Tag: rzeczy

  • wszystko jest *jakieś*

    Lubię nadawać imiona rzeczom, które mnie otaczają, dzięki temu, rzeczy te nabierają większego sensu, znaczenia, stają się prawdziwe, prawdziwie moje, zyskują osobowość, stają się jakieś. Jest to mój ulubiony rodzaj personalizacji, a przy okazji sposób na lekkie rozweselenie codzienności.

    Jeżeli choć trochę lubisz i znasz „Przyjaciół”, to być może pamiętasz odcinek, w którym Rachel odkrywa, że zarówno fotel Joey’a, jak i jego kanapa mają nadane swoje własne imiona (Steve the TV i Rosita) – raz obejrzane, nie da się zapomnieć. Bardzo mi się spodobała taka koncepcja i myślę, że fantazja Joey’a (tak, wiem, scenarzystów) miała na mnie całkiem spory wpływ.

    Jednak nie tylko w „Przyjaciołach” mogliśmy oglądać dziwne nazwy przeróżnych przedmiotów, podobny zabieg wiele razy zastosowała J.K. Rowling w swojej najpopularniejszej serii powieści. Choć miotły, na których latał Harry Potter nie miały konkretnych imion, to jednak latał on na Błyskawicy, a wcześniej na Nimbusie 2000, nie na zwykłej miotle. Autorka w bardzo fajny sposób nadawała nazwy przeróżnym rzeczom w świecie czarodziejów. Wszystko było tam jakieś. Tam nie jadało się zwykłych (lub niezwykłych) słodyczy, tylko Fasolki wszystkich smaków Bertiego Botta, albo Super-gumę do żucia Drooblesa. Wiele rzeczy miało tam swoją wspaniałą nazwę, od przedmiotów, po zaklęcia i mikstury. Czy to właśnie dlatego tak bardzo lubię na nowo przeżywać przyrody Harry’ego i każdego wieczora wracać do jego świata? Z pewnością zabieg, który zastosowała J K Rowling, jest jednym z (wielu) powodów.

    Również firma Apple często wykorzystuje podobny „myk”, gdy prezentuje nam różne nowości w ich urządzeniach. Gdy lata temu pokazywali światu swoje nowe, lepsze wyświetlacze, nie nazwali je zwyczajnie „nowy wyświetlacz o wyższej rozdzielczości”, tylko do ich opisania użyli magicznego słowa retina (pochodzenia łacińskiego), które w momencie prezentacji, mało komu coś mówiło. Apple wymyśliło też AirDropimię to otrzymała funkcja umożliwiająca bezprzewodowe przesyłanie plików między urządzeniami. Co ciekawe, zwrot ten nawiązuje do zrzutu powietrznego, czyli dostarczania zaopatrzenia lub ludzi z samolotu. Inni nazywali to do tej pory „przesyłanie bezprzewodowe”, ale Apple z prostej funkcji postanowiło zrobić coś większego, coś, co tak bardzo stało się „ich” – a zrobili to przez zwykłe nadanie nazwy. Kolejne imię z podwórka Apple to na przykład FaceTime – a więc wideorozmowy. Apple umie w fajne nazwy i sprawia dzięki temu, że proste, małe rzeczy, również stają się jakieś. Jeżeli się rozejrzysz, to wokół siebie znajdziesz o wiele więcej podobnych przykładów: IKEA, która tak dziwnie i śmiesznie nazywa swoje produkty: BILLY (regał), POÄNG (fotel), KLIPPAN (sofa), FRAKTA (torba), GRÖNLID (narożnik), LACK (stolik), Starbucks, który postanowił ponazywać wielkości podawanych kaw: Tall (mały), Grande (średni), Venti (duży) – czyż nie jest to piękne?!

    I ja uwielbiam nadawać imiona, sprawiać, że coś nie jest duże, tylko venti, że książki stoją na Billym, a nie na regale, nawet jeżeli nadane nazwy mają znaczenie tylko dla mnie.

    Zaczynając chyba od tych najbardziej oczywistych przykładów: moje zwierzaki – a jakże by inaczej – mają swoje imiona. Chomik – Stefan i dwie małe papugi – Lucy i Hugo. Choć żadne z nich nie reaguje na swoje imię, to nadanie im ich sprawiło, że przywiązałem się do nich. Spowodowało, że stały się, znaczącym elementem mojej codzienności. Z tego samego powodu, każda roślinka w moim domu ma rownież swoje imię – Grażyna, Kunegunda, Henryk i wiele innych zabawnych imion – a każde starannie dobrane. I tak: mówię do nich po imieniu! 😉

    Jednak nie tylko żyjątka w moim domu są jakieś. Mój telefon ma nie tylko swoją unikalną tapetę, również zmieniłem mu jego standardową. Zamiast zwykłego „iPhone (Grzegorz)”, nazywa się… „📱 fajnyfon”, podobnie komputer, tablet, czy nawet zegarek, każde ma w nazwie coś „fajnego”.

    Gdy idę na zajęcia z tańca, zawsze wybieram szafkę nr 13. Choć nie nadałem jej żadnej nazwy, to zawsze wybieram jedną i tę samą – w ten sposób numer 13, dość przypadkowo, stał się mi bardziej bliski, stał się moją nazwą, a szafka zaczęła być jakaś. Taki rodzaj drobnej więzi sprawił, że czuję się trochę bardziej swobodnie w tym miejscu, zadomowiłem się tam.

    Cały mój system produktywności – a więc miejsce, gdzie trzymam notatki i zadania – wymaga raczej suchego, żołnierskiego podejścia. Gdybym nadawał notatkom wymyśle, kreatywne nazwy, ciężko byłoby mi tam cokolwiek znaleźć – ponieważ notatek mam prawie 2000. Jednak nawet tu znalazło się miejsce dla kilku, choć odrobinę kreatywnych nazw, jak chociaż „🛍️ lista trzydziestodniowa” – z rzeczami, które chcę (albo raczej, których nie chcę) kupić, czy „🛋️ Sofa” – notatka, spis seriali i programów, które lubię oglądać sam lub z moimi dzieciakami.

    Zdarza mi się też nazywać ulubione potrawy. W moim menu widnieje – sławna już wśród moich znajomych – Kanapka Stefana (którą poza tym samym imieniem, totalnie nic nie łączy z chomikiem!), czy zupa Grażyny. Takie drobne nazwy sprawiają, że jest… miło, fajnie, jakoś.

    Również samochody, którymi jeździłem, otrzymywały swoje własne, często dość zabawne imiona, był Czarny Baran (tak, naprawdę kiedyś tak nazywałem jeden z moich samochodów), Furtka (Ford Ka – dość oczywiste, nie?), Kurczak (pomarańczowy Fiacik) czy… Złota Strzała.

    Jednak nie tylko rzeczy otrzymują u mnie swoje nazwy. Każdego roku, w grudniu, nadaję nazwę dla mojego kolejnego roku. Nazywam to tematem roku, ale w gruncie rzeczy to kolejna przyjemna nazwa, która sprawia, że nadchodzący okres będzie jakiś. 2023 jest dla mnie rokiem partnerstwa serca i rozumu i zawsze dużą wagę przywiązuję do nadania właściwej nazwy kolejnym dwunastu miesiącom.

    Wiem, że nie jestem osamotniony w pragnieniu sprawienia, aby wszytko było jakieś, dlatego praktycznie każdy dzień ma swoje (większe, lub mniejsze święto) – a ja bardzo lubię sprawdzać, jakie przypada na dzisiaj. Lubimy nadawać znaczenie, lubimy szukać głębszego sensu, nazywać, świętować. Dlatego 10 listopada to dzień jeża, 14 stycznia to dzień ukrytej miłości, 15 czerwca to dzień wiatru, a 5 lipca wymyśliliśmy sobie dzień… łapania za biust. Wie o tym również firma produkująca małe, chodzące same po domu, odkurzacze iRobot Roomba, które to przy pierwszym połączeniu z aplikacją, muszą mieć nadane imię. Wiedzą również Koleje Mazowieckie, które pociąg jadący z Warszawy nad morze w okresie letnim nazwały „Słonecznym”. Po hot-dogi chodzimy do Żabki, nie do sklepu nr 13, a paliwo tankujemy na Orlenie, a nie stacji z innym identyfikatorem.

    Nazwy towarzyszą nam na każdym kroku i lubimy je. Warto więc korzystać z takiego ubarwiania rzeczywistości i nazwać jakoś swoją czas przerwy na kawę lub ten, który poświęcamy na sprzątanie w domu, lub… ulubione kapcie.

    A co u Ciebie jest jakieś?

  • 🐽 PiG Podcast #56: Prezentownik

    Postanowiliśmy pobawić się z Piotrkiem w pomocników Świętego Mikołaja i podpowiedzieć mu, jakie produktywne prezenty może podrzucić pod choinkę. Obydwaj przygotowaliśmy oddzielne listy i wyszło z tego ponad 20 pomysłów prezentowych w PiG-podcastowym stylu.

    O czym mówiliśmy:

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu

  • 🐽 PiG Podcast #55: Nasze torby i biurka

    Czas zajrzeń do naszych plecaków, toreb, torebek i biurek. To jeden z krótszych ostatnio odcinków, ale za to wypełniony sprzętem i technologicznymi gadżetami związanymi z przemieszczaniem się i pracą.

    W tym odcinku opowiadamy z Piotrkiem, co mamy w biurkach oraz co nosimy w plecakach i torbach, gdy wybieramy się do pracy. To ciekawe, jak różne mamy podejścia nie tylko do tego, co ze sobą zabieramy, ale też do tego, jak o tym opowiadamy i jak podchodzimy do rzeczy, które ze sobą nosimy.

    Linki

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu

  • 🐽 PiG Podcast #48: Technologia, która zmieniła nasze życie

    Technologia, która zmieniła nasze życie. To znaczy… moje i Piotrka życie. Zastanawiamy się, bez jakich urządzeń nie możemy żyć, które z nich wywarły na nas największy wpływ. Czy wyobrażamy sobie życie/świat bez technologii? Bez komputera, telefonu, mikrofalówki, czajnika elektrycznego? Którego z używanych dziś urządzeń pozbylibyśmy się w pierwszej kolejności, a które zostawilibyśmy, gdybyśmy musieli wybrać tylko jedno z nich?

    Linki

    Muzeum Dźwięków

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu

  • Dołek

    Patrzę na moje dzieci, patrzę na ludzi wokoło, patrzę na siebie, i zastanawiam się: w którym momencie życia, człowiek uczy się, aby ciągle pragnąć więcej. I więcej. I więcej… 

    Od małego szukamy szczęścia w nowych rzeczach, a – co zabawne – to właśnie one doprowadzają ostatecznie do tego, że nie potrafimy być szczęśliwi. Przez lata rozbudzamy w sobie pragnienie posiadania czegoś więcej, które z każdą kolejną chwilą trudniej ugasić. Efekt jest taki, że nawet gdy już uda się nam zdobyć chwilowo upragniony cel, nie potrafimy się nim cieszyć nawet przez minutę – gdyż w głowie pojawia się już następny, bardziej odległy, „lepszy”.

    Coraz częściej zauważam u siebie ten mechanizm. Łapię się na tym, że jadąc samochodem, myślę, jak fajnie byłoby jechać innym – ładniejszym, większym. Używając programu do notatek, wyobrażam sobie, o ile łatwiejszą miałbym pracę, gdybym używał innego – nowszego, piękniejszego, inteligentniejszego. Patrząc rano na listę zadań, zastanawiam się, dlaczego używam właśnie tej – przecież w innej aplikacji szybciej bym się odnalazł, łatwiej zaplanował dzień. To dotyczy urządzeń, których używam, aplikacji, aktywności – chyba wszystkiego, co wokół mnie. Nawet tworząc bloga, ciągle szukam dla siebie nowych atrakcji.

    I w tym momencie tworzy się kolejny paradoks, ponieważ szukając nowego, nie zawsze chcę rezygnować z tego, co już mam. Zamiast zmiany, mam więc dodawanie. Efektem jest przyszłość, w której mam dwa samochody, trzy programy do notatek, cztery listy zadań. Mój plan na poranny rytuał przestaje mieścić się na jednej kartce A4, kategorie treści na blogu wymagają dodanie drugiego menu. Ponura wizja, która do niczego dobrego nie prowadzi. Nadmiar i pragnienie stale czegoś lepszego, sprawiają, że z czasem ciężko dostrzec te wszystkie zależności. W głowie tworzy się coraz większy zamęt – bo przecież wszystkie te nowości trzeba jakoś pomieścić w umyśle. Kopiemy coraz mocniej – i z każdą chwilą trudniej przestać.

    Ostatnie tygodnie trochę tak u mnie wyglądały – wpadłem w głęboki dołek poszukiwań nowegolepszegofajniejszego. Straciłem z pola widzenia światło moich prawdziwych wartości. Zacząłem szukać radości w tym, co nie może jej przynieść. Każdego dnia pogłębiałem mój dołek „nowego” i schodziłem w niego coraz głębiej. Kopałem i kopałem, ale tam na dole niczego nie było – tylko coraz więcej ziemi.

    Na szczęście, w porę udało mi się zatrzymać. Stanąłem w miejscu, spojrzałem w górę, i zobaczyłem jak głęboko już jestem, i jak niewiele czasu potrzebowałem, aby się tu znaleźć. Chwyciłem ręką powierzchni i powoli wydostałem z dołka, zostawiając tam na dole wszystko to, co szeptało mi do ucha: „Kop dalej! Kop!”.

    Najlepszym dowodem na to, że w końcu się wydostałem, jest ten list – będąc tam na dole, nie pomyślałem nawet, aby usiąść i coś napisać. Po co? W końcu miałem tyle nowych, lepszych pomysłów. A listy, które do Ciebie piszę, są przecież jak stare jeansy – mam je od dawna, są już tak bardzo niedzisiejsze, powycierane. Ale to i tak najlepsza rzecz, jaka znajduje się w mojej szafie.