Tag: powrót do korzeni

  • to jest mój ostatni list do Ciebie

    Lubię, gdy do mnie piszecie, cieszę się za każdym razem, gdy odpowiadacie na moje listy – czasem się to zdarza i te momenty zawsze sprawiają, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Nie inaczej było i tym razem, gdy zobaczyłem w skrzynce wiadomość od Michała. „Fajnie!” – pomyślałem – „mam nadzieję, że jego odpowiedź będzie długa”. Michał napisał jednak, że mój ostatni list wysłany do niego z bloga to chyba pomyłka, że nie przypomina sobie, aby zapisywał się do ich otrzymywania i prosi o wypisanie z listy. No cóż. Lekki zawód, ale oczywiście żaden problem. Ludzie wpadają na moją listę i wypisują się z niej, staram się tego nie śledzić zbyt intensywnie, nie sprawdzać statystyk, nie obserwować ile Was przybywa, a ile ubywa. W każdym razie wypisanie się z listy jest całkiem normalne i nie było z tym żadnego problemu, fajnie, że Michałowi chciało się napisać przynajmniej te kilka słów – doceniam nawet taki kontakt, szczególnie, że zobaczyłem, iż Michał już sam zdążył wypisać się z mojej listy (kliknął link wypisujący w stopce maila).

    Zanim całkowicie usunąłem dane Michała z mojego bloga, postanowiłem wcześniej sprawdzić, jak to się stało, że ktoś, kto nie chce czytać moich listów, trafił na listę newsletterową bloga. Okazało się, że wydarzyło się to kilka tygodni temu, przez jeden z najpopularniejszych artykułów na moim blogu, do którego google często kieruje ludzi szukających odpowiedzi na jedno konkretne pytanie (celowo nie piszę, który to artykuł, choć wspominałem już o nim kilka razy). Był czas, gdy – aby przeczytać ten artykuł w całości – trzeba było zapisać się na moją listę newsletterową. A no właśnie… wszystko jasne. Gdy to odkryłem, zrobiło mi się smutno. Uświadomiłem sobie, że w pewien sposób zmusiłem kogoś do zapisu, do otrzymywania moich wiadomości. Drobnym marketingowym podstępem złowiłem w sieć. Kogoś, kto być może w tamtym konkretnym momencie wcale nie chciał się znaleźć w gronie czytelników mojego bloga, a jedynie potrzebował dowiedzieć się czegoś, co ukryłem właśnie za formularzem zapisu na newsletter. Nie spodobało mi się to. Zacząłem się zastanawiać, ile osób na mojej – już całkiem pokaźnej liście – jest tam faktycznie dlatego, że chciało czytać to, co mam do powiedzenia, a ile zostało przymuszonych do takiego zapisu. Wniosek z tych przemyśleń miałem tylko jeden: nie jestem w stanie tego sprawdzić. Mogę jednak to łatwo zmienić.

    No cóż, nie ma chyba innego sposobu, aby to powiedzieć: to będzie ostatni list, jaki do Ciebie wyślę. Przynajmniej jeżeli nie dasz mi znać, że chcesz dalej otrzymywać ode mnie wiadomości (ale o tym za chwilę).

    W ostatnich tygodniach dość mocno zastanawiałem się nad moją obecnością w internecie, blogiem, tym, czym i w jaki sposób się dzielę. Rozważania te miały też wpływ na inne obszary mojego życia. Potrafię się zmieniać, rezygnować z jednych rzeczy, by zaczynać inne. Jak wszystko w życiu, ma to oczywiście swoje jasne, jak i ciemne strony. Staram się jednak skupiać na tych pierwszych, czerpiąc jednocześnie lekcje z tych drugich.

    Ten rok był dziwny. Gdy 12 miesięcy temu nagrywałem z Piotrkiem odcinek PiG Podcastu z tematem i planami na 2024 rok, myślałem, że w ciągu najbliższych miesięcy, moja kariera bloggera wystrzeli z szybkością MAVu (Mars Ascent Vehicle) startującego z powierzchni Marsa w jednej z moich ulubionych książęk „Marsjanin” Andiego Weira. Dla nieznających tej wspaniałej książki tłumaczę: bardzo, bardzo szybko. Tak się nie stało. Problemem okazał się nie sam pomysł, który to – jak się okazało – był całkiem niezły, ale fakt, że zabrakło mi jednej ważnej rzeczy w prowadzeniu bloga, jakiego wizję mialem rok temu. Zabrakło mi serca. Mój blog nie był już częścią mojego fajnego życia. A to duży problem.

    Moim tematem 2024 roku było hasło „nic nowego”. Wybierając go, zadeklarowałem przed samym sobą, że postaram się nie zmieniać zbyt wiele przez najbliższe 12 miesięcy, że dam szansę moim (czasem dość kontrowersyjnym) pomysłom. Minął jednak czas, jaki miałem na sprawdzenie tamtej drogi i nadszedł moment przemyśleń, wyciągania wniosków i korekt. Tych ostatnich było tak dużo, że ciężko je nadal nazywać korektami, dużo lepiej pasuje określenie gruntowne zmiany. Zresztą napisałem o tym osobny artykuł na blogu.

    Ponieważ lubię wszystko określać, nazywać i tytułować, więc i zmiany, które od jakiegoś czasu wprowadzam, zyskały swoją unikalną nazwę, zamknąłem je w projekt „powrót do korzeni”. I muszę przyznać, że pochłonął mnie on całkowicie, nie tylko w obszarze mojego bloga, ale całego życia. Choć nie chcę w tym liście do Ciebie opisywać szczegółowo, co projekt ten oznacza, to czuję, że jestem Ci winny, choć ogólny zarys zmian związanych z moim blogowaniem – chociaż po to, byś mógł, mogła zdecydować o tym, czy chcesz iść dalej ze mną w tej podróży.

    media społecznościowe

    Bum! Skasowałem moje konta na facebooku, instagramie, twitterze (𝕏), linkedinie, tiktoku, snapchacie i threads. Wszystkie. W zasadzie zniknąłem z popularnego internetu – wszystko w ciągu jednego tygodnia. Nieodwracalnie. Nie ma mnie tam, nie tylko stron i treści związanych z blogiem, ale i tych prywatnych. Strasznie dziwne uczucie. Zniknęły tony gratulacji z okazji narodzin moich córek, życzenia urodzinowe z wielu lat, postępy w nauce jazdy na rolkach, tańcu, ciasta, które przez miesiące piekłem w soboty, wspólne zdjęcia ze znajomymi, tysiące moich wpisów, komentarzy, zdjęć, relacji. Nie ma śladu po papierowych ptaszkach, które w setkach pojawiły się w ostatnich latach na moich profilach, a które były tak ważnym dla mnie symbolem. Zrobiłem coś, czego długo nie rozumiałem u innych. Porzuciłem cały ten bagaż. I ogromnie mi z tym dobrze. Stworzyłem za to konta w dwóch innych serwisach: bluesky i mastodon. Działają one na zupełnie innej zasadzie, niż te wcześniejsze, mają też zupełnie inny cel – ale o tym będę jeszcze opowiadał.

    projekt „anonimizacja”

    Zmiany, które wprowadzam, zamykam w projekty – nie są to jednorazowe działania, ale dłuższe i głębsze procesy, do których określenie „projekty” doskonale pasuje. I tak w ramach projektu „anonimizacja” wyrzucam wszelkie moje zdjęcia i dane z internetu, staram się jeszcze bardziej zniknąć. Na blogu i nowym micro blogu, jak również na bluesky, czy mastodonie, nie najdziesz mojego zdjęcia, nazwiska, czy innej identyfikującej mnie bezpośrednio informacji. Staję się anonimowy. Dzięki temu mogę jeszcze bardziej otwierać się pisząc. Rok temu, probowałem to osiągnąć w totalnie odwrotny sposób – pokazując więcej informacji o mnie, ale zamykając za płatnym dostępem te najbardziej osobiste rzeczy. Tym razem próbuję inaczej. Zupełnie w drugą stronę.

    micro blog

    Ach, no właśnie. Poza blogiem, którego znasz, prowadzę też od jakiegoś czasu micro bloga pod adresem https://micro.fajne.life. To mega ważny element mojej nowej drogi i staje się powoli moim głównym miejscem, gdzie piszę (codziennie, nawet kilkanaście, czy kilkadziesiąt razy). Micro blog jest moim dziennikiem! A dopiero z tym projektem się rozkręcam. Być może zastanawiasz się, jaką funkcję pełnić będzie dla mnie teraz mój regularny blog. Otóż nic się dla niego nie zmienia. Micro blog to miejsce, gdzie dzielę się codziennością, drobnymi sprawami związanymi z dążeniem do fajnego życia. Natomiast blog pokazuje efekty tej drogi, rzeczy już dokonane – a ten list jest tego najlepszym przykładem. Jednak o zmianach, o których właśnie czytasz, piszę też na nierzadko, w krótkich aktualizacjach, przemyśleniach i statusach już od kilku tygodni właśnie na micro blogu. I tu pojawia się rola moich nowych kont w mediach społecznościowych (bluesky i mastodon) – trafiają na nie jedynie wybrane wpisy z mojego micro bloga. Będę jeszcze opowiadał o całym tym (bardzo fajnym!) procesie i moim nowym sposobie na blogowanie. Najlepszym podsumowaniem na chwilę obecną niech będzie to, że micro blog zastąpił mi całkowicie dotychczasowe media społecznościowe, albo raczej stał się dla mnie miejscem, jakim od zawsze chciałem, aby media społecznościowe dla mnie były.

    projekt „minimalizm”

    Nieustający, wiecznie obecny, ogromnie ważny projekt, który ma na celu ograniczenie, ale również nadanie znaczenia. Od lat towarzyszy mi przy okazji różnych zmian, jest obecny i teraz. Mało tego, włączyłem kolejny bieg w tej podróży: jestem na etapie wyrzucania, pozbywania się, upraszczania – co tylko mogę, w różnych obszarach mojego życia. Znikają rzeczy, informacje, treści, jakie przyswajam, upraszczam jedzenie, napoje, zakupy, ubrania, szafki, półki. Zobaczę (i będę o tym pisał!), co z tego wyjdzie, ile przestrzeni zyskam i co z tą przestrzenią zrobię. Wiem, że jestem rozpędzony i nie wiem jeszcze gdzie się zatrzymam.

    projekt „relacje”

    Kolejny kawałek zmian jest dla mnie nieco trudniejszy. Pracuję nad nim i wymaga ode mnie jeszcze kilku przemyśleń. W ramach tego projektu wyłączyłem całkowicie możliwość komentowania na moim blogu. Zamiast tego, będę Cię namawiał do pisania do mnie bezpośrednio, bądź kontaktu przez mój micro blog. Z pewnością wrócę jeszcze do tego tematu.

    Ten sam projekt skłonił mnie też do wyczyszczenia listy newsletterowej, a więc do skasowania twojego adresu z mojej bazy adresów. Pragnę innych relacji z osobami, które czytają moje wpisy. Pragnę innych relacji z Tobą. Nie wiem czy możliwe jest to, co siedzi w mojej głowie, ale będę próbował. Miałem w planach całkowite zrezygnowanie z wysyłania newslettera, ale w tej chwili powstrzymam się jeszcze od tej decyzji – głównie dlatego, że nie wiem, ile z Was faktycznie chce dostawać maile ode mnie. Więc możesz ponownie zgłosić się do ich otrzymywania.

    Jednak dostanie się na moją listę nie będzie tym razem takie proste!

    Rozważałem stworzenie na nowo formularza zapisu… ale nie. Co to zmieni? Nic. Więc robię coś, co być może jest najlepszym, a może najgłupszym moim pomyślem: zmieniam sposób zapisu na mój newsletter. Jeżeli chcesz otrzymywać moje wiadomości, musisz do mnie o tym napisać w mailu na adres grzesiek@fajne.life. Tak, dokładnie tak! W regularnym mailu. Koniec z formularzami, automatami, przekierowaniami. Możesz napisać jedno zdanie, że chcesz, abym przesyłał do Ciebie moje listy, możesz napisać dłuższą wiadomość – jak wolisz. Ale od dzisiaj komunikujemy się przez maile, a nie formularze. W obydwie strony!

    Mam nadzieję, że dzięki temu po internecie będzie krążyło mniej niechcianych i nieprzeczytanych maili. Zastanawiam się też, ile osób, ile z Was, napisze do mnie. Może nie otrzymam żadnego maila i to przybliży mnie do decyzji o całkowitej rezygnacji z newslettera…?

    tych projektów jest więcej

    To, co w tej chwili czytasz, jest podsumowaniem kawałka zmian w moim życiu blogowym. Ale jest tego o wiele, wiele więcej. I opowiadam o tym wszystkim każdego dnia na micro blogu. Wpisy na nim podzielone są na kategorie, odpowiadające właśnie różnym projektom i obszarom mojego życia. Możesz tam zaglądać, by na bierząco wiedzieć jak mi idzie. Blog będzie jadał miejscem podsumowań, opisywania efektów, dokonanych zmian, transformacji, postępów. Wszystko tworzy dość spójny dla mnie ekosystem, które pozwala mi prowadzić wiele publicznych dzienników (do czego od dawna dążyłem) i dzielić się moją – czasem trudną, momentami krętą, ale zawsze ekscytującą – drogą do fajnego życia. Nieprzerwanie zapraszam Cię do podróżowania nią ze mną.

  • zhakować czytanie – czyli jak prawie na amen zabiłem jeden z najważniejszych nawyków w moim życiu

    W ostatnim co słychać? pisałem o wielkim projekcie powrót do korzeni, który rozgrywa się w moim życiu. Jego celem jest odnalezienie na nowo radości z rzeczy, które kiedyś dawały mi jej ogromnie dużo, a w ostatnim czasie zaczęły gdzieś tę radość gubić. Nazywam to projektem, jednak bardziej pasowałaby tu inna nazwa, której częściej używam i o wiele lepiej oddaje to, co dzieje się u mnie – temat.

    Jednym z elementów powrotu do korzeni jest czytanie. Coś, co tak kiedyś lubiłem, a co w ostatnich dwóch latach mocno próbowałem zhakować (złamać, oszukać, zakombinować, zniekształcić, przyspieszyć – wybierz sobie słowo, każde pasuje). Zrozumiałem to, czytając wpis na blogu Grega Morrisa, który chciał podobną rzecz zrobić z podcastami:

    Około dwóch lat temu postanowiłem, że jest jedno medium, z którego powinienem czerpać więcej – podcasty. Spędzałem sporo czasu, słuchając ich podczas jazdy samochodem, spacerów z psem i innych codziennych czynności. Słuchałem wielu interesujących audycji, ale poza czystą przyjemnością na powierzchownym poziomie, niewiele z nich wynosiłem. Wtedy postanowiłem, że muszę podejść do tego inaczej, podobnie jak zrobiłem z czytaniem – zacząłem notować wszystkie interesujące mnie punkty. I myliłem się.

    Greg opisuje jak w procesie wyciskania z podcastów więcej i więcej, tracił jednocześnie przyjemność z ich słuchania i z czasem przestał ich słuchać.

    Nie zajęło mi to dużo czasu, aby się wypalić i nie chcieć już niczego słuchać.

    U mnie podobie było z czytaniem. Czegokolwiek. Chciałem być mądry w czytaniu (read wise), a stawałem się coraz głupszy. Ale po kolei.

    Dwa lata temu, rozpocząłem subskrypcję usługi Readwise, wspaniałego narzędzia, które miało mi pomóc w wyciąganiu z czytania wszelkiego rodzaju treści o wiele, wiele więcej. Założenia były fajne, aplikacja wydaje się wspaniałym kompanem dla każdego, kto lubi czytać. Narzędzie to miało wynieść moje czytanie (i czerpanie z tego korzyści) na zupełnie inny poziom. Okazało się jednak, że ostatecznie mocno je zahamowało.

    Zasada działania Readwise jest prosta – zbiera ona wszystkie notatki i wycinki (zaznaczenia) fragmentów z książek, ebooków, artykułów z internetu do jednej bazy, a następnie wybiera dla mnie 5 takich fragmencików każdego dnia do przejrzenia i refleksji nad nimi. Proces zbierania notatek został bardzo dobrze przemyślany i zautomatyzowany na tyle, na ile to było tylko możliwe – co sprawiało, że wypełnianie Readwise danymi nie zabierało wiele dodatkowego czasu. Jeżeli znalazłem ciekawy fragment tekstu w artykule w internecie, mogłem użyć dodatku do przeglądarki, by automatyczne wpadł on do aplikacji, zaznaczenia z ebooków i aplikacji read later (z zachowanymi artykułami do czytania na później) również dość łatwo były importowane do Readwise. Autorzy aplikacji przemyśleli nawet sposób dodawania fragmentów tesktów z książek papierowych: podczas czytania wystarczyło zrobić w aplikacji zdjęcie stronie, którą aktualnie czytamy, by została ona automatycznie zamieniona ze zdjęcia na tekst, co pozwalało na wybranie interesującego fragmentu. Myślę, że mogę powiedzieć, że notatki zbierały się praktycznie same. Do tego w aplikacji mogłem przeglądać wszystkie wybrane wcześniej fragmenty z danego artykułu, czy książki. Mało tego, mogłem też sprawdzić, jakie fragmenty z tej książki zaznaczyli inni użytkownicy aplikacji! No wspaniały kombajn dla każdego czytelnika w wersji pro.

    Początkowo byłem zachwycony i zafascynowany takim systemem, który przecież mocno wspomagał i wykorzystywał mój własny, wypracowany już dawno temu nawyk zaznaczania ciekawych fragmentów tekstów w książkach. Przepiękna sprawa, centralne miejsce, do którego wpadają wszystkie notatki i wybrane fragmenty z książek i artykułów – idealnie zadziałało to na moje prymitywne poczucie marnowanego potencjału tych kawałków treści. Nic się nie marnuje! Do każdego przeglądanego w aplikacji fragmentu, mogłem dodawać tagi, opisywać je własnymi notatkami, poprawiać, tłumaczyć na inny język – teoretycznie idealne narzędzie dla każdego, kto lubi czytać i uczyć się z czytanych treści. Przepiękny pomysł, wspaniała wizja. Baza moich ulubionych treści, cytatów, notatek, budowała się sama. Mało tego, Readwise potrafiło synchronizować taką bazę wycinków i notatek z aplikacjami do przechowywania notatek, np. z Evernote, Reflect Notes, Notion, czy Logseq. Dzięki temu mogłem mieć pod ręką, w mojej aplikacji ogarniania życia, wszystkie fragmenty i notatki z książek. Readwise miało też wbudowany moduł grywalizacji, który polegał na tym, że każdego dnia musiałem (musiałem?) przejrzeć 5 wybranych dla mnie fragmentów, i tworzący się w ten sposób łańcuszek kolejnych dni był zliczany i porównywany z łańcuszkami innych użytkowników – tworząc ranking najlepszych. Och, to bardzo, bardzo niedobrze działało na mój talent rywalizacji. Zresztą, jestem ostatnio bardziej świadomy tego, jak działają na mnie podobne systemy. Pamiętam, jak wspinałem się szybko w rankingu, czułem satysfakcję z tego, że inni rezygnują, a ja idę dalej. I to był początek końca.

    W tamtym momencie przestałem już czytać codziennie Stoicyzm na każdy dzień roku – przecież miałem już i tak dużo mądrości na każdy dzień mojego roku – moje 5 wybranych fragmentów. I teoretycznie każdy z nich był już moim ulubionym wycinkiem tekstu, wybraną wcześniej przeze mnie mądrością, czymś, co postanowiłem wcześniej, że chcę zapamiętać. Z tego samego powodu oraz rzadziej sięgałem po nowe książki – miałem czym się karmić, moja baza treści w Readwise była dość obszerna, choć przestała się z czasem powiększać.

    Readwise, poza rankingiem wytrwałych użytkowników, miało jeszcze kilka innych systemów pomagających w nieprzerwaniu łańcuszków robienia regularnych przeglądów. Poza systemami przypomnień (w postaci powiadomień w komórce, maili, przypomnień w samej aplikacji), była to również możliwość zrobienia sobie krótkiej (do 7 dni) przerwy od codziennych przeglądów. Jeżeli jednego dnia zapomniałem, bądź nie miałem ochoty przeglądać zapisanych w aplikacji treści (5 wybranych wycinków), mogłem w ciągu następnych siedmiu dni wrócić do nich i odrobić pominięty dzień. Wtedy oczywiście musiałem zrobić przegląd nie 5 notatek, ale już łącznie 10 (5 z dzisiaj i 5 zaległych). Bywało i tak, że tych pominiętych dni uzbierało się kilka, więc i przeglądy stawały się dłuższe. Z czasem zacząłem jedynie bezmyślnie klikać w przycisk dalej (bez czytania, refleksji), który potwierdzał przegląd danej notatki – wszystko po to, by nie utracić miejsca w rankingu (ależ debilnie to brzmi). A więc łańcuszek i głupi ranking stawały się powoli głównymi powodami, dla których zaczynałem robić przeglądy…

    Wspominałem już, że Readwise nie należy do najtańszych aplikacji? Tak, jeszcze za to wszystko płaciłem, i to wcale niemało.

    Wytrzymałem tak 458 dni – do czerwca 2024 roku.

    Dopiero przejście kursu Sztuka notowania od Pawła Kadysza zasiało we mnie ziarno wątpliwości. Przejście tego kursu uświadomiło mi, jak bezwartościowe są tak kolekcjonowane notatki. Nie były to moje przemyślenia, ale słowa napisane przez innych – one nie należały do mnie. Po uświadomieniu sobie tego faktu, pierwsze co zrobiłem, to wyłączyłem przesyłanie treści z Readwise do mojej aplikacji do ogarniania życia (notatki, zadania, dziennik itd.) – w tamtym momencie używałem narzędzia Logseq. Och, jaka to była ulga, gdy pozbyłem się z mojego notesu wszystkich tych cytatów, notatek i treści zaimportowanych z Readwise. Następnym krokiem było już całkowite zrezygnowanie z wykonywania codziennych przeglądów.

    Twórcy Readwise tak bardzo chcieli zrewolucjonizować proces czytania, że z czasem zaczęli tworzyć też drugą aplikację, Readwise Reader, która miała stać się nowym najsprytniejszym (smart), uniwersalnym narzędziem do zbierania wszelkich treści w internecie. Miała to być idealna aplikacja do czytania. I w pewnym sensie im się to udało. Aplikacja pod względem funkcjonalności jest mega. MEGA! Można by o niej opowiadać przez godzinę – integracje z innymi usługami, obsługiwane media, ułatwienia, automatyzacje, możliwości personalizacji, organizacji – perfekcyjna aplikacja do zbierania, przechowywania i konsumowania treści w internecie!

    Dla mnie stała się jednak gwoździem do trumny mojego czytania i sprawiła, że całkowicie porzuciłem ten wspaniały nawyk.

    Readwise Reader obiecywał wiele i na papierze miało to całkiem sporo sensu. Była nowoczesnym, uniwersalnym, zintegrowanym z innymi narzędziami narzędziem do czytania. Jej podstawowym zadaniem było funkcjonowanie jako usługa read later, a więc miała zastąpić mi tak bardzo przestarzałą aplikację Instapaper, której od lat używałem do czytania internetu. Zasada działania takich usług jest prosta: gdy znajdziesz w internecie artykuł, który chcesz przeczytać, ale nie masz na to w danej chwili czasu, dodajesz go do swojej biblioteki w aplikacji, a w niej artykuł ten czeka sobie spokojnie na moment, w którym do niego powrócisz. Artykuły przechowywane w takiej aplikacji pozbawione są później wszelkich rozpraszaczy: reklam, popupów, komunikatów itd. – zostaje sam tekst, który dodatkowo można na wiele sposobów dostosować do swoich preferencji (od wielkości i rodzaju czcionki, po kolor tła, liter, czy rodzaj wyrównania tekstu). Jednak Readwise Reader poszedł o wiele dalej! Aplikacja pozwalała przechowywać również e-bloki, filmy z youtuba, posty z twittera, miała skrzynkę e-mailową, do której mogły automatycznie wpadać wszystkie czytane przeze mnie newslettery, artykuły mogły być zamienione na wersje audio (czytane przez przepiękne, niezwykle naturalne głosy wspomagane przez AI, również po polsku!), w aplikacji można było wygenerować (stworzone przez AI) krótkie (albo i długie) podsumowanie każdego artykułu, newslettera, dokumentu, rozmawiać i zadawać pytania do dodanych treści (np.: „co autor danego artykułu sądzi na temat procesu czytania?”), były tagi, notatki, integracja z usługą Readwise (do automatycznego zbierania wybranych fragmentów)… no jednym słowem cudo! Kompletna aplikacja do czytania! Mega uznanie dla twórców za to, co udało im się stworzyć.

    Wspaniała sprawa, prawda? No właśnie niekoniecznie – przynajmniej dla mnie. Aplikacja została tak zaprojektowana, że właściwie wszystko mogło się robić samo, nie trzeba było już niczego czytać. Więc z czasem przestałem to robić. Samoczytane ebooki, podsumowania artykułów, wyszukiwanie z całej bazy dodanych treści, automatyczne zbieranie artykułów z internetu. Zaczynam się w tym momencie zastanawiać, czy twórcy Readwise i Readwise Reader to miłośnicy czytania, czy… może wręcz przeciwnie? Zrobili tak wiele, by w swoich aplikacjach pozwolić na zarządzanie dodanymi treściami, jednocześnie nie ułatwiając samego procesu czytania. Po co czytać artykuł, skoro AI może przeczytać go za Ciebie? …albo streścić go? …wypisać 10 najważniejszych punktów? …opisać kluczowe założenia?

    Zacząłem niedawno proces wyjścia z Readwise Reader. To, co tam zastałem po zrobieniu porządnego przeglądu, wprawiło mnie w osłupienie. Łączna liczba rzeczy, jakie miałem tam do przeczytania, wynosiła… prawie 3000 (trzy tysiące!!) NIEPRZECZYTANYCH elementów. Wliczały się w to newslettery (1500), prawie drugie tyle artykułów odłożonych na później, filmy z youtue’a, ebooki, PDF-y, tweety i bóg jeden raczy wiedzieć co jeszcze. P-a-r-a-n-o-j-a. I choć Readwise Reader już od dawna pełnił dla mnie rolę bazy wszelkich rzeczy do czytania – na teraz i w przyszłości – to jednak liczba 3000 pokazuje, że coś poszło mocno nie tak. Szczególnie jeżeli wezmę pod uwagę, że w momencie, gdy rok temu przenosiłem się z (przestarzałego) Instapaper do Readwise Reader, na mojej liście do przeczytania miałem łącznie kilkadziesiąt (może koło 30) artykułów, z 10 książek załadowanych do Kindle i pewnie kolejne 10 pozycji w nieprzeczytanych newsletterach. I przechodziłem do Readwise Reader, by tę moją bazę nieprzeczytanych elementów zmniejszać, by czytać więcej.

    Jak pewnie się już domyślasz, tak ogromna baza rzeczy do czytania, wcale nie sprawiła, że zacząłem więcej czytać. Przeciwnie. Praktycznie przestałem. Po niby miałbym to robić? I kiedy? Przecież zawsze, jak otwierałem Readwise Reader, musiałem walczyć z natłokiem nowych rzeczy do czytania, organizowania, przeglądania, oznaczania, kasowania, archiwizowania, kasowania, generowania streszczeń, tagowania – robiłem wszystko, poza najważniejszym, poza czytaniem. I na dokładkę to wszystko było mega męczące.

    dzisiaj

    Kilka dni temu skasowałem ostatecznie zarówno Readwise, jak i Readwise Reader ze wszystkich moich urządzeń. Z powrotem używam mojego starego systemu do czytania: przestarzały Instapaper + kilkuletni, mocno ograniczony Kindle. W pierwszym z nich mam aktualnie do przeczytania 34 artykuły, w czytniku załadowanych jest 5 książek. Wszystko wybrane z bazy 3000 pozycji, którą trzymałem w Readwise Reader. W moim systemie nie ma teraz nic wise (z ang.: mądre), ale jest czytanie, które ponownie daje mi ogrom radości. Ponownie czytam i cieszę się tym wspaniałym nawykiem, za którym tak bardzo tęskniłem. Wróciłem do korzeni.