Tag: poranek

  • 🗞️ co słychać? – wrzesień 2024

    Przyszedł wrzesień, a wraz z nim prawdziwy nowy rok. 1 stycznia to symbol, tak mocno już wyeksploatowany – zmienia się data, cyferki w kalendarzu, jednak niewiele poza tym. To wrzesień przynosi prawdziwe zmiany. Wraz z jego przyjściem kończy się lato, czas odpoczynku, laby, zbierania owoców całorocznej pracy, rozpoczyna nowy etap: szkoła, intensywna praca, ale i przychodzi ulga od upałów, pojawiają się potrzebne zmiany, to wrzesień przynosi rzeczywisty postęp. Czas więc na prawdziwy nowy rok. A dla mnie czas na podsumowanie poprzedniego miesiąca – zapraszam do kolejnego 🗞️ Co słychać.

    📗 dzienniki

    Wrzesień to czas ruszania do przodu, ale u mnie to już sierpień stał się pierwszym miesiącem, w którym zacząłem publikować obiecane Wam wcześniej 📗 dzienniki. Artykuły z tego działu to wycinki z mojego prywatnego dziennika wraz z przygotowanymi opisami tego, jak w danej sytuacji prowadzenie dziennika mi pomogło. Artykuły te pięknie wpisują się w wizję i misję, jaką postawiłem przed moim blogiem. Będzie to najważniejszy zakątek mojego bloga – to tu zobaczysz prawdziwą potęgę dziennika i korzyści, jakie wynikają z jego prowadzenia. Zajrzysz do najtrudniejszych, najpiękniejszych, ale i najdziwniejszych chwil w moim życiu, pokażę Ci, jak to robię, że pomimo problemów, porażek, przeciwności losu, udaje mi się wchodzić w każdy kolejny dzień z podniesioną głową i prowadzić moje wymarzone fajne życie. 📗 dzienniki dostępne są dla osób wspierających mojego bloga w dodatkowo płatnych planach, a więc dla „🪽 niebieskich ptaków” i „🪶 papierowych ptaków”. Od początku sierpnia pojawiło się już 5 artykułów z tej serii, na resztę września i cały październik zaplanowałem już publikację następnych – a i kolejne powstają – także zapraszam do czytania 🙂.

    W pierwszych 📗 dziennikach dzielę się przemyśleniami z intrygującego snu, pełnego emocji i symboli, które przeniosły mnie w świat wewnętrznych konfliktów. Główną rolę odegrała w nim wrona, której sytuacja zainspirowała mnie do refleksji nad wsparciem i ograniczeniami w moim życiu. Czy sen był odzwierciedleniem moich pragnień i lęków?

    W kolejnym wpisie analizuję marzenia, cele i sukcesy, jakie osiągnąłem dzięki determinacji. Przeglądając listę pragnień, zauważam, ile udało mi się osiągnąć. Pochylam się nad wartością samodzielności w dążeniu do celów i dochodzę do wniosku, że sukces jest w moich rękach, o ile jestem gotów na niego zapracować.

    Następnie poruszam temat wiecznego poszukiwania idealnej aplikacji do notatek. Zastanawiam się, czy te zmiany są konieczne, czy może to forma unikania ważniejszych zadań. Analizuję, jak zaprojektować efektywną bazę wiedzy, która odpowiada moim potrzebom. To wpis pełen pytań i refleksji nad istotą produktywności.

    W czwartym wpisie zanurzam się w spokojny zakątek Gdańska, gdzie pozwoliłem sobie na chwilę oderwania od codzienności. Rozważam dawne marzenia i życiowe wybory, zastanawiając się, czy można pogodzić wszystkie pasje. Analizuję rolę decyzji i priorytetów oraz czy pieniądze są przeszkodą w realizacji marzeń.

    Kolejny artykuł to zapis jeszcze jednego z moich snów. Opowiadam też, jaki wpływ na mój poranek miał ten sen oraz fakt, że go zapamiętałem (dzięki zapisaniu w dzienniku). Pięknie to pokazuje, jak dziennik może być wspaniałym narzędziem do utrwalania myśli, marzeń i codziennych wydarzeń.

    Mam nadzieję, że zajrzenie do mojego prywatnego dziennika, jak i czytanie całych wpisów z tego działu, pozwoli Wam lepiej zrozumieć, jak prowadzenie dziennika może pomóc w refleksji, samodoskonaleniu i zarządzaniu marzeniami oraz celami. Zapraszam do wspierania mojego bloga i odkrywania korzyści płynących z prowadzenia własnego dziennika. 😊

    📘 minidzienniki

    Jeżeli nie należysz do grona osób, które wspierają mojego bloga w ramach płatnych planów, mam dla Ciebie do przejrzenia (i śledzenia) moje dwa minidzienniki, które prowadzę.

    uwielbiam…

    Za bardzo skupiamy się w życiu na tym, czego nie lubimy, co nas wkurza, czy nam przeszkadza. Ble!

    Warto patrzeć na drugą stronę, zastanowić się co lubimy. Dlatego prowadzę dziennik wdzięczności, choć poszedłem tu krok dalej i szukam rzeczy, które nie tylko lubię i cenię, ale wręcz uwielbiam w moim życiu!

    Dziennik wdzięczności to moja codzienna chwila refleksji. Każdego dnia zapisuję coś jednego, wspaniałego, prawdziwie mojego.

    Niesamowicie poprawia mi to nastrój w trudniejszych chwilach! Chcecie: dołączajcie, zapraszam. Dopisujcie, komentujcie, albo zwyczajnie polubcie 🙂.

    fajne życie to…

    O co mi właściwie chodzi z tym fajnym życiem? Strzelam, że nie jedna osoba odwiedzająca mojego bloga, zadała sobie właśnie to pytanie. I chyba czas na nie w końcu odpowiedzieć. Prosto, bez owijania w bawełnę, kawa na ławę!

    Postanowiłem zacząć spisywać to, czym tak naprawdę jest dla mnie to, co nazywam „fajnym życiem”. Wyszedł mi z tego całkiem pokaźny dziennik, do którego śledzenia Cię serdecznie zapraszam 🙂.

    alkohol i jego brak

    Opublikowałem ostatnio na blogu artykuł o tym, jak 250 dni temu postanowiłem wyeliminować całkowicie alkohol z mojego życia. Stało się to 1 stycznia 2024, tuż po sylwestrowo-noworocznej imprezie. Choć nigdy nie spożywałem dużej ilości alkoholu, moja styczność z nim należała raczej do sporadycznych, to mimo wszystko postanowiłem porzucić nawet te niezbyt duże ilości tej trucizny. Tak, alkohol to trucizna – i nie wiem, po co miałbym po niego sięgać. Minęło wiele dni, miesięcy i pomyślałem, że chyba już czas napisać o tym coś więcej…

    Jeżeli jeszcze nie czytałeś, czytałaś – zapraszam.

    wieczory i poranki na nowo

    Od kiedy zacząłem przygodę z tańcem, moje poranki i wieczory dość mocno się zmieniły. Wszystko zaczęło się przesuwać, moje (prawie codzienne) zajęcia kończę mocno po godzinie 22, a do domu często docieram tuż samą północą. To sprawia, że w łóżku najczęściej ląduję już następnego dnia. Od kiedy moje dni wypakowane są po brzegi aktywnością i porządnymi treningami (a mam ich w niektóre dni i 4-5 godzin), to mój czas odpoczynku, a więc snu, nieco się wydłużył. Z 6,5 godziny, które wystarczało mi kiedyś, zrobiło się 7, a w bardziej intensywne dni nawet i 8 godzin snu – i wiem, że jest to czas potrzebny mi do niezbędnej regeneracji. Początkowo próbowałem z tym trochę walczyć, chciałem uporządkować, ustabilizować godziny snu, jednak w ostatnich miesiącach zacząłem otwierać się na tę nową rzeczywistość – i to sprawiło, że poczułem wielką ulgę. A ostatecznie zacząłem chodzić bardziej wypoczęty.

    To pięknie wpisuje się też w moją filozofię życiową, która zakłada mniej ram, harmonogramów, a więcej wolności i elastyczności. Śpię, kiedy jestem zmęczony, a wstaję, gdy jestem wypoczęty, nie patrzę na aktualną godzinę. To sprawia, że zdarzają się sporadyczne sytuacje, że to noc staje się moim dniem, a dzień nocą. Taka wolność bardzo mi pasuje. Cieszę się, że zorganizowałem sobie życie w ten sposób, że mogę sobie pozwolić na taką codzienność.

    Otwarcie się na inne godziny funkcjonowania i odpoczynku, pozwoliło mi również zacząć eksperymentować z okazjonalnymi, krótkimi drzemkami w ciągu dnia (10-20 minut) – najczęściej przed treningami, czy to na siłowni, czy w szkole tańca. Niezły boost energii w ciągu dnia!

    aby wymagać

    W sierpniu na blogu pojawił się też wpis z kilkoma refleksjami na temat samodoskonalenia oraz roli wewnętrznej motywacji i determinacji w dążeniu do stania się lepszą wersją siebie. Choć warto uwzględniać rady i opinie innych, kluczowe jest, by największe wymagania stawiać przed sobą. To specyficzny wpis – nieplanowany, powstał spontanicznie, trochę „na kolanie”. Jest to typowy zbiór przemyśleń, jakie często pojawiają się w moim dzienniku. Inspiracją do jego powstania był wpis, który wrzuciłem któregoś dnia na BlueSky, w ramach codziennego #dzieńdobry.

    nowości na gwiazdę, jedną gwiazdkę ⭐️

    Kolejny wpis to opowieść o tym, jak przypadkowe inspiracje mogą prowadzić do głębokich refleksji i interesujących wniosków. Zainspirowany pewnym odcinkiem podcastu, zgłębiam temat zmian i oporu, jaki często towarzyszy nowościom. Zastanawiam się, dlaczego ludzie niechętnie przyjmują zmiany, oraz jak te reakcje mogą wpływać na rozwój i codzienne życie.

    fajna muzyka 🎵 na wrzesień

    Nastał nowy miesiąc, więc czas też na nową muzykę! Łap poniżej link do wrześniowej playlisty 😊.

    do następnego razu!

    Coraz bardziej podobają mi się listy, jakie wysyła, do Ciebie w ramach 🗞️ Co słychać?. Dzięki nim mogę nie tylko przesłać Ci garść informacji o tym, co nowego u mnie i na blogu, ale również (a może i przede wszystkim!) podsumować sobie ostatnie kilka tygodni i z takiego podsumowania próbować wyciągać wnioski.

    Przypominam, że na każdy z moich listów możesz odpisać bezpośrednio z Twojej skrzynki mailowej, do każdego możesz też dodać komentarz na moim blogu – w końcu należysz do grona 🐦 Wróbelków, które taką możliwość posiadają! Więc… co słychać u Ciebie? 😊

  • obudziłem się rano i… (wraca podcast)

    Jak dobrze jest obudzić się w niedzielę rano i zobaczyć za oknem piękne słoneczko. Wiosna musi być już bardzo blisko, nadchodzą przyjemne, cieplutkie miesiące. Uwielbiam w takie dni pootwierać z samego ran okna w mieszkaniu i delektować się wpadającym przez nie świeżutkim, rześkim powietrzem. Dzięki temu moje poranki nabierają kolorów, pisanie w dzienniku sprawia jeszcze więcej przyjemności, a poranna kawa smakuje sto razy lepiej. Oczami wyobraźni wracam już do mojego letniego nawyku siadania rano na balkonie z książką i kubkiem mlecznego napoju.

    Moje poranki zmieniają się dość często, ewoluują i rozwijają się razem ze mną. Nie zmienia się jedno – to cały czas jest moją najważniejszą porą dnia.

    Jest jeszcze jeden powód, dla którego dzisiejszy poranek wprawia mnie w bardzo dobry humor. Otóż po wielu miesiącach pracy (i jeszcze dłuższej przerwie), opublikowałem dzisiaj nowy odcinek podcastu fajne życie. W totalnie nowej formie. I – oczywiście – jestem mega ciekawy, czy przypadnie Wam ona do gustu.

    W ostatnich miesiącach sporo pozmieniałem na moim blogu. Dość intensywnie myślałem o tym, jaki chcę, aby był jego cel. Znalazłem swoją drogę, wartości, jakie chcę Wam tu przekazać. Odkryłem też, co sprawia, że mogę cieszyć się życiem, co sprawia, że każdego dnia staje się ono jeszcze bardziej fajne. Narzędziem, które prowadzi mnie do lepszego dogadania się z codziennością, jest dziennik. To właśnie dzięki niemu udaje mi się rozwiązywać największe problemy, podejmować najtrudniejsze decyzje, czy spełniać najskrytsze marzenia. Zresztą, mój dziennik pomógł mi również zrozumieć, że to właśnie on jest tym cudownym narzędziem, które na co dzień mi pomaga. Dlatego też cały mój blog kręci się wokół prowadzenia dziennika. Pomijam już fakt, że i sam blog tym dziennikiem dla mnie jest.

    Postanowiłem jednak iść dalej, wyjść poza słowo pisane. Dlatego też, po kilku latach przerwy, wracam do Was z podcastem fajne życie – który staje się niejako pomocą, do tego, aby pomóc i Tobie prowadzić dziennik. Ba, byśmy prowadzili go wspólnie. Możesz posłuchać już najnowszego odcinka, w którym skupiam się na porankach.

    Jednak odcinek podcastu to nie wszystko, co dla Ciebie przygotowałem. Jeżeli należysz do grona osób wspierających mojego bloga w ramach planów 🪽 Niebieski albo 🪶 Papierowy ptak, otrzymasz dzisiaj dostęp do dwóch materiałów dodatkowych:

    • Po pierwsze, przygotowaną przeze mnie, kilkustronicową Kartę Dziennika (🍯) do odcinka podcastu w formacie PDF, do pobrania i uzupełnienia – czy to w postaci wydrukowanej – jeżeli taką preferujesz, czy też elektronicznej, ponieważ dokument ten jest tak przygotowany, abyś mógł, mogła go wypełnić, na przykład na swoim komputerze. Jest to Karta Dziennika, z dodatkowymi treściami i siedmioma pytaniami uzupełniającymi do tematu odcinka. Siedem pytań, na siedem dni – a całość będzie Twoją kompletną odpowiedzią na pytanie główne.
    • Drugi to mój prywatny dziennik (🪲), moja odpowiedź na pytanie z odcinka podcastu, która – mam nadzieję – będzie dla Ciebie świetnym przykładem tego, jak prowadzenie dziennika może pomóc w rozwoju osobistym i lepszym poznaniu siebie.

    Oczywiście, aby wysłuchać samego podcastu, nie musisz wspierać mojego bloga, wystarczy, że jesteś moim 🐦 Wróbelkiem, a więc otrzymujesz ten newsletter.

    To co? Chcesz posłuchać najnowszego odcinka podcastu fajne życie? Znajdziesz go w swojej aplikacji do słuchania podcastów w smartfonie, na Spotify, albo na moim blogu, o tutaj:

    I nie zapomnij dać mi znać, czy formuła tego podcastu przypadła Ci do gustu. Planuję, abyś coraz częściej mógł, mogła nie tylko czytać, ale i słuchać o dążeniu do fajnego życia.

    Cześć!

  • jak wygląda pierwsza godzina mojego dnia? –📗 dzienniki

    Poniższy wpis jest dodatkiem i moją odpowiedzią na pytanie zawarte w siódmym odcinku podcastu Fajne Życie.

    Sporo ostatnio myślałem o moich porankach. To zabawne, ale one potrafią być tak bardzo różne. Mogę chyba wydzielić ich trzy rodzaje. Zupełnie, jakby siedziały we mnie trzy różne osoby, choć wcale tego tak nie traktuję. Myślę, że potrafię dostosować je – te poranki – do sytuacji, w jakiej się akurat znajduję, że o poranku potrzebuję pewnego rodzaju stabilizacji, powtarzalności. I właśnie, jak spojrzę na to jeszcze raz – to i w moich porankach jest dużo powtarzalności, pomimo całej – pozornej – różnorodności. I to właśnie jest dla mnie zabawne. Nie jestem przywiązany do godziny, do zegarka, ale mam nawyki, których się trzymam, które pomagają mi codziennie rano.

    Tak w ogóle, to lubię spać. Kiedyś niezbyt lubiłem – wydawało mi się to okropną stratą czasu. To chyba normalne, prawda? Moje dzieci dzisiaj tak właśnie uważają – że najlepiej byłoby w ogóle nie spać. A ja dzisiaj już lubię. Wręcz uwielbiam. Stąd może i poranki, a właściwie to sam moment przebudzenia się – jest fajny. Dziś otwieram oczy z takim spokojem. Otwieram je i leżę, delektuję się chwilą. Zastanawiam się, kiedy odnalazłem ten spokój poranków, to uczucie, że „świat poczeka, poczeka, aż zechcę wstać”. To ogromny komfort, że udało mi się do takiego myślenia dojść, a może dojrzeć? To kwestia przemyśleń i dojrzałości? Czy decyzji życiowych? Pewnie jedno wynika z drugiego.

    A więc otwieram oczy. Kiedyś od razu sprawdzałbym aktualną godzinę, dziś już tak nie robię. W zależności od tego, czy poprzedniego dnia miałem do późna trening, bawiłem się z dziećmi, czy położyłem się wcześnie, może być 4 nad ranem, albo i 9:30 – i to nie jest najważniejsze. Staram się zawsze celować, by spać nie dłużej, nie krócej, niż 7 godzin. To taka moja optymalna ilość snu, do której doszedłem po wielu latach. Kiedyś było to 6,5 godziny, ale zwiększenie liczby codziennych treningów sprawiło, że zacząłem potrzebować tych dodatkowych 30 minut odpoczynku w nocy.

    Gdy już zdecyduję, by w końcu wykonać jakiś ruch, chwytam telefon, by wyłączyć budzik – często po przebudzeniu nie pamiętam, czy już dzwonił, czy dopiero ma za chwilę zadzwonić. A jeżeli nie dzwonił – nie chcę, by się odzywał. Wolę myśleć, że tym razem go pokonałem i ma się w związku tym nie pokazywać mi na oczy. Czasem zastanawiam się, czy mógłbym całkowicie z niego zrezygnować. Nie wiem, czy ufam sobie aż tak bardzo, by to zrobić. Traktuję budzik trochę, jak takie koło zapasowe – szczególnie, że są wieczory, w które kładę się spać mocno zmęczony po bardzo aktywnym dniu. Boję się, że mógłbym wtedy spać i spać. I, choć nie widzę niczego złego, albo raczej niczego, co wymaga zmiany, w tym, że dzwoni budzik, to jednak kusi mnie, by sprobować go odstawić. Sam nie do końca wiem dlaczego, być może to taki kolejny krok, może ten budzik w mojej głowie jest jakimś dodatkowym symbolem podporządkowania, brakiem wolności.

    Wstałem. Zawsze po tym idę do okna, odsłaniam żaluzję, by sprawdzić, czy jest już jasno. Zazwyczaj i tak wiem, czego się spodziewać, w końcu chwilę wcześniej trzymałem w ręku telefon i – oczywiście – sprawdziłem, która jest godzina. Jeżeli jest jasno, odsłaniam wszystkie żaluzje. Jeżeli panuje jeszcze mrok – zostawiam je zasłonięte. Potem przypominam sobie, że za drzwiami czekają pewnie na mnie dzisiejsze pudełeczka z posiłkami na cały dzień (dieta pudełkowa) – idę więc sprawdzić, czy przypadkiem ktoś z sąsiadów nie postanowił sobie zagarnąć mojego jedzonka. Już od ponad roku zamawiam w ten sposób jedzenie i na szczęście jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby cokolwiek zniknęło. Brawo sąsiedzi? Czy powinienem być wdzięczny za to, że nikt mnie do tej pory nie okradł? 🙂 Hmm…

    Następnym punktem poranka jest kuchnia. To właśnie ona jest moim miejscem, gdzie spędzam sporą część czasu rano. Nie mam w niej stolika, nie mam tam krzeseł, fotela, ale jest duży parapet, na którym ustawiłem sobie coś w rodzaju biurka stojącego. Wykorzystałem do tego łóżkowy stoliczek, taki, który kiedyś, dawno temu, wykorzystywałem, by zjeść sobie coś w łóżku. Brr, mroczne czasy, w których dużo bardziej ceniłem w życiu bezruch, niż ruch. Śmieszne – zamieniłem jeden z największych symbolów lenistwa w centralny punkt mojego dzisiejszego poranka – który tak bardzo jest inny, niż ten sprzed lat. Po drodze do biurka sięgam jeszcze po szklankę i wodę. Nauczyłem moje ciało, że po nocy dostanie sporo płynów, i dziś już ciężko by mi było z tego zrezygnować. To pozwala mi też się mocniej obudzić. Podchodzę potem do mojego prowizorycznego biureczka, staję przy nim i – na przygotowanym poprzedniego wieczoru iPadzie – otwieram mój dziennik. Jeżeli tylko pamiętam, co mi się w nocy śniło – zapisuję ten sen, razem z przemyślaniami na jego temat. Mam ich już zapisanych wiele dziesiątek. Zabawne rzeczy potrafią mi się śnić, czasem łapię się za głowę, spisując historię, którą przeżyłem w nocy. Musi to być jedna z pierwszych rzeczy, jakie robię po przebudzeniu, inaczej zapomnę. Staram się tego pilnować, choć sam nie wiem, dlaczego to dla mnie takie ważne. Być może dopatruję w tym źródeł moich podświadomych lęków, nadziei, pragnień, tego, co siedzi głęboko w mojej głowie, choć często w mocno zagmatwanej i pokolorowanej przeróżnymi barwami, niejasnej formie. Nawet nie wiem, czy mam rację. Jednak traktuję te sny jak część mnie, więc je zapisuję.

    Gdy moje pierwsze – często krótkie – spotkanie z dziennikiem mam za sobą, lecę do łazienki, by tam załatwić poranne czynności – siku, szybkie mycie, zęby. Wystarczy na początek.
    Czas na najfajniejszy moment poranka – kawa.
    Tak, kawa to ten ulubiony moment. Nie samo jej parzenie, ale smak. Uwielbiam mój poranny kubek kawy. Ta część poranka kręci się już u mnie właściwie wyłącznie w kuchni. Na prowizorycznym biurku–parapecie stoi iPad, często wykorzystuję ten moment – gdy piję kawę – do pisania w dzienniku. A rano mnóstwo myśli się pojawia i lubię „przelać je na papier” (elektroniczny), by pozbyć się ich z głowy, by oczyścić umysł. To ważna część mojego poranka – czasem trwa 5 minut, gdy nie mam za wiele z siebie do wyrzucenia, ale bywa, że stoję przy iPadzie i godzinę – tak dużo mam sobie do opowiedzenia. Czasem powstają w ten sposób wpisy na bloga, czasem newsletter – poranek to mój najbardziej kreatywny czas i chcę to zawsze jak najlepiej wykorzystać, a ponieważ uwielbiam pisać – więc i wydłużam tę czynność tak bardzo, jak tylko mogę.

    IPad to również moje narzędzie do planowania dnia. Gdy moja głowa jest już wolna od różnych rzeczy, której się po niej po nocy przewijają, mogę podjeść do wymyślenia, jak bym chciał, aby nadchodzący dzień wyglądał. Staram się zawsze zaczynać planować moje dni od aktywności fizycznych, na jakie mogę sobie danego dnia pozwolić. Lekcje tańca mam od poniedziałku do czwartku, a przed nimi wkładam przynajmniej godzinę zajęć na siłowni, czasem uda mi się upchnąć jeszcze z godzinkę rolek w taki szalony dzień. Wkładam w mój plan dnia tyle sportu, ile tylko zdołam, i czasem zastanawiam się, czy aby nie przesadzam trochę 🙂 Jednak wiem, że jak uda mi się zrealizować taki niewiarygodny plan, to będę z siebie bardzo zadowolony, jak będę probował doczołgać się wieczorem do łóżka. Nie lubię pozbyć się całej energii podczas jednego treningu, ale lubię być zmęczony, rozciągnięty i wypompowany po kilku mniejszych, mniej intensywnych. Sport stał się tak ważną częścią życia – uwzględniam to przy porannym planowaniu dnia.

    Gdy jestem już całkowicie zaplanowany, to jest to dobra chwila na odrobinę medytacji, skupienia, czy choćby posiedzenia w ciszy – w zależności od mojego humoru i nastroju.
    Mój poranek zbliża się powoli do końca. I w tym momencie zastanawiam się, czy „ja to mam dzisiaj rano ochotę na odrobinę rozciągania, rozgrzewki, delikatnych ćwiczeń?”. Był czas w moim życiu, gdy bardzo cisnąłem, aby każdego dnia zrobić jakąś partię porannych ćwiczeń. Jednak teraz, gdy wiem, że mój kalendarz jest wypakowany minimum 2-3 godzinami zorganizowanych, mocnych treningów – wiem, że mogę sobie odpuścić poranne rozciągania, a i tak osiągnę poziom aktywności, na jakim mi każdego dnia zależy. Niemniej jednak, czasem zdarza mi się jeszcze wykonać przynajmniej kilkuminutowy zestaw ćwiczeń rozciągających. Dni, które zacznę właśnie z tym pakietem ćwiczeń, zawsze są lepsze. Choć przyznaję – często mi się nie chce 🙂

    Kolejna chwila to czas decyzji – czy mam ochotę na śniadanie. W ostatnich miesiącach uczyłem się jak zerwać z nawykiem jedzenia nawykowego, to znaczy posiłków, które mam tylko dlatego, że naszedł czas śniadania, obiadu, czy kolacji. Teraz przed zjedzeniem czegokolwiek pytam siebie, czy faktycznie jestem głodny (i jak bardzo), czy raczej to zegarek podpowiada mi, że to pora śniadania, ale wcale nie jestem jeszcze na ten posiłek gotowy i nie jest mi on potrzebny. W praktyce zjadam śniadanie rano tak co drugi dzień. W pozostałe zostawiam sobie to na późnej – i szczerze mówiąc, chyba wolę te dni, w które śniadanie przekładam. Zresztą, takie podejście bardzo pomogło mi w wyregulowaniu tego, co jem i kiedy jem. Jedzenie tak łatwo może stać się nałogiem, a najadanie się, czy nawet przejadanie – codziennością.

    Zostają mi już tylko dwa elementy poranka. Pierwszy to wybranie ubrania, a właściwie to – ze względu na treningi – kompletów ubrań.
    Musi być ich kilka. Ta część potrafi mi się rozciągnąć w czasie o wiele mocniej, niż bym tego chciał. Bywają dni, w które biorę sobie nawet i 3 duże treningi w ciągu dnia, a przed dwoma z nich jeszcze robię dość intensywną rozgrzewkę. Wtedy muszę mieć ze sobą cztery pełne komplety ubrań plus dwie dodatkowe koszulki. Co w sumie sprawia, że szykuję na taki dzień 6 koszulek, 3 pary skarpetek, 3 pary bokserek, 3 pary spodni i bluzę. A ponieważ nie lubię niespodzianek w ciągu dnia, więc najczęściej zabieram jeszcze jeden komplet – awaryjny. Także często wychodzę z domu z kompletem ubrań, jaki niektórzy zabierają ze sobą na wielodniowe wakacje 🙂 Wychodzi z tego później dużo prania 🙂

    Gdy uporam się z ubraniami, czas na poranną kąpiel. Ach, ta ostatnia – kąpiel – to również czas na krótkie czytanie. I tu zabieram ze sobą iPhone’a, w którym sięgam zazwyczaj po jedną z dwóch aplikacji:

    • Readwise, w której gromadzę wycinki różnych ciekawych książek i artykułów z internetu, a która codziennie podrzuca mi 5 z tych wybranych wcześniej wycinków. Jedne są dłuższe, inne to raptem 1-2 zdania. Czytam każdy z nich – to fajny czas przemyśleń – ewentualnie dorzucam brakujące tagi, czasem coś poprawiam lub uzupełniam, dodaję własne notatki. Buduję w ten sposób moją bazę wiedzy, a wszystkie te wycinki pięknie synchronizują się z aplikacją do notowania, której używam – Reflect Notes.
    • druga to Readwise Reader. Aplikacja tych samych twórców, ale poprzednia, jednak w odróżnieniu od zwykłej appki Readwise, tu dostaję artykuły, których wcześniej nie czytałem, ale znalazłem w internecie i zdecydowałem, że będę chciał przeczytać w przyszłości. Taka przechowalnia rzeczy do przeczytania. Poza artykułami mogę w Readwise Reader przeglądać newslettery, do których jestem zapisany, a nawet czytać dodane tam e-booki. Krótko mówiąc – to mój kombajn do czytania wszystkiego. W każdej czytanej tam rzeczy mogę zaznaczać fragmenty, które mi się spodobają, i które uznam, że może będę chciał kiedyś jeszcze wykorzystać. Wycinki te trafiają automatycznie do zwykłej aplikacji Readwise i z pewnością w ciągu kolejnych dni, tygodni, może miesięcy, zobaczę je w Readwise, podczas codziennych przeglądów (Daily Review) – uzupełnię wtedy tagi, może przetłumaczę taki fragment na język polski (jeżeli jest po angielsku), a może skasuję, gdy uznam, że jednak dany fragment mi się nie przyda.
      Wyjście z kąpieli to taki już oficjalny moment zakończenia mojego porannego rytuału i rozpoczęcie normalnego dnia. Jeżeli zostaję w domu, zabieram się za zaplanowane zadania, jeżeli dzień spędzam poza domem, następuje szybkie pakowanie – ubrań, rzeczy do pracy i jedzenia – i wychodzę, by przeżyć dalej dzień.

    I tu, muszę chyba uderzyć się w pierś. Miała być pierwsza godzina dnia, a moje poranki – te, które opisałem – to czasem dwie godziny, a bywa, że i jeszcze trochę dłużej. I choć zdarza się, że lekko (albo i mocniej) je modyfikuję, na przykład w dni, kiedy moje córki są u mnie, to staram się, aby zawsze mieć czas na porządne przygotowanie się do dnia i przejście przez wszystkie ważne dla mnie elementy poranka. Prawda jest taka, że uwielbiam ten czas, więc i dlatego tak bardzo rozciągam go w czasie. Po dobrym poranku cały dzień jest fajny. I chcę, aby moje właśnie takie były.

    Cieszę się, że usiadłem do tego podsumowania, że opowiedziałem – trochę patrząc z boku – o moich porankach. Zrozumiałem, jak bardzo mi pomagają, jak skrupulatnie przechodzę każdego dnia przez wszystkie ich elementy, ale widzę również, że często modyfikuję cały ten proces. Myślę, że mogę powiedzieć, iż na bieżąco dostosowuję poranki do mojego życia. Lubię je. I nie mogę się doczekać kolejnego 🙂

  • obudziłem się i… to się stało

    Środa, połowa tygodnia. Obudziłem się. Była 7. Kiedyś wstawałem wcześniej, ale biorąc pod uwagę, że ostatnio kończę dzień dość późno – 7 to całkiem spoko godzina. Niby wszystko ok, niby zwyczajny poranek, a jednak… już od pierwszego otwarcia oczu, coś było nie tak. Nie czułem się dobrze. Psychicznie. Coś mnie męczyło, czułem… niepokój.

    Nie zdarza mi się to często. W ostatnich miesiącach raczej czułem, że mam kontrolę nad moim życiem, nad codziennością. A tu nagle spadły na mnie takie dziwne emocje. Cieszę się, że potrafiłem je nazwać – to nie zawsze jest proste.

    Zaciekawiło mnie to na tyle, że zacząłem badać sytuację, w jakiej się znalazłem. Być może uznasz, że była to zbędna strata czasu? Ot, takie tam poranne uczucie, które niedługo sobie przejdzie. Tylko… przecież wszystko ma swój powód. A ten wcale sam nie zniknie. Nie odejdzie, jeżeli nim się nie zajmę.

    Niepokój pojawia się, gdy się o coś martwisz lub czegoś boisz. Niepokój różni się od lęku brakiem zmian fizjologicznych, takich jak duszność, pocenie się czy przyspieszony puls. Niepokój może być odczuwany ogólnie lub w jakimś konkretnym miejscu ciała, np. w klatce piersiowej czy w brzuchu. Niepokój może być przemijający lub przewlekły. Niepokój może być też częścią innych emocji, np. strachu, złości czy smutku.

    Tyle na temat niepokoju miał do powiedzenia mi Bing.

    Potrafisz odróżnić niepokój od lęku? Zastanawiam się nad tym. Niepokój łatwiej jest wychwycić, gdy jesteśmy nim „opętani”, potrafimy wtedy kontrolować to, co się z nami dzieje. Potrafimy trzeźwo myśleć, dlatego też udało mi się zauważyć ten stan. Z lękiem chyba jest nieco gorzej. Choć ciężko mi sobie przypomnieć, kiedy ostatnio doświadczyłem prawdziwego uczucia lęku, to wydaje mi się, że w takich sytuacjach lekko wyłącza się głowa i zaczynamy działać dość mocno na autopilocie. Tak zaprogramowała nas natura i dzięki temu też, my – ludzie – przetrwaliśmy setki tysiące lat na ziemi.

    Jednak ten niepokój… ten, który w środowy poranek postanowił napaść mnie, zanim jeszcze zdążyłem podnieść się z łóżka.
    Co się stało? Czemu właściwie go odczuwam?

    Ostatnie kilka lat nauczyło mnie, że gdy odczuwam w moim ciele coś nowego, to jest to jakiś znak, sygnał, ostrzeżenie. Moje ciało chce mi coś powiedzieć. Jeżeli boli mnie głowa – pierwsze, co robię, sięgam po wodę, ponieważ w ponad połowie przypadków, związane jest to z faktem, że za mało danego dnia piłem. Proste. Jeżeli boli mnie kolano, mój organizm zazwyczaj mi mówi, że przesadziłem treningiem i dzisiaj należy je oszczędzać, być może odpuścić ćwiczenia. Jeżeli boli mnie brzuch, no cóż, pewnie sam jestem sobie winien, wręcz zasłużyłem – było coś niezbyt dobrego do jedzenia. Każde „coś” jest sygnałem. Bardzo, bardzo cennym sygnałem. Ostatnią rzeczą, jaką w takich przypadkach robię, jest czynność, którą większość robi już na samym początku – wzięcie leku przeciwbólowego. Przecież ma nie boleć. Ból jest zły, zbędny. Szczerze mówiąc, nie za bardzo rozumiem takie podejście. Jeżeli coś nas boli, to chyba dobrze, prawda? To jak wysyłany z naszego organizmu SMS o treści: jest problem, zajmij się nim! Jak czerwona kontrolka w samochodzie, informująca nas, że brakuje oleju lub czegoś innego. Tam nie zignorujesz takiego ostrzeżenia. A gdy podobna informacja pojawia się w naszym ciele, najczęściej włączamy tryb „nie przeszkadzaj” i myślimy, że samo JAKOŚ przejdzie.
    A „samo” niezbyt często przechodzi.

    A więc ponownie: niepokój. Skąd się wziął i co oznacza? Jasne, mógłbym wziąć tabletkę, a więc szybkie śniadanie, jakiś podcast, wpaść w wir dnia i przeczekać ten stan, zagłuszyć go codziennością. Być może do wieczora wszystko by minęło. Ale nie. Przecież nie chcę tak zrobić. Jest jakiś powód. To również jest sygnał.

    Biorę iPada. Otwieram Reflect Notes – to aplikacja, z której korzystam, gdy notuję. A piszę w niej o wszystkim: o tym, co w pracy, o tym, co lubię, co mam kupić, co powinienem zrobić, o tym, co na blogu, o mnie, o Tobie, o dzieciach. Pisałem, gdy przechodziłem przez najtrudniejsze chwile w moim życiu, ale i gdy zdarzyło się coś, co mnie ucieszyło. Ta aplikacja jest moim dziennikiem, kalendarzem i listą zadań. Uwielbiam ją pod każdym względem. Znalazłem nawet fajny zapis w dzienniku na jej temat:

    Lubię pisać. Sam fakt, że piszę – jest fajny. Często otwieram reflect notes, aby móc chociaż popatrzeć na miejsce do pisania. Tak z nadzieją, że coś mi wpadnie do głowy i coś napiszę. Zawsze wpada.

    Otwieram więc Reflect Notes, bo przejrzeć moje wczorajsze wpisy w dzienniku, tam pewnie będzie odpowiedź na pytanie o mój niepokój, a jak nie gotowe rozwiązanie, to przynajmniej cenne wskazówki. Patrzę więc i… nic.
    Nic tam nie ma.
    Pod wczorajszą datą nie ma żadnego wpisu w dzienniku.
    Przedwczoraj również.
    Widzę za to sporo zapisków związanych z pracą, całkiem sporo zadań – i to takich nieodhaczonych jako „wykonane”.

    Nie miałem czasu pisać. Przez dwa ostatnie dni. Czy to może być odpowiedź? Owszem. Brak wpisów w dzienniku to wskazówka, że dużo się dzieje w ostatnich dniach i przestaję nad tym panować. Odpuściłem dziennik, planowanie dnia, momenty ciszy, skupienie, nie skorzystałem ani razu z medytacji. Cegiełka po cegiełce zbudowałem w moim ciele właśnie to uczucie: niepokój. Po głębszej analizie doszedłem, że bezpośrednią przyczyną mojego stanu był fakt, że tego dnia miałem zaplanowane dwa, wymagające większych nakładów energii, spotkania. I mój organizm podpowiadał mi, że towarzyszy temu całkiem spora dawka emocji, którymi należy się zająć. Nie zamieść pod dywan, przeczekać, ale naprawdę się zająć. I mam do tego narzędzia. Dokładnie te, o których już napisałem: dziennik, zaplanowanie dnia, medytacja. Zresztą, one potrafią się bardzo ładnie ze sobą przenikać i łączyć. Wystarczyło kilkanaście minut, by odzyskać utraconą kontrolę, by pozbyć się niepokoju.
    Wszystko zaczyna się od dziennika.

    Jakie Ty masz sposoby na poradzenie sobie z podobnymi sytuacjami? Być może również korzystasz wtedy z dziennika?

  • gdy śpię, to śpię

    🙋
    O której chodzisz spać i budzisz się rano?
    #fajnepytania #dzienniki

    Przez prawie 40 lat życia, moja odpowiedź na to pytanie zmieniała się niejednokrotnie. Jako dziecko uwielbiałem spać – co chyba jest całkiem normalne w tym wieku, choć oczywiście, uwielbiałem spać… nad ranem, więc nie należy tego mylić z: „uwielbiałem kłaść się spać” – tego dzieciaki nie lubią. Gdy jesteśmy bardzo młodzi, sen – ten na koniec dnia – nie wydaje się naszym przyjacielem. Nie chcemy odpoczywać, nie chcemy kończyć. Nad ranem, z kolei, nie chcemy z tego snu wychodzić, wiadomo, że „jeszcze 5 minut” – gdy rodzice próbują dobudzić. Z takim podejściem żyłem i ja całkiem długo, z wiekiem coraz bardziej starając się przekraczać kolejne granice „niespania” i testować swoją wytrzymałość po wielu nieprzespanych nocach. Teraz wiem, jak jest to głupie. Droga pod prąd natury nie ma sensu.

    Kilka lat temu nagrałem odcinek podcastu „Fajne życie” na temat moich nocnych, a właściwie to porannych, przygód, o transformacji z „nocnego marka” do „rannego ptaszka”, była to dość istotna zmiana w moim życiu i poświęciłem temu tematowi trochę miejsca na blogu. Był to czas, w którym, po prostu, uczyłem się rano wstawać. Wychodziłem z założenia: „im wcześniej, tym lepiej”, co miało swoje plusy. Zacząłem już wtedy cenić sen, wiedziałem, że jest mi bardzo potrzebny, czułem też potrzebę jego ustabilizowania, jednak chciałem też nad nim w pewnym sensie zapanować, chciałem sypiać „po mojemu”, całkowicie na moich zasadach.

    Dziś moje podejście do snu jest już trochę inne, ewolucja myślenia postępowała – czuję, że w końcu jest właściwe, jakbym dojrzał do przyjaźni z moim ciałem, której sen jest jednym z najważniejszych elementów. Potrzeba było wielu lat, ale dzisiaj, gdy mam położyć się do łóżka i zasnąć, cieszę się jak dziecko na cukierka.

    Moje dni są dość aktywne, momentami nawet bardzo, a najbardziej intensywne treningi mam zazwyczaj zaplanowane na koniec dnia i wieczorami często do łóżka muszę się praktycznie doczołgać z łazienki… i uwielbiam to uczucie. Moje zmęczone ciało, aż paruje z euforii, gdy w takich momentach poczuję dotyk pościeli, gdy już wie, że przyszedł czas na odpoczynek. Myśli już zaczynają kierować się w stronę Hogwartu, do Harry’ego Pottera, którego po raz tysięczny przygody będę zaraz przeżywał, słuchając kolejnego fragmentu mojego ulubionego audiobooka na dobranoc. 

    Mogę tak łatwo porównać to do euforii, w jaką wpada mój mały chomik – Stefan – gdy zobaczy, swoją ulubioną, suszoną marchewkę. I ja właśnie tak się czuję, jak ten mały chomik, który wie, że zaraz dostanie swój największy przysmak. Sen, z przykrego obowiązku, jakim był w dzieciństwie, stał się największą nagrodą, za fajnie i aktywnie spędzony dzień.

    I tu wracam do pierwszej części głównego pytania tego wpisu: 

    🙋
    O której chodzisz spać?
    #fajnepytania #dzienniki

    Ostatnie lata mojego życia pozwoliły mi dojść do bardzo satysfakcjonującej mnie odpowiedzi: „gdy jestem zmęczony”. Przestałem chodzić spać o stałej godzinie – uznałem w którymś momencie, że nie o to chodzi. Czasem mój dzień kończy się o 19, a bywa, że kilka minut po północy. Czy to tak bardzo istotne, aby każdego dnia położyć się o tej samej godzinie spać? Cieszę się, że udało mi się dojść w tym przypadku do „nie”.

    Jednak przy takim podejściu, istotna jest bardzo odpowiedź na drugą część tytułowego pytania:

    🙋
    O której się budzisz?
    #fajnepytania #dzienniki

    I moja odpowiedź brzmi: po sześciu i pół godzinach snu. W ciągu ostatnich lat nauczyłem się, że właśnie tyle potrzebuje moje ciało, by wypocząć. Nie 6, nie 8, ale właśnie 6,5 godziny „czystego” snu. Oczywiście, czasem pojawiają się dodatkowe czynniki, które mają wpływ na długość mojego snu, na przykład wyjątkowo intensywne treningi w ciągu dnia, choroba, czy konieczność wcześniejszego wstania – mój sen potrafi się wtedy rozregulować. Na szczęście, zazwyczaj na bardzo krótko.

    Tak więc wygląda mój proces zasypiania i wstawania. Cieszę się, że kolejne pytanie z cyklu #fajnepytania zachęciło mnie do głębszego spojrzenia i zastanowienia się nad moją poranną i wieczorną codziennością, a następnie podzielenia się tym wszystkim z Tobą.

    🫵
    Pamiętaj, #fajnepytania są dla Ciebie! Są tu po to, aby pomóc Ci nauczyć się jak pracować z Twoim własnym dziennikiem.
    A i ja jestem bardzo ciekawy Twojej odpowiedzi na dzisiejsze pytanie. Możesz podzielić się nią w komentarzu.
  • 🐽 PiG Podcast #15: Poranne rytuały i Miracle Morning

    W trakcie odcinka dzielimy się swoimi doświadczeniami w formułowaniu celów za pomocą metody S.M.A.R.T., podpowiadamy jak robić to dobrze. Omawiamy też przykłady dobrze i źle 

    Podobno jaki poranek, taki cały dzień. W tym odcinku opowiadamy o Miracle Morning – koncepcji cudownych poranków opracowanej przez Hala Elroda, który z samego dna podniósł się i osiągnął niesamowity sukces. W swojej książce i  wykładach wskazuje, że to zasługa Miracle Morning. My też dzielimy się swoimi porannymi rytuałami. Jeden z nas ma bardzo rozbudowane poranki, drugi dość proste. Ciekawe czy zgadniesz, który poranek należy do którego z nas. 

    Linki

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu

  • jak być o 10 procent szczęśliwszym – moja droga do medytacji

    Szczęście to taka dziwna rzecz, z którą większość z nas totalnie sobie nie radzi. Nie łatwo jest stworzyć jego definicję i być może dlatego tak często podążamy niewłaściwą ścieżką w jego poszukiwaniach. Patrzymy nie tam gdzie trzeba, rozglądając się na wszystkie możliwe strony. Utożsamiamy je bowiem z liczbą posiadanych rzeczy, bogactwem, a nawet urodą, widzimy je u sąsiada czy koleżanki, potrafimy je znaleźć właściwie u każdego – ale sami jesteśmy wiecznie nieszczęśliwi. A to sprawia, że zapominamy o jednym głupim drobiazgu, którego nie da się w żaden sposób przeskoczyć: tak prawdę szczęście jest jedynie stanem naszego umysłu, w który możemy nauczyć się wchodzić, i nie ma żadnego związku z drugą osobą czy jakąkolwiek rzeczą materialną.

    Nauka udowodniła, że poziom naszego samopoczucia, elastyczności i kontroli nad impulsami nie jest czymś co dostajemy od Boga i co musimy zaakceptować jako fakt dokonany. Mózg – narząd, dzięki któremu doświadczamy rzeczywistości i który ma wpływ na każde nasze działanie – można trenować. Szczęście jest umiejętnością.

    Zapraszam Cię do podróży po uważność i spokój.

    Prawdziwe szczęście

    Przejdę od razu do sedna: Medytacja jest jedną z tych kilku rzeczy, które kiedyś pozwoliły mi rozpocząć (a dzisiaj pozwalają prowadzić) moje fajne życie, które – jak myślę – ma bardzo bezpośredni związek z tym, co nazywamy „szczęściem”. To właśnie medytacja stała się dla mnie prawdziwą drogą do szczęścia i wiem, że bez niej bardzo ciężko byłoby mi tę drogę odnaleźć. Medytacja nauczyła mnie tak wiele o sobie i wszystkim, co mnie otacza… To dzięki niej odkryłem jak panować nad emocjami i nerwami – mogę wręcz powiedzieć, że pomogła mi radzić sobie z samym sobą. Bo na drodze do szczęścia tak naprawdę stoi zawsze tylko jedna przeszkoda – my sami. I choć wiem, że istnieje szansa, iż po przeczytaniu tych słów stukniesz się w głowę i zamkniesz okno przeglądarki, to wierzę, że gdy przeczytasz cały artykuł i mocniej się nad tym wszystkim zastanowisz – zobaczysz, że mam rację.

    A medytacja to nie tylko źródło szczęścia… dzięki niej odkryłem, jak radzić sobie również z lękiem, nauczyłem się go akceptować. Ma ona też niejako pewien związek z minimalizmem – który od dawna studiuję. Medytacja uspokoiła moją głowę, pomogła w przemyśleniach na temat tego co ważne, nauczyła mnie panować nad stresem. Kiedyś to sport wydawał się dla mnie najlepszym lekarstwem na stres – do czasu, aż zobaczyłem, że tak naprawdę on w niczym nie pomaga. Sport, używany jako lekarstwo na stres, jedynie go maskuje, a przecież totalnie nie o to chodzi. Dopiero medytacja pozwoliła mi spojrzeć właściwie na stres, ale i na jego źródło, i prawdziwie te dwie rzeczy pokonać. Sport w końcu mógł stać się tym, czym powinien być od początku – przyjemnością i lekarstwem dla ciała, zamiast próbą rozwiązywania problemów. To medytacja okazała się antidotum na troski.

    Trudne początki

    O ćwiczeniach uważności pisałem już kiedyś na blogu. Pierwszy wpis na ten temat, Prosta metoda liczenia oddechów, pochodzi z samych początków mojego pisania – nie wiedziałem wtedy jeszcze zbyt dokładnie, czym owa medytacja tak naprawdę jest i czym stanie się dla mnie po latach. Próbowałem poznać ją na różne sposoby – i w którymś momencie po prostu załapałem, zaskoczyło!

    Pomógł mi w tym niewątpliwie iPhone (a jakże by inaczej! 😎), o czym również miałem już okazję Wam opowiadać – w artykule o sposobach radzenia sobie ze stresem z wykorzystaniem smartfona (Medytacja i Twój smartfon) – to również dawne czasy. Wspominałem w nim o trzech, wspaniałych aplikacjach: OakCalm i Headspace. Tylko pierwsza z nich gościła w moim świecie nieco dłużej i przyczyniła się do tego, że szybko pokochałem medytację, co nie oznacza, że pozostałym dwóm coś brakuje. Oak ma jednak tę przewagę nad innymi, podobnymi aplikacjami, że – nie dość, iż jest przepięknie wykonana – jest również bezpłatna! Jeżeli jesteś właścicielem iPhone’a i język angielski nie jest dla Ciebie żadną przeszkodą, polecam Ci wypróbować właśnie Oak – do rozpoczęcia przygody z medytacją. Może i u Ciebie „zaskoczy”?

    Krok drugi

    Gdy już trochę zaznajomisz się ze swoim umysłem, nauczysz się koncentrować na oddechu, zrozumiesz, na czym polegają podstawy mindfullness’u, warto, abyś zrobił kolejny krok w medytacyjną przygodę. Jeżeli tak jak ja lubisz urozmaicenia, a nowe narzędzia motywują Cię do dalszego działania, możesz sięgnąć po kolejną aplikację. Ja oczywiście tak właśnie zrobiłem – cała moja droga przez medytację opiera się na wiedzy, którą czerpałem właśnie z aplikacji na smartfonie.

    Mój wybór padł na Insight Timer – polecaną przez wiele osób, dużo bardziej rozbudowaną aplikację, która w pewnym stopniu skupia się wokół budowania społeczności i interakcji z innymi użytkownikami. W odróżnieniu od dość prostego rozwiązania, jakim charakteryzował się Oak, Insight Timer był dla mnie w tamtym okresie o wiele ciekawszym kompanem w medytacji. Wspomniany wcześniej element społecznościowy sprawił, że cała idea działania aplikacji od razu przypadła mi do gustu. Ucieszył również fakt, że wiele z sesji medytacji dostępnych było w języku polskim. Wynikało to z faktu, że każdy mógł nagrać i dodać do aplikacji swoją własną sesją, więc i Polacy skorzystali z tej możliwości. Insight Timer na pierwszy rzut oka wydaje się aplikacją zaawansowaną, wręcz skomplikowaną, z pewnością bardziej wymagającą niż Oak – i nie da się ukryć, że tak właśnie jest. Ciężko też nie zauważyć, że jest ona w pewnej części płatna. Jednak podstawowa, bezpłatna wersja, pozwala na odbywanie codziennych ćwiczeń. A mamy też do dyspozycji siedmiodniowy okres próbny opcji Premium, dzięki czemu można dokładnie sprawdzić, co oferuje.

    Insight Timer był dla mnie na jakiś czas ciekawą odmianą, nowym doświadczeniem, jednak z czasem doszedłem do wniosku, że nie w każdej sytuacji pasuje mi mnogość funkcji, jakie oferuje. Czasem po prostu miałem ochotę usiąść, włączyć aplikację i dać mojej głowie odpocząć – bez zastanawiania się nad opcją, jaką dzisiaj powinienem wybrać. Efekt był taki, że zacząłem zamiennie używać Oak i Insight Timer, jednocześnie szukając kolejnej pozycji dla siebie – jakby jeszcze było mi mało tego co miałem.

    W tamtym okresie zacząłem też zupełnie nową aktywność – jogę, która, poprzedzając moje codzienne sesje medytacji, okazała się jej wspaniałym uzupełnieniem. Dodatkowo ucieszyłem się z faktu, że aplikacja, którą uczyła mnie jogi – Daily Yoga, również oferowała swoje sesje medytacji. Były one dostosowane do rodzaju wykonywanych ćwiczeń, więc szybko okazały się być fajnym wyborem dla kogoś, kto poszukiwał odświeżenia w tej dziedzinie. Daily Yoga po każdej wykonanej sesji jogi, zachęcała mnie do chwili relaksu i medytacji ze specjalnie przygotowanymi słuchowiskami. Muszę przyznać, że przez jakiś czas odpowiadało mi to kompletne rozwiązanie – obydwie aktywności ładnie się ze sobą łączyły. Jednak mimo wszystko wiedziałem, że to nadal nie jest to, czego szukam w dłuższej perspektywie czasu. A oczekiwałem, że aplikacja do medytacji nie tylko pomoże w jej praktykowaniu, ale również umożliwi naukę i rozwój. Zdaję też sobie sprawę, że moje podejście do medytacji nie było do końca właściwe. Zamiast szukać aplikacji, kolejnych gadżetów, powinienem po prostu skoncentrować się na słuchaniu siebie, własnego ciała, umysłu i samym skupieniu – czyli istoty medytacji. Tłumaczyłem sobie to jednak w ten sposób, że po pierwsze jestem jeszcze na etapie poznawania, czym medytacja jest, i tu przewodnik i nauczyciel są bardzo przydatne, a po drugie – nie bałem się po raz kolejny przyznać sam przed sobą, że nowe sprzęty, aplikacje, usprawnienia, gadżety, bajery – motywują mnie do działania. A skoro dzięki temu osiągam oczekiwany efekt – dlaczego miałbym to podejście zmieniać? W dokładnie ten sam sposób zakup mikrofonu zmotywował mnie do rozpoczęcia nagrywania podcastów, czy zgromadzenie sprzętu do nagrywania wideo, które spowodowało, że stworzyłem kanał na YouTubie, gdzie po miesiącu pojawiło się prawie 30 filmów (które nagrywałem praktycznie codziennie). Taki już jestem i staram się to wykorzystywać 🙂.

    10 Percent Happier

    Mówią, że do trzech razy sztuka, ale u mnie dopiero za czwartym razem się udało. Po przygodach z Oak, Insight Timer i Daily Yoga, całkiem przypadkiem trafiłem kiedyś na 10 Percent Happier. Kolejną aplikację. I zakochałem się praktycznie od pierwszego wejrzenia. Autorem cyklu – bo jak się okazało, 10 Percent Happier to coś o wiele więcej niż sama aplikacja – jest Dan Harris, popularny amerykański dziennikarz, współprowadzący programy „Nightline” i „Good Morning America”, autor wielu reportaży telewizyjnych i w końcu autor kilku książek. Dan jako dziennikarz telewizyjny przez lata pracował w ciągłym napięciu, stresie, stale był pod ogromną presją. Doszedł jednak do momentu, w którym postanowił zmienić swoje życie (ha, skąd ja to znam!). Zaczął od poszukiwań, rozmów z ludźmi, chciał nauczyć się wyciszać, żyć spokojnie. W taki oto sposób trafił na ścieżkę, która doprowadziła go do medytacji. W 2014 roku wydał książkę pod tytułem „10% Happier”, która momentalnie stała się hitem i szybko po wydaniu trafiła na szczyt rankingu bestsellerów. Następnie Dan stworzył cały program nauki, w formie aplikacji o tym samym tytule – ogromnym kurs lepszego życia, opierający się przy każdym kroku o medytację. Jest to zbiór porad, kursów, sesji i wywiadów z ludźmi, z którymi Dam miał okazję rozmawiać, i od których miał możliwość sam się uczyć.

    Sama aplikacja, pomimo faktu, że składa się z wielu małych kursów, jest tak naprawdę jednym ogromnym przewodnikiem po szczęściu. A ja, jak już napisałem – zakochałem się w niej już w pierwszej chwili, gdy ją zobaczyłem. Bardzo dobrze wykonana pod względem technicznym, co niestety nie jest powszechne – a dla mnie jednak dość ważne – napakowana materiałami szkoleniowymi w formie audio i wideo, stale uzupełniana o nowe treści. Idealna. Do tego dochodzi ten amerykański, klasyczny styl – który wręcz uwielbiam (w końcu wychowałem się na amerykańskich filmach lat 90’!). Dan w kursie przeprowadza wywiady z perspektywy ucznia, nie robi z siebie guru medytacji, nie uczy nas, on uczy się razem z nami – dzięki takiemu podejściu nauka jest o wiele przyjemniejsza. Udział w kursie nie należy do najtańszych, roczny dostęp to koszt ponad 400 zł, ale po pierwsze wraz z rejestracją możesz rozpocząć bezpłatny, 7-dniowy okres próbny, po drugie prawdopodobnie zaraz po rejestracji, tak jak ja, otrzymasz możliwość skorzystania z dużego rabatu, a po trzecie aplikacja z pewnością warta jest nawet tej podstawowej, pełnej ceny! Gdy zakończysz bezpłatny okres próbny, możesz dalej czas korzystać z małej części aplikacji i pierwszego mini kursu, który Dan udostępnia bez dodatkowych opłat. Gdy ja musiałem podjąć decyzję, czy napewno chcę wydać tak dużą kwotę na roczny dostęp do aplikacji, kilka razy wracałem do tego podstawowy bezpłatnego kursu, analizując, czy prezentowany tu styl jest napewno dla mnie. Dzięki temu utwierdziłem się w przekonaniu, że 10 Percent Happier jest tym, czego potrzebowałem i od dawna szukałem.

    Czy jest to również opcja dla Ciebie? Musisz sam się o tym przekonać, ale dla mnie to najlepszy przewodnik po spokoju, szczęściu i medytacji, jaki znalazłem… Pozwolę jednak Danowi wypowiedzieć się samemu.

    10 Percent Happier, tak samo, jak wcześniej uważność i medytacja, na stałe zagościły w moim życiu. Staram się korzystać z aplikacji każdego dnia. A, jak już wcześniej wspomniałem, jest jeszcze książka. Dan w bardzo ludzki sposób opisująca w niej swoją drogę – trochę pogubionego w życiu człowieka, który wchodząc małymi krokami w świat medytacji, znajduje odpowiedzi na wszelkie nurtujące go pytania. Wracam jednak do tematu samej medytacji, do recenzji tej niesamowitej książki zaproszę Cię innym razem w osobnym wpisie na blogu.

    Uwżność

    Nawet jeżeli jesteś dopiero na początku drogi poszukiwania odpowiedzi na pytanie czym jest medytacja, pewnie już wiesz, że głównym jej celem jest uważność. Za to nie jest ona z pewnością ćwiczeniem oddechowym, choć takie ćwiczenia mogą być jej elementem. Sama medytacja jest raczej praktykowaniem skupienia. Od kilku lat staram się wejść w ten świat, odkrywać drogę do uważności, ale dopiero niedawno – właśnie dzięki wspomnianej już aplikacji i kursom w 10 Percent Happier – odkryłem istotę tego, czym sama medytacja jest, albo inaczej – jak powinna wyglądać.

    Być może to spore uproszczenie z mojej strony, ale jak się okazuje, w medytacji wcale nie chodzi o to, aby za wszelką cenę utrzymać jak najdłużej stan uwagi, skupienia. To znaczy, tak naprawdę o to chodzi, ale nie jest to najważniejsze – pomimo tego, co mówią niektóre poradniki. Jesteśmy ludźmi, niedoskonałymi istotami, rządzą nami emocje, myśli, reakcje, a to wszystko najczęściej uniemożliwia nam pozostanie na dłużej w stanie pełnego skupienia. Ludzki umysł po prostu nie jest do tego ani przystosowany, ani stworzony, przeciwnie, jesteśmy przyzwyczajeni do rozproszenia, co tak dobrze widać szczególnie teraz, w dobie wszechotaczającej nas elektroniki, wielozadaniowości, myślenia o wielu rzeczach naraz i szybkim wykonywaniu zadań. A medytacja – jak się okazuje – nie polega wcale na tym, aby zaciskać mocno zęby i z jak największą siłą odpierać wszystkie ataki nowych myśli, starając się za wszelką cenę zachować czysty umysł. Przeciwnie. Chodzi jedynie o to, aby w momencie utraty skupienia, zarejestrować takie zdarzenie i powrócić do bycia uważnym. Tyle. Cała tajemnica praktykowania uważności.

    Nie wiem, czy rozumiesz, co chcę powiedzieć. Uczestnictwo w kursach 10 Percent Happier nauczyło mnie, że w medytacji nie chodzi o sam stan skupienia, ale o każdorazowy do niego powrót i kolejne próby. Tak, chodzi tylko i wyłącznie o PRÓBY. A to znacząca zmiana w stosunku do tego, jak cały ten proces pojmowałem wcześniej. Bo jeżeli podejdziesz do medytacji jak do stanu bycia w ciągłym skupieniu, z którego najprawdopodobniej co chwilę będzie się wytrącał, wtedy wyjdzie na to, że każdorazowo robisz to źle… I ostatecznie ani jeden raz nie wykonasz całego procesu we właściwy sposób. Natomiast, jeżeli wyjdziesz z założenia, że medytacja polega na ciągłym powrocie do stanu skupienia, gdy myśli powędrują w nieznanym kierunku – wtedy za każdym razem wykonujesz dobrą robotę. Czujesz tę subtelną różnicę? Z procesu, w którym byłem skazany na ciągłą porażkę, powstała czynność, w której zawsze wygrywałem – tylko dlatego, że nie do końca mi to wychodzi, ale próbuję kolejny raz powrócić na drogę. To zupełnie nowe podejście, które zakładało, że to same próby są celem, do którego dążę, a nie to, co początkowo uważałem za cel – doskonałość. Dan Harris i jego 10 Percent Happier, sprawiły, że słowo „idealne” z hukiem wyleciało z mojego medytacyjnego słownika.

    Nawyki

    A teraz chciałbym, abyś pomyślał o jeszcze jednej rzeczy. Medytacja sama w sobie nie jest doskonałością, nie jest celem, który można osiągnąć, ale ciągłym dążeniem do niego i ciągłymi powrotami na właściwą drogę. Medytacja jest próbami, w którą wpisane są drobne porażki. Przynajmniej to moje wnioski i podejście, które wyciągnąłem z dotychczasowych poszukiwań, odbytych lekcji i obserwacji.

    A co, gdybyśmy w ten sam sposób spojrzeć na przykład na codzienne nawyki? Te, nad którymi wielu z nas stara się, z różnymi efektami, pracować? Moje dotychczasowe podejście do nich polegało na ciągłej kontroli, wyznaczaniu sobie jednej, właściwej drogi, od której nie ma odstępstw. Albo nawyk został utrzymany, albo nie. Używałem aplikacji w iPhonie które pozwalały mi sprawdzać, które z nawyków udaje mi się realizować, ile dni daję radę… I to destrukcyjne podejście sprawiało, że nie miałem szans na wygraną, nie miałem szans na sukces. W końcu zawsze przychodził ten dzień, w którym coś się wydarzyło i musiałem przerwać na jakiś czas wykonywanie któregoś z moich nawyków. Na przykład postanowienie rannego wstawiana – gdy po zabawie sylwestrowej postanowiłem chwilę dłużej pospać lub to dotyczące codziennych spacerów z psem, gdyż moja córka źle się czuła i chciałem z nią zostać. Przykładów przerwanych w ten sposób nawyków mógłbym wypisać setki, ale myślę, że rozumiesz już, o co mi chodzi. 

    A gdyby tak totalnie zmienić podejście i przestać zliczać ile razy dałem radę, ile razy mi się udało, ile razy wykonałem to co trzeba, ile zaliczyłem porażek, ale zacząć myśleć o nawykach podobnie jak o medytacji? Czyli po prostu w proces kształtowania nowego nawyku wpisać ciągłe niepowodzenia i za sedno uznać jedynie powroty na właściwą drogę? Im więcej takich powrotów, tym nawyk lepszy, a ten, który nie zaliczył podobnego zakrętu uznać za nietrwały i zagrożony? Dzięki temu, aby zwyciężyć w tej grze, wystarczy w nią dalej grać i zaliczać „wpadki”. To sprawia, że zawsze będę wygrany – wystarczy, że popełnię błąd – a będąc w takiej roli, o wiele łatwiej się żyje. Dokładnie tak samo, jak takie podejście ułatwiło praktykowanie medytacji.

    Super, prawda?

    Nie przekonałem Cię do mojego myślenia o nawykach? Mam więc jeszcze jeden fajny przykład, który bardzo dobrze zilustruje moje podejście. Jest nim poranne wstawanie – dla wielu tak trudny do utrzymania nawyk. Każdego dnia wstajesz wcześnie rano i jednego dnia zaśpisz, budzisz się dwie godziny później niż zwykle, dzień już nie będzie taki jak do tej pory. Jeżeli jesteś akurat w trakcie kształcenia u siebie nawyku rannego wstawania, wtedy w takim momencie bardzo łatwo się poddać, powiedzieć sobie: „nie udało się, trudno, nie jestem typem osoby, która rano wstaje i koniec” – wiele razy to obserwowałem. Jeszcze gorzej, gdy zdarzy się to kilka razy z rzędu… W tradycyjnym pojmowaniu nawyków jesteś już przegrany, przerwałeś cykl, łańcuch, musisz zaczynać od nowa. Znowu jesteś śpiochem, który chce się nauczyć rano wstawać. Jednak, jeżeli podejdziesz do tego w sposób, o którym dziś opowiadam, wtedy dopiero w tym momencie Twój nawyk nabiera jakiegokolwiek sensu, ponieważ jesteś na drobnym zakręcie i powstaje pytanie: co zrobisz dalej? Jeżeli podejmiesz działanie, aby powrócić na właściwą drogę, wtedy jesteś wygrany, a Twój nawyk zaczyna się kształtować – dopiero w tym momencie. Nawyki w takim rozumowaniu polegają już nie na pilnowaniu ich wykonywania, ale na powrocie do nich, w momencie niepowodzenia. Uświadomieniu sobie tej sytuacji i powrocie.

    Czyż takie podejście nie jest wręcz przełomowe? 

    Dla mnie zdecydowanie było i nadal jest. Myślę też, że spokojnie można je przenosić na kolejne obszary życia – które to z kolei może stać się znacznie łatwiejsze i spokojniejsze. Z pewnością i Ty znajdziesz wiele sytuacji, w których rezygnując z wyścigu do perfekcji i przyjmując drobne niepowodzenia jako element całego procesu, odzyskasz spokój i harmonię, oraz dużo łatwiej osiągniesz swój wymarzony cel.

    Jeżeli porażki, chwile słabości – mniejsze, ale i te większe – wpiszemy na stałe we wszystko co robimy, pogodzimy się z nimi, nauczymy wychodzić z kryzysów, wtedy idziemy przez życie jako wygrani. Zawsze! I tego właśnie Ci życzę! 🙂

    Jestem bardzo ciekawy, czy znasz inne obszary, w których można zastosować sposób, w jaki podchodzę do medytacji i nawyków. Napisz mi o nich – możesz wysłać maila lub napisać w komentarzu do tego wpisu – zainspiruj mnie i innych!

  • Kawa z mlekiem

    Siedzę sobie i piszę. Koło mnie stoi pyszna kawa. Wróciła do mnie po 7 dniach.

    Tydzień temu, w poniedziałek, postanowiłem nauczyć się pić kawę bez mleka i cukru. Przez siedem dni próbowałem na różne sposoby przekonać siebie samego, że jest to dla mnie lepsze, zdrowsze i smaczniejsze rozwiązanie, niż moja tradycyjna kawka z małą łyżką mleka i odrobiną cukru… 

    Początki były dość słabe – pierwsza, poniedziałkowa „mała czarna” nie wypadła zbyt dobrze. Nowy smak nie przypadł mi do gustu. Pomyślałem, że może niepotrzebnie rezygnuję jednocześnie z cukru i mleka – może bez jednej z tych rzeczy byłoby łatwiej?

    Nie chciałem jednak za szybko się poddawać – na prawo i lewo szukałem wskazówek co zrobić, aby poprawić smak mojej nowe-starej kawy. Dowiedziałem się na przykład, że warto ją pić, gdy jest jeszcze gorąca – kawa z mlekiem jest przepyszna, gdy lekko przestygnie, więc byłem przyzwyczajony do zupełnie czegoś innego. Zgodnie z Waszą sugestią zamieniłem też kubek na filiżankę, co paradoksalnie okazało się jedną z najlepszych rad, choć nie wpływało bezpośrednio na smak kawy.

    Wszystkie te rady i owszem, pomogły, kolejne dni były już nieco lepsze niż ten pierwszy. Ale wiecie co? Cały ten tydzień dostarczył mi sporo przemyśleń na podstawie których doszedłem do jednego wniosku:

    Chrzanić to! Ta poranna mleczna i słodka kawa to moje codzienne mikroszczęście i nie zamierzam z niego rezygnować.

    Zamiast porzucić to, co na początku wydawało się niewłaściwe, zrozumiałem, że te dwa dodatki – cukier i mleko – są wręcz niezbędnym elementem mojego Miracle Morning. Zwykła, czarna kawa straciła dla mnie swój sens – stała się jedynie środkiem do pobudzenia, a przecież ja nie cierpię tego efektu! Wręcz uważam to za wadę kawy… Piję ją tylko i wyłącznie dla smaku – a właściwie to piłem, ponieważ postanowiłem się tego smaku pozbawić. Dlatego też do tej pory pijałem rano zwykłą kawę, a później w ciągu dnia jej wersję zbożową – po prostu lubię kawę za jej smak, ale tylko gdy jest „wzbogacony” cukrem i mlekiem. Stanąłem więc przed wyborem: powrócić do picia kawy w wersji pierwotnej, albo całkowicie z niej zrezygnować. I postawiłem na opcję numer jeden. 

    Wszystko wróciło do normy.

    Moje poranki są znowu bardzo do siebie podobne. Czasem śmieję się sam z siebie, gdy pomyślę jak bardzo są jednostajne i monotonne. Przychodzi zawsze moment, w którym wstawiam wodę w czajniku i zaczynam przygotowywać mój ulubiony, poranny napój. Nie ma tu miejsca na przypadek. Biorę młynek oraz ulubioną kawę. Biorę zawsze tyle samo ziaren (nie, nie liczę ich, ale używając codziennie takiej samej łyżki i jestem w stanie to ocenić), mielę 15 sekund, wsypuję do zaparzacza i odstawiam. Do kubka wskakuje mała łyżeczka cukru trzcinowego. Obok czeka już ulubione mleko. Najmniejsza zmiana, choć jednego z tych elementów, sprawia, że cała kawa ląduje w zlewie… wszystko musi być idealnie…

    Ale ja za tym tęskniłem! 🙂

  • Nieidealny

    Pisząc dzisiejsze #DzieńDobry, nucę pod nosem piosenkę „Małomiasteczkowy” Dawida Podsiadło, która tak dobrze oddaje to, co chcę dzisiaj przekazać. Dawid tylko trochę inaczej ją nazwał.

    Jest poniedziałek, zaczynam kolejny tydzień. Z pewnością nie będzie idealny. Zostało mi jeszcze do nadrobienia wiele rzeczy z poprzedniego tygodnia. Miesiąca. Nawet wczorajsze weekly review, które miało określić poziom zaniedbania, nie jest idealne. Nie mówiąc już o dzisiejszym śniadaniu, mało idealne było. Ale spoko, w końcu popiłem je kawą – choć i ta nie wyszła tak na 100%. A swoją drogą, to chyba nie powinienem pić kawy tak wcześnie rano?

    Zerkam za okno, pogoda jakaś nie taka. Ale co z tego, skoro i okno niezbyt idealne. Szkoda, gdyby było ładnie, mógłbym popracować na powietrzu, w moim nieidealnym ogrodzie. Zająłbym się moją nieidealną pracą. Byłoby idealnie! Ale wiadomo – nie może być. W południe zrobiłbym przerwę i ugotował nie do końca idealny obiad. A i spacer z psem byłby milszy. Z tym nieidealnym psem. A tak, posiedzę w domu – niezbyt to idealne rozwiązanie. Nawet to „siedzenie” takie nieidealne – w końcu cały czas stoję. Ale też nieidealnie, bo akurat na jednej nodze. Swoją drogą i ta noga mogłaby być idealna, a nie jest. Trochę więcej mięśni by się jej przydało czy coś… Może wezmę się dzisiaj za jakieś ćwiczenia. Jestem początkujący, więc nie muszą być idealne. Chociaż pięć pompek zrobię. Ale takich wiecie, pół-pompek. No i nie pięć, tylko cztery. Ale napiszę, że zrobiłem pięć, choć idealnie byłoby napisać więcej…

    Więc stoję i piszę. Ale to moje pisanie… takie mało idealne. Choć niektórzy lubią – ale pewnie i Ci nie są idealni. Pewnie lubią patrzeć na to moje nieidealne życie i cieszyć się, że mają ciut lepiej. Może nawet ktoś odpisze? Byłoby idealnie – więc wiadomo, że będzie cisza.

    A jeżeli już chodzi o ciszę, to wolałbym muzykę. Tyle tylko, że wczoraj zapomniałem podłączyć słuchawki do ładowania i dzisiaj muszę czekać aż się naładują… w sumie to pasuje, w końcu od rana i tak nic się nie układa.

    Osiwieć można od takiego rozumowania! Ale niektórzy tak właśnie żyją. Znam „takich”. To chyba jest wyjątkowo męczące… A wiecie co? Ja tam kocham każdy z pięciu milionów nieidealnych elementów mojego nieidealnego życia. Dlatego właśnie nazywam je fajnymMiłego dnia kochani!

    5:39 rano. Cholera, inaczej planowałem ten poranek, a mogło być idealnie

  • #64 Morning Pages. The Miracle Morning

    Kilka dni temu skończyłem czytać The Miracle Morning, Hala Elroda, a właściwie to czytałem polskie tłumaczenie książki i jest jej tytuł to „Fenomen Poranka”. Wspaniała lektura dla każdego, bez wyjątku. I ja również świetnie się przy niej bawiłem i, pomimo faktu, iż metodę w niej zawartą, wprowadziłem już wiele, wiele miesięcy wcześniej, bardzo dużo skorzystałem. Najbardziej namacalną korzyścią jest to, że… znowu zacząłem biegać. Dokładnie tak! W swojej książce, Hal przekonuje, że praktykowanie The Miracle Morning zmienia życie, pomaga spełniać marzenia, wprowadza równowagę, ale opowiada również jak z totalnego niebiegacza, krok za kroczkiem, stał się osobą, która przebiegła maraton. No i mnie zraził… The Miracle Morning – Polecam.