zwierząt (choć ja sam opiekowałem się głównie moim małym kotkiem, który przeżył ze mną wspaniałe 17 lat). Mieliśmy kilka piesków, kotów, świnki morskie, króliczki, nawet małe kaczki i dwie białe kozy, które latem strzygły nam trawkę, a zimą – no cóż, głównie śmierdziały. Wiedziałem więc – chyba jako jedyny w domu – z czym wiąże się przygarnięcie małego szczeniaczka, spodziewałem się wywrócenia życia do góry nogami. I niestety nie pomyliłem się. Nasz nowy członek rodziny nazywał się Pirat – takie imię otrzymał od rodziny, od której go odebraliśmy. Tłumaczyli nam, że nadali mu je ze względu na łatkę przy jednym oku, ale patrząc na zachowanie tego gagatka, myślę, że powodów ku temu mogło być znacznie więcej! 

    Cóż… szybko okazało się, że maluch potrzebuje bardzo dużo miłości, cierpliwości i zmian, jakie musieliśmy wprowadzić w domu. To nie tylko zrujnowało cały mój blogowy plan na kolejne artykuły i nagrania, ale również totalnie zniszczyło moje poranki. Do tej pory, zaraz po przebudzeniu sięgałem po butelkę wody, później była poranna toaleta, często włączałem aplikację Elevate, która pomagała – równie skutecznie co woda – rozbudzić moje szare komórki, była medytacja, czasem joga, śniadanie, pisanie itd. Pojawienie się Pirata sprawiło, że z moich poranków została tylko woda, którą i tak mogłem wypić dopiero po przywitaniu się z piszczącym i stęsknionym po całej nocy pieskiem, znalezieniu wszystkich zasikanych w domu miejsc, umyciu podłogi i nakarmieniu tego małego wariata. Przez pierwsze dwa tygodnie nie udało mi się ani razu dotrzeć nawet do medytacji, nie mówiąc już o pisaniu czegokolwiek na bloga… I żebyście mnie dobrze zrozumieli – zakochałem się w tym maluchu już pierwszego dnia, uwielbiam wspólne spacery z nim (na razie po podwórku), ganiamy się, wygłupiamy, przytulamy i dużo ze sobą rozmawiamy (z psem też można!), ale faktem jest, że zdezorganizował on nasze życie już od pierwszego dnia gdy się pojawił. I gdybym musiał poradzić sobie tylko z tą jedną rzeczą, myślę, że udałoby mi się powrócić do pisania w miarę szybko, ale oczywiście życie postanowiło kolejny raz o sobie przypomnieć…

    Był piękny sobotni poranek (chyba wszystkie historie z tego wpisu będą zaczynały się w taki sposób) a ja wróciłem właśnie z wyprawy na targ z masą smakołyków. Razem z dzieciakami szykowaliśmy nasze standardowe, sobotnie śniadanie. A musisz wiedzieć, że weekendowe posiłki są u nas w domu szczególnie ważne i wszyscy bardzo się staramy, aby jak najlepiej je przygotować. Nawyk jedzenia wspólnych śniadań wprowadziliśmy kilka lat temu, jednak w tygodniu nie mamy zbyt wiele czasu, aby razem posiedzieć i porozmawiać przy śniadaniu. Pomimo faktu, że każdego ranka siadamy wspólnie, aby zjeść ten pierwszy posiłek, to od poniedziałku do piątku, mamy na to raptem 20 minut. W weekend jest inaczej – nie żałujemy sobie czasu na śniadanie, a każdy sobotni i niedzielny poranek jest u nas tak samo uroczysty co śniadanie wielkanocne. Serio! Chyba wszyscy kochamy nasze weekendowe śniadania. A więc nakrywaliśmy wspólnie stół, rozpakowując jednocześnie „targowe” zakupy, gdy nagle… moja najmłodsza córka gorzej się poczuła. Nie chcę za mocno wchodzić w szczegóły (wybacz, staram się jednak nie odsłaniać zbytnio tej sfery mojego życia), jednak kilka godzin później była już w szpitalu z przepisaną dwutygodniową kuracją, której nie mogła niestety odbyć w domu. Ustaliliśmy z żoną, że to ona zostanie z Amelką w szpitalu, a ja zajmę się domem, drugą córką i naszym małym pupilem, który dopiero uczył się przecież z nami żyć. Jak się zapewne domyślasz, to już totalnie zniszczyło moje plany związane z publikowaniem czegokolwiek na blogu. Poczułem, że mam dość. Poranki nadal wyglądały dość chaotycznie: zaraz po przebudzeniu leciałem do stęsknionego i piszczącego pieska, potem biegałem po domu z papierem i ścierkami, aby doprowadzić podłogę do stanu używalności, szybkie śniadanie i wyprawienie starzej córki do szkoły. A potem na zmianę – jeden dzień jechałem do szpitala, a drugi nadrabiałem pracę. Nie było łatwo, ale wtedy… życie postanowiło po raz kolejny o sobie przypomnieć….

    Od ostatnich wydarzeń minął równy tydzień, był piękny sobotni poranek (a jak!). Pomimo sytuacji w domu i faktu, że z powodu nieobecności Ewy i Amelki działaliśmy w mocnym osłabieniu, postanowiliśmy z Alicją – starszą córką – przygotować nasze tradycyjne wspaniałe, weekendowe śniadanie. Chcieliśmy choć trochę normalności w tej nienormalnej sytuacji, a śniadanie wydawało się dobrym na to sposobem. Przygotowaliśmy więc wszystko zgodnie z naszym zwyczajem i usiedliśmy do stołu. Nasza radość z tej namiastki spokoju trwała może z 15 minut, ponieważ po chwili Ala usłyszała dziwne syczenie (sssss) dochodzące z góry (nasz domek ma parter i piętro). Szybko udałem się na piętro, aby sprawdzić o co chodzi, a gdy tylko wszedłem na najwyższy stopień schodów, wpadłem (dosłownie) w ogromną kałużę. Może domyślacie się, jaka była moja pierwsza myśl po kilku tygodniach z małym, sikającym wszędzie szczeniakiem?

    • Pirat!!!!!

    Jednak po chwili namysłu, uświadomiłem sobie, że przecież nasz piesek nie był jeszcze dzisiaj na gorze, a i tak kałuża była na niego zdecydowanie za duża! I wtedy przypomniałem sobie o syczeniu, spojrzałem na rurę w korytarzu…

    Wiesz już, o co chodzi? Oczywiście przeciekała i wszystko na górze było zalane. Takie rzeczy zawsze przytrafiają się w najgorszym możliwym momencie, prawda? Choć z drugiej strony, nigdy nie ma odpowiedniego momentu na pękniętą rurę. Spora część soboty upłynęła więc na sprzątaniu i badaniu uszkodzenia. Na szczęście okazało się, że awaria dotyczy jedynie rury z ciepłą wodą, więc nie zostaliśmy totalnie odcięci od wody na kolejne dni. 

    I teraz mógłbym zacząć kolejną opowieść o tym, jak ciężko znaleźć hydraulika, który zdecyduje się przyjechać do takiego „drobiazgu”, czy o tym, że na początku kolejnego tygodnia dopadło nas z Alicją przeziębienie i musieliśmy trochę posiedzieć w domu. Ale nie o to chodzi, abym zasypywał Cię kolejnymi opowiadaniami tłumaczącymi, dlaczego przez trzy tygodnie nie udało mi się napisać ani nagrać nic na bloga. Ważne jest, że minęło kilka tygodni, mamy już kolejną niedzielę, jest godzinę 5:30, a moje dziewczyny śpią smacznie w swoich łóżkach (wszystkie już w domu!). Piesek, który w końcu nauczył się wołać i wychodzić na dwór gdy ma potrzebę, odpoczywa na swoim miejscu, a ja jestem po śniadaniu, kawie, herbacie i ponad dziesięciu tysiącach znaków, które napisałem dzisiaj na bloga. Zwarty i gotowy, aby dalej tworzyć! Wydarzenia ostatnich tygodni sprawiły, że jeszcze bardziej zapragnąłem, ładu i porządku w życiu. A dzięki temu jeszcze mocniej chcę pochylić się nad – tak już bardzo już opóźnionym – tematem organizacji, o którym postanowiłem opowiadać Ci już kilka miesięcy temu. Być może ostatnie wydarzenia powinny nauczyć mnie, żeby nie planować za dużo, nie obiecywać zbyt wiele, nie planować tak obficie. Ja jednak nie zamierzam poddawać się i hamować mojej ambicji, przeciwnie – postaram się wypełnić mój pierwotny plan, najwyżej z dużym opóźnieniem! Także zapraszam Was po raz kolejny do tego samego, co obiecywałem na początku września – do jeszcze lepszej organizacji, o której opowiem w Morning Pages, podcaście Fajne Życie i na blogu ????

  • Jutro będzie Fajne życie! MP69

    Dokładnie tak! Już jutro pojawi się nowy odcinek podcastu Fajne życie. Tym razem nie będzie to jednak odcinek solowy – taki jak wszystkie wcześniejsze, będzie to odcinek z gościem w ramach nowego cyklu ABC Fajnego Życia, który stworzyłem, aby rozmawiać z innymi o tym, jak wygląda ich droga do lepszego jutra 🙂 Poza tym małe przeprosiny i ważne pytanie do Ciebie. Zapraszam do słuchania i oglądania.