Pani Ula, bardzo sympatyczna osoba, z którą mam okazję od dłuższego czasu współpracować, zna mnie już dość dobrze i wie, że uwielbiam aktywny styl życia. Pani Ula jest fanką sportów zimowych, głównie jazdy na nartach. Często, gdy przychodzą chłodniejsze miesiące, i zaczyna planować swój kolejny wyjazd na narty, zachęca mnie, abym i ja kiedyś spróbował. Bo widzicie, jakoś tak wyszło, że nigdy nie mialem okazji jeździć na nartach. Pani Ula o tym wie i kusi mnie często opowieściami, jak to fajnie jest na stoku. Moja odpowiedź na to jest zawsze taka sama: „Niestety, nie mogę. Ponieważ zakocham się i będzie klops”.
Tag: sport
Ginący gatunek – manifest
Dochodzę czasem do wniosku, że „człowiek dorosły” to przekreślony przez ludzkość gatunek. Taki, który po prostu nie ma przyszłości. Skazany na wymarcie. A przynajmniej tak właśnie my, dorośli, często się zachowujemy.
32 wnioski z przejechania 200 km podczas wycieczek rowerowych
Jazda na rowerze jest najczęściej wybieranym i ulubionym sposobem na aktywność Polaków. Szczególnie w piękne, letnie dni. Przed bieganiem, które wybiera 30% osób, i ćwiczeniami na siłowni – z 18% wynikiem, to właśnie jazda na rowerze, z 38% popularnością, jest najpowszechniejszą formą sportu uprawianą w naszym kraju. Dzieje się tak chyba głównie dlatego, że bariera wejścia w ten sport jest dość niska – wystarczy mieć rower – a całą resztę można już robić totalnie po swojemu.
Od dwóch tygodni i ja mam #rower – sam się sobie dziwię, że dopiero po tak długim czasie do mnie trafił. I wiecie co? Zakochuję się. Ba! Chyba już się zakochałem.
Wstań z kanapy
Wdałem się ostatnio w ciekawą dyskusję na temat tricków i sposobów na to, by skutecznie wstać z kanapy, porzucić chipsy i zacząć żyć zdrowiej, aktywniej, pełniej. Proces zmiany miał szeroki i opierać się na zmianie filozofii życiowej i budowaniu innej, nowej tożsamości. Tamta dyskusja szybciutko uruchomiła procesy myślowe w mojej głowie i na jej bazie udało mi się dojść do czteroetapowego planu działania, potrzebnego do zrealizowania takiego – jakże fajnego – zadania. I chciałbym się dzisiaj nim z Tobą podzielić. Jest to system, który u mnie działa i pomaga mi cały czas budować moje fajne życie.
Zapraszam Cię więc do przejścia przez moją instrukcję: Jak zbudować nową tożsamość i przejść od kanapy i chipsów do spacerów i warzyw.
Jak aktywność fizyczna pomaga walczyć ze zmęczeniem
Im więcej siedzisz, tym bardziej zmęczony jesteś – zabawne, ale tak bardzo prawdziwe. Oto ciekawy, inspirujący fragment wpisu, jaki znalazłem na blogu Rośnij w siłę (🔗):
Możesz pomyśleć, że trening fizyczny, gdy jesteś zmęczony, przynosi efekt przeciwny do zamierzonego. Jednak ćwiczenia są niezwykle przydatne w walce ze zmęczeniem. Ćwiczenia pomagają poprawić wytrzymałość i siłę mięśni, co sprawia, że z czasem czujesz się mniej zmęczony.
Pomagają również w dystrybucji składników odżywczych i tlenu do komórek, co pozwala organizmowi pracować wydajniej. Kiedy twój organizm pracuje wydajniej, nie czujesz się tak zmęczony podczas aktywności fizycznej, ponieważ twój organizm nie musi pracować podwójnie.
Ibuprofen jak cukierki
W serwisie Lifehacker znalazłem ostatnio artykuł, z pytaniem w tytule: Czy naprawdę tak źle jest brać środki przeciwbólowe przed treningiem? (Meredith Dietz). Od razu mnie on zainteresował, ale nie ze względu na potencjalną użyteczność, a z uwagi na oburzenie, jakie się od razu w mojej głowie pojawiło. Meredith, stworka artykułu, zaczyna w bardzo niepokojący sposób:
I grew up in a pro-ibuprofen household. To this day, my father insists that “a little Advil never hurt anybody.”
(tłumaczenie: Dorastałam w gospodarstwie domowym proibuprofenowym. Do dziś mój ojciec nalega, aby „mały Advil nigdy nikogo nie skrzywdził”).
Jak to się stało, że przeszedłem na wegetarianizm
A gdyby tak…
Tak dobrze znam to uczucie. Towarzyszyło mi, gdy rzucałem palenie, było ze mną, gdy tworzyłem bloga, jest tu i teraz – gdy mijam tę specjalną półkę w sklepie. Nigdy nie przyglądałem się jej za specjalnie, raczej mijałem bez zastanowienia, a dzisiaj coś sprawiło, że zatrzymałem się i analizuję…
Od miesięcy o tym czytam, ale do tej pory jakoś nie miałem siły, odwagi, może też chęci, by spróbować, by wystartować. A tu nagle, w biały dzień, bez żadnego ostrzeżenia, jak grom z jasnego nieba, spada na mnie ta myśl: aby jednak to zrobić. Właśnie dziś, tu i teraz. By po raz kolejny zmienić, poprawić, jakiś mały kawałek życia. W moich myślach pojawiają się ogromne litery, które stopniowo zaczynają układać się w to kuszące hasło: A gdyby tak…
W ten właśnie sposób zaczynam kolejną przygodę – tym razem z wegetarianizmem.
Ustalmy coś na początku: zmiana diety to dziecinnie prosta sprawa. Zmieniamy ją – i już. Kwestia decyzji. Podejmujemy ich setki każdego dnia. Jednak wytrzymać dłuższej niż jeden posiłek, przetrwać z nowym planem więcej niż tydzień, dać radę cały miesiąc – to już jest wyzwanie. Dlatego ten wpis nie będzie skupiał się tylko i wyłącznie na samym jedzeniu. Chcę, aby objął wiele elementów, które miały wpływ na moją decyzję oraz zahaczał o każdy czynnik, który pomógł mi w utrzymaniu postanowienia.
Dieta? Nie, styl życia.
A więc właśnie – przestałem jeść mięso. Choć myślałem o tym od dawna, nie łatwo było podjąć tę decyzję. Nie bez znaczenia był fakt, że robiąc ten krok, przyświecała mi myśl, iż być może jest to ruch ostateczny. Oznacza to, że wegetarianizm – pod warunkiem, że przypadnie mi do gustu – może zostać ze mną na dłużej, być może nawet na całe życie. Nie lubię bowiem koncepcji diety tymczasowej, nie bardzo rozumiem, jaki jest sens zmiany sposobu żywienia na tydzień, dwa, czy nawet pół roku (zakładając oczywiście, że nie występują ku temu jakieś dodatkowe powody, np. medyczne). Wychodzę z założenia, że jeżeli zaczynam biegać i po kilku tygodniach przestaję – traktuję to jako pewnego rodzaju porażkę, niezrealizowane zadanie. I podobnie jest w tym przypadku – ze sposobem żywienia. Jeżeli wybieram zdrowszy styl życia, potencjalnie chciałbym go zatrzymać już na zawsze – w końcu jest on… no właśnie: „zdrowszy” i „lepszy”. Oczywiście zakładam, że może mi się nie udać, że mój organizm może potrzebować czegoś więcej, niż jestem sobie w stanie dostarczyć przez wybrany rodzaj jedzenia, ale plan jest taki, aby była to zmiana permanentna.
Ideologia, ekologia i zdrowie
Czuję, że już na samym początku tego wpisu, muszę poruszyć istotną kwestię. Są dwa główne powody, dla których ktoś może chcieć zmienić dietę na bezmięsną: ideologiczny (w którym zawieram również etyczny i ekologiczny) oraz zdrowotny.
I choć kwestie etyczne są częstszym powodem, dla którego ludzie wybierają weganizm albo wegetarianizm, ja kieruję się w tym przypadku tylko i wyłącznie zdrowiem. Choć zdaję sobie sprawę, że wegetarianizm sam w sobie jest dobry dla naszej planety, a globalne ograniczenie spożycia mięsa mogłoby znacząco pomóc np. w zwalczaniu głodu na świecie, to wiem również, że nie byłbym gotowy na taki krok, jeżeli mój organizm bardzo by na tym nie skorzystał. Samolubne? Być może, ale z drugiej strony, jeżeli cel uświęca środki, to najważniejsze jest to, że mimo wszystko poszedłem w stronę „vege”. I zamierzam trochę Ci o tym opowiedzieć. Ważne jednak jest, abyś wiedział, że kierują mną powody zdrowotne – jest to dość istotne, chociażby w kontekście pojedynczych momentów, gdy jednak po mięso sięgam, o czym przeczytasz w dalszej części tego wpisu.
Idzie Grześ przez wieś, pusty brzuszek niesie
No właśnie. W tym miejscu pojawia się pierwszy „problem” z moją zmianą: przez pierwsze kilka tygodni od przejścia na wegetarianizm, miałem wrażenie, że już dawno nie zjadłem nic „konkretnego”. Po prostu chodziłem lekko głodny. Znasz to uczucie? Masz czasem ochotę zjeść coś, co sprawi, że poczujesz się pełna/y? Pomimo faktu, że jem o wiele częściej niż wcześniej, to w mojej diecie jest teraz mniej ciężkich rzeczy. Poza wyeliminowaniem mięsa, mocno ograniczyłem też pieczywo – a konkretnie zamieniłem chleb i ukochane bułeczki na ich lekkie i chrupkie odmiany, zrezygnowałem też z ziemniaków – których jedzenie już od dawna (sam nie wiem dlaczego) wywoływało u mnie jakieś dziwne wyrzuty sumienia. Z cięższych rzeczy, jakie teraz jem, zostały napewno sery. Reszta to owoce, warzywa, rybka. Och, rybka – bez niej bym nie dał rady. I choć od czasu do czasu próbuję różnych potraw sojowych, to lądują one w mojej kuchni raczej okazjonalnie – nie przypadły mi zbytnio do gustu (szczerze mówiąc, nie cierpię ich!). To wszystko sprawia, że wydaje mi się, jakbym nie zjadł nic „porządnego” (czytaj: sycącego) od bardzo dawna. I trochę tak jest – nie zapycham się już jedzeniem, raczej dostarczam mojemu organizmowi potrzebne składniki (choć nadal tworzę sobie przeróżne, zazwyczaj bardzo smaczne, potrawy). Dziwne uczucie – lecz szybko je pokochałem 😁. Nie do końca jednak jeszcze wiem, czy fakt, że ma ono mi już towarzyszyć do końca życia, bardziej mnie przeraża, czy ekscytuje.
Wegetarianizm, weganizm i cały ten bełkot
Ludzie uwielbiają nadawać wszystkiemu nazwy, co wiele ułatwia, ale i często komplikuje. Nigdy nie mogłem zapamiętać, czym dokładnie różni się wegetarianizm od weganizmu. W gruncie rzeczy nie interesowało mnie to, ponieważ i tak obydwa tematy były mi dość odległe. Sytuacja się jednak zmieniła, więc warto chyba poznać ten bezmięsny alfabet – chociażby po to, aby wiedzieć, czy to, o czym do Ciebie piszę, jest zgodne z (ogólnie przyjętą) „prawdą”.
Wegetarianizm
I już na wstępie widzę, że w moim wpisie pojawia się pewna nieścisłość. Otóż wegetarianizm, oznacza wykluczenie z diety nie tylko mięsa, ale również ryb i owoców morza. Ja z tych dwóch ostatnich z pewnością nie zrezygnuję. Moja dieta została bardzo dokładnie przemyślana i wiem, że porzucenie ryb i owoców morza, byłoby dla mnie zbyt dużym obciążeniem – zarówno psychicznym, jak i fizycznym. To właśnie te dwa elementy są w stanie całkowicie zastąpić mi mięso. Bez nich, szybko stałbym się nieszczęśliwy, a i pozbawiłbym się wielu ważnych składników odżywczych. Nie chciałem, a wręcz i nie mogłem, z nich zrezygnować. Nie mniej jednak, tak naprawdę wegetarianizm, to termin, który opisuje dietę pozbawioną mięsa ryb oraz owoców morza.
Innym określeniem wegetarianina jest jarosz. Choć czasem te dwa terminy uważane są za zupełnie różne, to w gruncie rzeczy oznaczają dokładnie to samo – osobę niejedzącą mięsa (oraz ryb i owoców morza).
Weganizm
Drugi w kolejce. Weganizm to odmiana wegetarianizmu, w której rezygnuje się nie tylko z mięsa, ryb i owoców morza, ale i wszelkich pokarmów pochodzenia zwierzęcego, takich jak mleko, sery i jaja, a skrajne przypadki to nawet rezygnacja z miodu. Jednak weganizm – który częściej niż wegetarianizm – jest ugruntowany w przekonaniach religijnych i ekologicznych, to często także omijanie skórzanych ubrań, obuwia, czy kosmetyków testowanych na zwierzętach. Będąc z Tobą całkowicie szczerym, ciężko jest mi sobie wyobrazić, jak będąc weganinem, można być zadowolonym z tego, co się je – choć domyślam się, że nie jestem tu do końca sprawiedliwy. W tym rodzaju diety nie zostało już chyba zbyt wiele miejsca na tworzenie wykwintnych potraw, urozmaicenia, żonglowanie smakami. A może się mylę?
Witarianizm
Kolejnym, często powtarzanym „w środowisku” słowem jest witarianizm, który zakłada całkowite odrzucenie pokarmów poddanych obróbce termicznej. Witarianie dopuszczają podgrzewanie jedzenia tylko do 40 stopni Celsjusza i zakładają rezygnację z produktów wysoko przetworzonych, dzięki czemu, nie niszczą enzymów i składników mineralnych w spożywanych przez nich warzywach i owocach. Oczywiście podstawą tej diety jest również rezygnacja z produktów mięsnych (dla odmiany wegańskiej) i produktów pochodzenia zwierzęcego (dla odmiany wegetariańskiej).
Od kiedy nie jem mięsa, nie gotuję też zbyt często zup (kiedyś były one jednym z głównych składników mojej diety), ale raz na jakiś czas nachodzi mnie jednak ochota na warzywną zupkę, uwielbiam też przyrządzać sobie pyszną, gorącą pizzę serową, czy jej odmianę pieczarkami i cebulką. Zresztą duża część z moich ulubionych dań, nadal podawana jest na ciepło, lub po uprzednim ugotowaniu czy usmażeniu – witarianin nie zjadły przecież nawet jajecznicy na śniadanie. Raczej nie wyobrażam sobie tej diety w moim wykonaniu, choć może kiedyś najdzie mnie ochota, aby spróbować żyć i w ten sposób?
Pescowegetarianizm (ichtiwegetarianizm)
W tym miejscu kończą się proste i łatwe do zapamiętania nazwy, a zaczyna się cała masa lakto-, pesco-, fruto-, liquido- odmian -wegetarianizmu. W gąszczu tych dziwacznych nazw, znalazłem też swoją – pescowegetarianizm, która oznacza osobę, niejedzącą mięsa, poza rybim. A więc jest to dokładnie moja półka. Okazuje się, że wielu wegetarian buntuje się przeciwko podciąganiu takiego rodzaju diety pod wegetarianizm, jednak termin pescowegetarianizmu jest i funkcjonuje. I opisuje właśnie rodzaj diety, który najbardziej mi odpowiada.
Semiwegetarianizm (fleksitarianizm)
Ten termin również wydał mi się bardzo ciekawy, ponieważ opisuje osobę, która spożywa niewielkie ilości białych mięs. Jest to taka trochę light’owa wersja wegetarianizmu (moja znajoma opisuje to bardzo ładnym terminem fleksi-wegetarianizm), która zakłada znaczące ograniczenie jedzenia mięsa, ale nie wyklucza go całkowicie. Nie ukrywam, że były momenty, w których zastanawiałem się, czy zamiast całkowicie rezygnować z mięs, nie lepiej będzie w znacznym stopniu je ograniczyć, jednak doszedłem do wniosku, że dzięki takiej diecie nie osiągnę ani rezultatów zdrowotnych jakie oczekuję, a i psychicznie chyba nie łatwo byłoby mi utrzymać się w tych ramach – to trochę jak picie co piątej kawy z mlekiem i cukrem, a wszystkich pozostałych bez. Z czasem ciężko byłoby mi taką dietę utrzymać, a i wytłumaczyć sobie, że przez większość czasu mięsa nie jem, ponieważ uznaję, że nie wpływa pozytywnie na moje zdrowie, ale od czasu do czasu jednak nie jest to takie złe. Wolę być pescowegetarianinem, który czasem złamie swoje zasady i poniesie w związku z tym jakiegoś rodzaju porażkę (o czym później), niż kimś, kto takie naruszenie legalizuje.
Inne
Opisywane wyżej podstawowe i najciekawsze rodzaje diet należą do zdecydowanie najpopularniejszych form, w ramach których ludzie rezygnują lub ograniczają jedzenie mięsa. Jednak idąc dalej w las, mamy kolejne odmiany, z których każda kolejna jest bardziej restrykcyjna. I jest na przykład frutarianizm, który przenosi ideę weganizmu na rośliny. W ramach tej diety rezygnuje się nie tylko z mięsa i wszelkich produktów pochodzenia zwierzęcego, ale również owoców i warzyw, których zerwanie uśmierciło roślinę, co wyklucza wykopywanie, wyrywanie z korzeniami, ścinanie i inne działania rolnicze. Frutarianie odrzucają też gotowanie i inne formy obróbki termicznej, jedzą wyłącznie surowe owoce, orzechy i nasiona. Nie ukrywam, że w mojej głowie pali się już bardzo mocnym światłem żarówka z napisem „czy to nadal zdrowe??”.
Mamy też laktowegetarianizm, który polega na rezygnacji ze spożywania mięs i jajek, ale dopuszcza w diecie mleko i jego przetwory. Jest też owocowegetarianizm, który z produktów pochodzenia zwierzęcego, pozwala jedynie na spożywanie jajek, liquidarianizm – działa według podobnych co witarianizmu zasad, ale zakłada trochę inny sposób przyrządzania posiłków – w formie koktajli, czy też sprautarianizm, w ramach którego można żywić się głównie kiełkami.
Ludzie stosują rozmaite rodzaje diet – niektóre z nich są aż ciężkie do wyobrażenia. Dla mnie jedzenie jest przyjemnością – nawet (a może i „przede wszystkim”) teraz, gdy wyrzuciłem z niego mięso. Czy jedząc wyłącznie kiełki, można nadal mówić o przyjemności czerpanej ze spożywanych pokarmów i różnorodności smaków? Nie znam nikogo, kto żywi się w ten sposób, ale mam ogromną ochotę poznać i o to zapytać.
Na razie jednak skupiam się mocno na mojej własnej odmianie wegetarianizmu – która dostarcza mi zarówno radość z jedzenia, jak i niezbędne do życia składniki odżywcze.
Woda, owoce, pot i (od)waga
Pierwsze tygodnie bez mięsa były prawdziwym rollercoasterem. Tak się złożyło, że zmiana diety zbiegła się w czasie z kilkoma innymi zmianami i rzeczami w moim życiu – co w większości zadziałało na plus. Zauważyłem, że jeżeli nowości czy zmiany kumulują się, to potrafią napędzać się i wzajemnie wspomagać, dzięki czemu łatwiejsze staje się przejście przez nie i poradzenie sobie z tymi trudniejszymi. I tak, nowy styl jedzenia, nałożył się na środek dość upalnego lata (i wysokie temperatury) – a co za tym idzie, o wiele większe spożycie wody (przynajmniej w moim przypadku). Zresztą, niezależnie od pogody, i tak postanowiłem już dawno temu wypijać jej jak największe ilości. Woda – w co głęboko wierzę – jest jedną z najlepszych rzeczy dla mojego organizmu, a przy okazji pomaga zwalczyć uczucie głodu i pustki, przy ograniczaniu spożycia jedzenia. Z wodą od dawna bardzo się lubimy, ale przy rezygnacji z mięsa, okazała się ona być moim najlepszym przyjacielem – czego powiem szczerze, nie spodziewałem się na początku.
Czas przejścia na wegetarianizm zbiegł się jednocześnie w czasie z chwilą, w której w moim życiu nagle pojawiło się o wiele więcej ruchu. Choć dzisiaj uwielbiam sport, to do niedawna nie miałem go za wiele wokół siebie. I choć od kilku ostatnich lat zmieniam to bardzo skutecznie, to właśnie w ciągu ostatnich kilku miesięcy zanotowałem największy postęp w codziennym ruchu. Wyjście na bieganie co kilka dni, godzina rolek raz w tygodniu, spontaniczne rezygnacje z samochodu na rzecz własnych nóg – tak było na początku i to wszystko było fajne, ale wiedziałem, że nie jest to nadal ten poziom aktywności, jaki mnie zadowala. Dziś nie wyobrażam sobie dnia bez przynajmniej 90-ciu minut intensywnego ruchu. I tu zabieram Cię w krótką podróż po świecie sportu, który ostatnio namnożył się w moim życiu – mam nadzieję, że szybko dostrzeżesz związek pomiędzy tymi aktywnościami a zmianą diety.
Po pierwsze – rolki. Chwilowo jestem w miejscu, w którym mogę powiedzieć: mógłbym jeździć na rolkach zawodowo. Tak bardzo pokochałem tę aktywność, że byłoby wspaniale, gdybym mógł jeździć każdego dnia na rolkach, a ktoś by mi za to płacił. Ale to chyba opowieść na inny wpis – który mam nadzieję powstanie, zanim ochota ta mi minie🙂. W tym przypadku ważne jest, że początek wegetarianizmu w moim życiu zbiegł się w czasie z wakacyjnymi, miesięcznymi warsztatami z jazdy na rolkach, na które się zapisałem. Każdego dnia przez 4 tygodnie miałem intensywny, półtoragodzinny trening z doskonalenia techniki jazdy. Niewiarygodny wysiłek, boski czas.
Po drugie siłownia. W wakacje zdecydowałem się w końcu na moją pierwszą „wizytę” – taką z przebraniem się i ćwiczeniami, a nie tylko zwiedzaniem! Choć tak całkiem szczerze, to nie do końca sam się zdecydowałem. Od dawna umawiałem się (albo raczej próbowałem się umówić) na wspólne ćwiczenia na siłowni ze znajomą – jednak zawsze znajdowałem sobie fajny argument, aby nie pójść ten pierwszy raz. Najlepszym z nich była oczywiście praca, która świetnie nadawała się na wymówkę i pozwalała mi bez wyrzutów sumienia schować głowę w piasek i posiedzieć spokojnie w domu. W takich sytuacjach dobrze mieć wokół siebie kogoś, kto nie odpuszcza i będzie dopytywał: „a może jednak tym razem?”. Więc pewnego razu, naładowany endorfinami i pozytywną energią po treningu rolkowym, odpisałem: „tak, idę!” (choć w myślach moja wypowiedź była znacznie dłuższa: „tak, oczywiście, że idę, jestem na haju po treningu, chcę, aby ten stan pozostał ze mną na zawsze, chcę się ruszać jeszcze więcej, a najlepiej niech sport będzie jedyną rzeczą, jaką będę robił w życiu.”). Więc poszedłem.
Ta pierwsza wizyta (podobnie jak ❤️ do rolek) to świetny materiał na osobny wpis na blogu – i pewnie i taki się tu pojawi – ale na szybko mogę Ci powiedzieć, że pomimo średnich początków, teraz na siłowni jestem w miarę regularnym bywalcem. Nie podnoszę może ciężarów, nie wykorzystuję większości sprzętu, jaki tam jest, nie sprawdzam po każdym treningu czy biceps, triceps czy inny mięsień urósł mi o kolejny milimetr, ale znalazłem swoje ulubione przyrządy i aktywności, określiłem fajne cele i za każdym razem świetnie się bawię – co uważam za spory sukces.
Być może zastanawiasz się, dlaczego we wpisie o wegetarianizmie opowiadam Ci tyle o aktywności, sporcie i zmianach z nimi związanych? Otóż myślę, że to wszystko miało bardzo istotny wpływ na zmianę sposobu żywienia, jaki sobie zafundowałem. Mam nadzieję, że ostatecznie i Ty dostrzeżesz te wszystkie zależności – myślę, że rezygnacja z nawet jednego opisanego elementu, mogłaby sprawić, że dzisiaj nie byłbym pescowegetarianinem.
Ok, idę dalej.
Trzecia rzecz związana z większą aktywnością jest samochód – a właściwie to jakieś lekkie obrzydzenie do każdej chwili, w której muszę do niego wsiąść. Sam nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale odrzuca mnie za każdym razem, gdy muszę gdzieś jechać samochodem. Postrzegam to, jako tak ogromną stratę czasu i marnowanie energii życiowej, że coraz częściej wybieram własne nogi (albo przynajmniej komunikację miejską), zamiast jazdy samochodem. Tak, aby pokazać Ci realnie, ile ostatnio chodzę, podam Ci średnią liczbę kilometrów, jaką „robię” na własnych nogach: 10-15 (dane dostarcza mi Apple Watch). Biorąc pod uwagę, że średnia prędkość chodu to 6 km/h, wychodzi mi, że spędzałem prawie każdego dnia nie mniej niż dwie godziny na chodzeniu. A nie miałem żadnych szczególnych, pieszych wypraw w ostatnich tygodniach – raczej ogarniałem moje „normalne”, życiowe, codzienne sprawy. Te liczby chyba dobrze pokazują, że w ostatnim czasie częściej wybieram własne nogi, jako ten fajniejszy środek transportu. I muszę przyznać: bardzo, bardzo to lubię.
Ostatnią sportową rzeczą, która coraz częściej pojawia się w moim kalendarzu codziennych aktywności, jest ping-pong – ten wyciska ze mnie chyba największe poty. I w tym przypadku nie będę już więcej testował Twojej cierpliwości do tego wpisu, więc bez zbytniego rozpisywania się – intensywne treningi tej przecudownej dyscypliny, poza aspektem sportowym, zaspokajają również moje cotygodniowe potrzeby związane z rywalizacją (choć biorąc pod uwagę, iż osoba, z którą na co dzień gram, daje mi niezły wycisk – tak samo dobrze uczą mnie pokory). Tyle.
Ale płyńmy do brzegu1 – wracam do tego, o czym od samego początku chciałem opowiedzieć Ci w tym rozdziale. Gdy wszystkie elementy równania – dieta bogata w owoce i warzywa, litry wypisanej wody i dużo, dużo więcej ruchu – nałożyły się na siebie, wyszły mi dwie rzeczy: pot podczas treningów i radość na wadze. Strzelam, że możesz znowu zastanawiać się, jaki to ma związek z wegetarianizmem? 🙂 Idę więc dalej.
Chyba już pisałem tu (na blogu) kilka razy, że po rzuceniu palenia, momentalnie przestałem się intensywnie pocić. Nie jest to zbyt szeroko komentowany plus pozbycia się tak wstrętnego nałogu, jakim jest palenie papierosów, ale w moim przypadku był on jednym z najlepszych (całkiem blisko po tym, że pożyję trochę dłużej 🙂). Gdy paliłem, pot (i łzy) towarzyszyły mi w wielu sytuacjach. Lato było koszmarem, ruch był koszmarem, wyjście na wesele czy inną imprezę było koszmarem. Po rzuceniu papierosów – wszystko to zniknęło, jak ręką odjął. Nie dość, że zacząłem sobie o wiele lepiej radzić z wysokimi, letnimi temperaturami, to podbiegnięcie do autobusu, kilka przetańczonych piosenek na weselu, czy nawet wyjście do sklepu, przestało mi się już kojarzyć z przepoconą, śmierdzącą koszulką. A teraz problem trochę powrócił, choć w zupełnie innej formie, nie jest już tak uciążliwy i patrzę na niego w totalnie inny sposób. Hmm… niełatwy to temat, ale jednak chcę go tutaj przemycić. Dieta bogata w owoce, litry wypisanej wody i sporo więcej ruchu sprawiły, że zacząłem się więcej, czasem dość intensywnie, pocić. I choć dzieje się to na siłowni (po 15 minutach mocnego kardio), na rolkach (na co też potrzeba ze 20-30 minut), czy w trakcie ping-ponga (tu potrafię być „mokry” już po 5 minutach), to stało się to na tyle zauważalną dla mnie nowością, że postanowiłem o tym wspomnieć i podłączyć jako jeden z efektów nowej diety – choć, jak już napisałem, wpływa też na to wiele innych czynników.
Nie wiem jak bardzo jest to widoczne, ale opisując to „nowe” pocenie się, staram się jak mogę unikać słów, takich jak: problem. Bo problemem tak naprawę już to nie jest, a przynajmniej już tak tego nie odbieram. Gdy paliłem, wiedziałem, że w danej chwili pot wcale nie jest właściwą reakcją mojego organizmu na to, co się we mnie i wokół mnie dzieje. Wręcz czułem, że może to być efekt krzywdy, jaką robię mojemu organizmowi, że razem z potem, wychodzi wtedy ze mnie cały ten tytoniowy smród, co stało się moją obrzydliwą codziennością. Tym razem jest t-o-t-a-l-n-i-e inaczej. Piję wodę, jem owoce i warzywa, więc pocę się bardziej przy intensywnym treningu – tyle. Zachodzi całkiem naturalny, wręcz pożądany, proces wentylacji w organizmie. Nie śmierdzę jak kiedyś, nie pocę się przy każdej okazji – dzieje się to tylko wtedy, gdy tego potrzebuję. I tym razem nie oczekuję, że zniknie.
No cóż, temat pocenia się nie jest łatwy, dotyczy obszarów życia, o których na co dzień nie rozmawiamy. Był jednak na tyle ważnym dla mnie elementem i na tyle nową rzeczą, że musiałem go – choć delikatnie – poruszyć.
Tata gruby brzuszek
Ok, czas na małe wyznanie.
Muszę w tym miejscu dodać jednak jeszcze jedną rzecz, która – gdy tylko się wydarzyła – sprawiła, że aż zapiszczałem z radości. Nie wiem dokładnie jak to jest (i bardzo wiedzieć nie chcę!), ale gdy paliłem, ważyłem zawsze tyle samo – mało. Przez lata wchodziłem na wagę i powtarzałem jedno zdanie: „78 kg”. I może nie była to idealna dla mnie liczba, ale była stała, niezależnie od tego, co jadłem i ile się ruszałem (a tego pierwszego zawsze było o wiele więcej, niż drugiego). Gdy rzuciłem palenie, przez pierwsze pół roku nie było wielkiej zmiany w tym temacie. Wbrew temu, co prawie wszyscy mówili, nie przybyło mi kilogramów (pamiętam miliony pytań: „O, rzuciłeś palenie! Brawo, a ile przytyłeś?”). Dopiero później „brzuszek zaczął rosnąć”. Pomimo stopniowo zwiększanej aktywności, liczba na wadze zaczęła się dość dynamicznie powiększać. Aż strach pomyśleć, jak bardzo by wzrosła, gdybym kilka lat temu nie polubił się z bieganiem, jogą, czy ping-pongiem. W każdym razie, ostatecznie cyfry w moich 78-iu kilogramach, zamieniły się miejscami i wyszło z tego 87 kg. Tragedii nie było, ale wzrost wagi był dla mnie zauważalny, a jednocześnie stał się moją małą porażką. Niezależnie od tego co robiłem, nie udawało mi się zejść poniżej 74-75 kg. I trwało to dobrych kilka lat. Najlepszym podsumowaniem tej sytuacji, niech będzie humorystyczny rysunek, jaki dostałem od moich córek.
https://www.instagram.com/p/CPNTjBQHv91/?utm_source=ig_web_button_share_sheet
Brutalne, nie? Wiedziały, gdzie uderzyć 🙂.
Choć te dodatkowe kilogramy nie były jakąś wielką tragedią, to jednak bardzo chciałem przynajmniej wrócić do poprzedniej wagi. I wiesz co? A, z resztą, sam zobacz.
Taki oto widok ucieszył mnie już kilka TYGODNI po zmianie diety. Pierwszy raz od lat! W tak krótkim czasie! Wow, chodziłem po tym zadowolony przez cały tydzień.
Zdaję sobie sprawę, że jest to połączenie wielu elementów, nie tylko spożywanych posiłków, ale i większej ilości ruchu (siłownia, rolki, ping-pong, rezygnacja z samochodu), jednak tak czy siak – moja radość z pokonania tej magicznej bariery 80 kg była spora. A co ważniejsze, minęło kolejnych kilka tygodni, a ja nie wracam już do wersji „tata gruby brzuszek” 🙂. Różnica jest już mocno zauważalna.
Gdy pojawiają się przeszkody…
No dobra, wszystko fajnie, pięknie, ale życie – jak wszyscy dobrze wiemy – wcale nie jest takie proste, i często pod nogami pojawiają nam się niespodziewane przeszkody i problemy. Zmiana przyzwyczajeń, w tym na przykład żywieniowych, w krótkiej perspektywie jest bardzo prosta – „cyk” i postanawiamy się zmienić. Tak samo jak rzucenie palenia, alkoholu czy pozbycie się jakiegokolwiek innego nałogu. Podejmujesz decyzję i gotowe. Problem jednak pojawia się, gdy chcesz wytrwać w takim postanowieniu dłużej niż godzinę, dzień czy miesiąc… Tak często przecież postanawiamy zmienić nasze życie (prawda?), ale tak rzadko przy tej zmianie pozostajemy. Najlepszym przykładem są chyba postanowienia noworoczne, których tak wiele co roku wypowiadamy, a które najczęściej wypalają się szybciej, niż zimne ognie w sylwestrową noc. Przeszkodą stają się drobne rzeczy, wydarzenia, ludzie, a chyba najczęściej my sami. I z tym ostatnim myślałem, że dam sobie łatwo radę – przecież długo przygotowywałem się do nowego stylu jedzenia, poziom determinacji miałem całkiem wysoki. Jednak w połączeniu z „wydarzeniami” i „ludźmi” wokół mnie, mogło już wcale nie być tak łatwo. Nie bałem się, że będę tęsknił za smakiem mięsa, za konkretnymi daniami – jestem na tyle kreatywny w kuchni, że potrafię organizować sobie wspaniałe dania niezawierające mięsa. Jednak presja – którą najczęściej sami na siebie wywieramy – podczas zetknięcia się z innymi ludźmi, podczas spotkań i wydarzeń, potrafi skutecznie osłabić silną wolę.
Nauczyłem się już, że gdy chcę zmienić jakiś kawałek mojego życia, to najlepiej, gdy przez pierwsze kilka dni tej zmiany, posiedzę sobie w domu – tu, w kontrolowanym środowisku, napotykam mniej przeszkód. Przychodzi jednak moment, w którym trzeba wyjść na zewnątrz i stanąć twarzą w twarz z całą resztą życia – tego wśród ludzi.
A konkretnie? Na przykład wydarzenia rodzinne, spotkania ze znajomymi, lunche z klientami, spontaniczne, weekendowe filmy z dzieciakami połączone z „drobnymi” przekąskami… te wszystkie sytuacje wymagają przede wszystkim jednej rzeczy – strategii. Choć wiem, że nie jestem w stanie przewidzieć każdej sytuacji, w jakiej się znajdę, to opracowanie głównego planu działania w kontekście nowej diety, może bardzo pomóc w różnych niespodziewanych chwilach.
Miałem w tym miejscu opisać Ci kilka konkretnych sytuacji, w jakich znalazłem się wraz z moją dietą, opowiedzieć Ci o próbach, jakim sam siebie poddałem, ale w gruncie rzeczy – tu zupełnie nie o to chodzi. Rozstrzyganie, czy imieniny u cioci są warte jednorazowej rezygnacji z diety, a może spotkanie po latach ze znajomym czy wieczorny film z dzieciakami? Za każdym razem chodzi o jedno – o wyznaczone zasady. I wracam w ten sposób do samego początku mojego wpisu – do powodów, jakie kierowały mną, gdy zmieniałem dietę. Jak już pisałem, nie były to powody ideologiczne, a zdrowotne. I jest to pierwszy, bardzo istotny punkt mojego wewnętrznego regulaminu – dzięki temu wiem, że złamanie diety wegetariańskiej, nie będzie miało (nie powinno mieć) dla mnie dużych konsekwencji psychicznych, co najwyżej lekkie fizyczne. Rozumiesz, co mam na myśli? Gdyby na przykład to religia była podstawą mojej decyzji o zmianie diety, każdorazowe zjedzenie mięsa mogłoby być dla mnie poważnym naruszeniem zasad moralnych. Gdybym wierzył, że zjedzenie mięsa wyrządza określone i znaczące szkody dla świata, wtedy być może nawet przebywanie w jednym pomieszczeniu z osobami, które mięso jedzą byłoby dla mnie problemem. Jednak ja kieruję się zdrowiem – czyli wybrałem sobie powód z jednej strony chyba najważniejszy, ale z drugiej – taki, który… najłatwiej ominąć.
Dlatego też bardzo rzadko, ale jednak zdarza mi się zjeść kawałek mięsa. Są to jednak głównie sytuacje, gdy znajdę się w towarzystwie osób, które nie są świadome mojej diety (a ja nie bardzo chce je uświadamiać?). Fajnym przykładem jest tu lunch-niespodzianka, na który zostałem zaproszony podczas spotkania ze współpracownikami – po kilkugodzinnym spotkaniu zespołu, z którym od dawna pracuję nad dużym projektem, okazało się, że czeka na nas przygotowany dla wszystkich obiad, składający się właściwie wyłącznie z mięs – co w tamtym momencie było dla mnie mocno ironiczne, ponieważ nie miałem nawet najmniejszej szansy, aby zjeść tylko i wyłącznie symboliczną „sałatkę”. Był to moment, w którym z radością odstąpiłem od mojej diety i przemilczałem fakt, że na co dzień nie spożywam podobnych posiłków. W ostatnich miesiącach podobnych sytuacji było jeszcze trochę, a prawie wszystkie dotyczyły relacji z innymi ludźmi – spotkanie z dawno niewidzianym znajomym, rodzinne przyjęcie imieninowe, podczas którego próbowałem po kawałku każdej z podanych potraw, wieczór filmowy z moimi dzieciakami, i nawet kilka prywatnych chwila słabości, gdy samotnie skusiłem się na mięsne, fastfoodowe danie. W gruncie rzeczy, przez ostatnie pół roku, momenty, w których rezygnuję z bycia pescowegetarianinem, nie wychodzą poza jeden-dwa razy na dwa tygodnie. I taka matematyka chyba mi odpowiada.
Wartym zaznaczenia jest z pewnością fakt, że po każdorazowym zjedzeniu mięsa, odczułem to mocno następnego dnia – ten dawno zapomniany efekt mega-ciężkości szybko przypomina mi, dlaczego powrót do mięsnej diety nie jest już dla mnie opcją na stałe.
Życie bez mięsa jest takie nudne…
To opinia, z którą często się spotykam: gdy zrezygnujesz z jedzenia mięsa, Twoja dieta szybko stanie się bardzo monotonna – i nawet pozostawienie w menu ryb nie sprawi, że po kilku tygodniach będziesz nadal z radością patrzeć na każdy kolejny posiłek.
TOTALNA NIEPRAWDA!
Znam kilka osób, które – choć lubią gotować – po przejściu na wegetarianizm, straciły totalnie zapał do tworzenia fajnych potraw, a co za tym idzie – zaczęły unieszczęśliwiać same siebie. U mnie jest wręcz odwrotnie. Ograniczenie składników, z jakich „produkuję” moje codzienne dania spowodowało, że uruchomiły się we mnie całkiem nowe pokłady kreatywności w kuchni. Już na samym początku zacząłem testować wszystkie sojowe zamienniki regularnych potraw (od wędlin sojowych, po parówki, kotlety i pasztety z soji), jednak szybko doszedłem do wniosku, że NIENAWIDZĘ DAŃ Z SOJI! Momentalnie zrezygnowałem z tego wariantu wegetarianizmu. Nie oznacza to jednak, że jem cały czas te same i nudne dania – przeciwnie. Prawie każdego dnia jem coś innego, a i każde moje danie sprawia, że nie mogę przestać jeść. Są dni, gdy mam ochotę na burgera z łososia z frytkami, albo warzywnego cheesburgera w bułce sezamowej z ostrym ketchupem i cebulką (no dobra, takich dań jednak staram się za często nie robić), ale uwielbiam i risotto grzybowe, zupę rybną, czy przepyszny kawał pieczonej makreli. Śniadanie to czasem jajecznica, parówki z łososia, Kanapka Stefana (mój autorski pomysł na przepyszną kanapkę, która staje się powoli kultowym daniem wśród moich znajomych! Może kiedyś podzielę się przepisem), czy talerz różnego rodzaju serów. Z pewnością nie mogę powiedzieć, że w mojej kuchni wieje nudą – dieta wegetariańska (pescowegetariańska) wcale nie musi być nudna, trzeba się tylko trochę postarać i polubić gotowanie. Ważne jest jedynie, aby mieć pod ręką odpowiednie składniki – bez tego nigdy nie wyjdzie nam żądne danie.
Skąd pomysł?
Pomyślałem jeszcze, że podam Ci kilka źródeł, które zainspirowały mnie do tego, aby w ogóle zainteresować się tematem zmiany diety. Jak już pisałem wcześniej, od dłuższego czasu przygotowywałem się do tego. I, jeżeli już mnie znasz, to wiesz, że potrzebowałem kogoś, kto popchnie mnie do tego, aby przestać jeść mięso. Było kilka takich osób – choć większość z nich nigdy się nie dowie, że pomogło mi w podjęciu tak ważnej decyzji.
Radek Budnicki
Radek jest podcasterem, od którego uczę się wielu rzeczy. Pokazuje jak na co dzień korzystać z filozofii stoickiej, uczy jak nagrywać podcasty, jak pokochać historię oraz… właśnie, jak nie jeść mięsa. Ogromną zaletą Radka jest to, że jest sobą i nie udaje nikogo innego. Lubię go za styl jego podcastów i podejście do życia. To właśnie Radek jako pierwszy zaszczepił we mnie myśl „A gdyby tak…” – gdy w 152. odcinku podcastu opowiedział o diecie wegańskiej. Choć powody, jakimi się kierował, zmieniając kiedyś dietę, są nieco inne niż moje, to właśnie jego słowa sprawiły, że zacząłem myśleć… Warto posłuchać Radka i również uruchomić przemyślenia…
Jeff Sanders
W czołówce osób, które zainspirowały mnie do zmiany diety, pojawia się jeszcze jeden podcaster – Jeff, który prowadzi audycję o produktywności: 5 AM Miracle. I to właśnie on, już w 2014 roku, opublikował odcinek, który na długo zapadł mi w pamięć, choć totalnie nie spodziewałem się, że wiele lat później, pomoże mi w podjęciu decyzji o zmianie diety. A chodzi o 30. odcinek podcastu Jeffa, w którym opowiada o tym, dlaczego… banany są zdrowe 🙂. Sam nie wiem, dlaczego właśnie ta audycja wywarła na mnie tak duże wrażenie. Pamiętam ją jednak do dzisiaj i dzięki Jeff’owi, od kilku lat banany właściwie zawsze znajdują się w mojej kuchni – mają nawet swoje własne naczynie, w którym spokojnie sobie leżą i czekają na zjedzenie.
Netflix
Okazuje się, że czasem i na Netflixie można znaleźć się coś wartościowego. Mi w ręce wpadła seria „Wyjaśniamy” – całkiem ciekawy i dobrze przygotowany amerykański serial społeczno-kulturalno-dokumentalny, w którym każdy odcinek poświęcony jest innemu tematowi. Jest jeden o muzyce, o wiecznej młodości, cukrze, trawce (pod publiczkę! Och Netflix…), sporcie, inteligencji zwierząt… i jest jeden o przyszłości mięsa. Choć tematem przewodnim odcinka jest sztuczne, wytwarzane w laboratorium mięsko – które to totalnie mnie nie interesuje – to połowa odcina dotyka problemu „produkcji” zwykłego, normalnego mięsa, jaka ma dziś miejsce. To, o czym opowiadają autorzy, jak również zdjęcia pokazane w odcinku, robi wrażenie i na długo zostają w pamięci. Myślę, że warto obejrzeć ten jeden odcinek serialu „Wyjaśniamy”, niezależnie od tego, czy planujesz przejść na wegetarianizm, czy nie. Warto wiedzieć, czym żywi się ogromna większość społeczeństwa.
Pani Dorota
Tu nie podrzucę Ci żadnego adresu www – ponieważ Pani Dorota go nie posiada. Nie jest ani blogerem, ani podcasterem, nie publikuje niczego w mediach społecznościowych. Pani Dorota jest moją znajomą, wegetarianką, z którą przeprowadziłem wiele rozmów na temat jej diety. Reprezentuje ona w tym wypadku każdego z Twoich znajomych, który zmienił dietę na bezmięsną. Jeżeli i Ty zastanawiasz nad podobnym krokiem, porozmawiaj z kimś, kogo znasz, a kto zdecydował się już kiedyś na coś podobnego. Dowiesz się z najlepszego źródła, co wiąże się z taką decyzją, dostaniesz garść porad jak uniknąć nudy i przetrwać trudne dni. Taka rozmowa może okazać się tym, co będzie miało największy wpływ na Twoją decyzję. Mnie bardzo pomogła, a fakt, że do dzisiaj mam z kim wymieniać doświadczenia związane z wegetarianizmem (pescowegetarianizmem), czasem pomarudzić a czasem się pochwalić – jest dla mnie bezcenny. Polecam Ci odszukanie kogoś takiego, nawet jeżeli nie będzie to osoba z najbliższego grona Twoich znajomych. Jeżeli nie masz nikogo takiego wokół siebie – możesz zawsze napisać do mnie, po to właśnie jest pole komentarzy pod wpisami, abyśmy mogli porozmawiać 🙂.
Na koniec
Wpis, który teraz czytasz, powstawał niezwykle długo, wiele miesięcy. Choć od samego początku, wraz z pierwszym dniem mojego pescowegetarianizmu, wiedziałem, że będę chciał Ci opowiedzieć o tej przygodzie, długo nie wiedziałem, jaki będzie jej finał. Choć udało mi się szybko schudnąć, nie wiedziałem, czy nie jest to efekt chwilowy, były też przypadki, gdy sięgałem po mięsko. Bywały trudne chwile, a i ostatecznie nie wiedziałem, czy będę opowiadał Ci o sukcesie, czy porażce. Dziś już wiem – zostaję z pescowegetarianizmem na dłużej – ale wiem też, że raz jakiś czas skuszę się pewnie na pojedynczy powrót do starych, mięsnych dań. Nie wiem na jak długo, być może na kilka lat, może już na zawsze, ale wiem, że dzisiaj jestem bardzo zadowolony z tego, jak jem. A jeszcze bardziej z tego co jem. Dlatego też Ciebie również zachęcam do spróbowania – chociażby po to, aby wiedzieć, czy taki rodzaj diety Ci pasuje.
Z przyjemnością poczytam, o Twoich doświadczeniach z różnymi dietami – i tu ponownie przypominam o polu komentarzy – być może to Ty zainspirujesz mnie do jakiejś kolejnej zmiany? A może chcesz o coś zapytać? Coś doradzić? Porozmawiajmy 🙂.
Cześć!
- Płyńmy do brzegu – to określenie podłapałem od Piotra, z którym wspólnie nagrywamy 🐽 PiG Podcast. Sam do końca nie wiem, dlaczego tak bardzo je lubię, ale za każdym razem uśmiecham się, gdy podczas nagrania, trochę zboczymy z kursu, odejdziemy od naszego głównego tematu i Piotr w ten sposób chce przywrócić nas na właściwe tory.
🐽 PiG Podcast, odcinek 39 – Sport to zdrowie?
Tym razem to ja miałem przyjemność wybrania tematu odcinka i zdecydowałem się na… sport. Sporo go ostatnio w moim życiu. Pomyślałem, że trochę Wam o tym opowiem, a i podpytam Piotra ile sportu pojawia się u niego…
Pełne notatki do tego odcinka, znajdziesz na stronie podcastu ->
Wiosenne porządki
Nareszcie! W końcu do nas przyszła! Doczekaliśmy się! Pani Wiosna…
Nie wiem jak Ty, ale dla mnie pierwsze dni wiosny są dość ważnym symbolem – ta trudniejsza część roku jest w końcu zamknięta, i na stole czeka już deser, na który z utęsknieniem zerkaliśmy w chłodne styczniowe poranki. Zima się skończyła i zapanowała wiosna. I choć pogoda za oknem jeszcze nie zawsze za tym podąża, to w mojej głowie panuje już iście świąteczna atmosfera.
Pierwszy dzień wiosny to idealny moment, aby przygotować się na tę fajniejszą część roku. To sygnał, że czas obudzić się, niczym niedźwiedź z zimowego snu, przeprowadzić przedsezonowe odgracanie i zacząć działać o wiele intensywniej niż działo się to w ostatnich miesiącach. Dlatego też, chciałbym zachęcić Cię dzisiaj do przeprowadzenia drobnych, wiosennych porządków – ja sam się na takie zdecydowałem.
Nie, nie! Nie będziemy biegać po domu ze zmiotką i mopem, nie wyczyścimy łazienki, nie zajmiemy się też oknami w domu. Chcę Cię namówić na wysprzątanie i przygotowanie do wiosny Ciebie. Twojej głowy, duszy i ciała. Wchodzisz w to?
Startujemy od głowy
I znowu muszę Cię rozczarować – jeżeli myślisz, że punktem pierwszym będzie wyprawa do fryzjera – mocno się mylisz 😉 Włosami zajmij się we własnym zakresie, ze mną możesz natomiast pobudzić swój głowę do działania – zadbać o umysł. I przynoszę Ci trzy propozycje, które nam to umożliwą.
Chwyć nową książkę
Buu… książki, nuda, nie? Niestety, tak właśnie uważają średnio dwie na trzy osoby w naszym kraju, które to nie sięgają nawet po jedną książkę w ciągu całego roku. A szkoda! Bo książki to wspaniałe narzędzie do rozwoju naszych małych główek (mniej książek = mniejsza głowa! #truefact). Wygląda na to, że wolimy siedzieć po nocach i oglądać Netflixa, co raczej nie przynosi nic dobrego naszym umysłom. Dlatego w ramach wiosennego przebudzenia zachęcam Cię do odstawienia telewizora (wynieś go na balkon czy do ogrodu, niech tam gnije!!!) i chwycenia za książkę. Na mojej półce z książkami, większość tytułów dotyczy rozwoju osobistego – uwielbiam tą tematykę, co chyba nie będzie dla Ciebie wielką niespodzianką. Z tytułów, które mogę Ci polecić z pewnością na uwagę zasługuje Magia Sprzątania Marię Kondo (napisałem jakiś czas temu jej recenzję na blogu) – książkę o japońskiej kulturze, minimalizmie (choć w tej opinii nie każdy się ze mną zgadza) i… papierze toaletowym 🙃. Idealna pozycja na wiosenne odgracanie. Jeżeli masz konto na Goodreads, możesz mnie tam znaleźć, dodać do znajomych i śledzić co aktualnie czytam. A dzięki temu i ja zobaczę, co Ty polecasz do czytania. Jeżeli nie masz jeszcze konta w Goodreads – na co czekasz? Zakładaj! I czytaj, czytaj, czytaj… 🙂. Ja aktualnie przerabiam…. z resztą, sam/a możesz sprawdzić.
Może audiobook?
Tak, tak, wiem, rozumiem, słyszę. Nie masz czasu na siedzenie i czytanie książek (choć w gruncie rzeczy wiadomo, że raczej nie chcesz go znaleźć 😉). Może więc sięgniesz po audiobooka? Na nie nie znajdziesz już tak łatwo wymówki. Audiobooki są przecież idealne podczas biegania, spacerów, jazdy samochodem, czy… zmywania naczyń. Szczególnie dobrze sprawdzają się przy tej ostatniej aktywności, która przecież wielu kojarzy się raczej z nudą i smutnym, domowym obowiązkiem.
W prawdzie zamiast zastępować normalne książki, ich wersje do słuchania powinny być dla nich co najwyżej uzupełnieniem, to i tak lepiej posłuchać audiobooka, niż całkowicie zrezygnować z czytania. W tej kategorii chciałbym polecić Ci wspaniałą pozycję Petera Wohhlebena, „Sekretne życie drzew”, w której autor, leśnik, opowiada o języku, w jakim rozmawia las, o internecie roślin, o tęsknocie, strachu, wojnach… o tym, co naprawdę dzieje się w lesie. Gwarantuję, że po przejściu przez tą książkę, nigdy już nie spojrzysz na żadne drzewo tak jak do tej pory! Daje do myślenia, oj daje.
Na deser szczypta medytacji
Medytacja pojawiała się już na moim blogu tak wiele razy (zachęcam Cię do przeczytania wpisu o mojej drodze do medytacji). Dziś chciałbym Cię do niej zachęcić słowami słowami Dana Harrisa:
Badania naukowe wykazały, że medytacja zmienia połączenia w mózgu. (…) Naukowcy odkryli, że u osób, które regularnie medytują, hormon stresu o nazwie kortyzol uwalnia się w dużo mniejszych dawkach. Innymi słowy, praktykowanie współczucia pomagało ich organizmom lepiej radzić sobie ze stresem. Jest to doniosłe odkrycie, ponieważ częste albo trwałe uwalnianie kortyzolu może wywołać choroby serca, nowotwory, cukrzycę, demencję czy depresję.
Tak, dokładnie tak – medytacja to nauka, nie religia – a wiele osób nadal myli te dwa tematy. Odstawiając jednak wszystkich naukowców i ich opinie na bok, chcę Ci zdradzić kilka drobnych sekretów mojego życia: to medytacja sprawia, że w trudnych momentach dnia potrafię się skupić, że w chwilach złości daję radę uspokoić się, że udaje mi się przejść z radością przez każdy kolejny dzień. Tyle.
Jeżeli więc Twoja przygoda z uważnością jeszcze się nie rozpoczęła, zachęcam Cię do spróbowania. Jeżeli język angielski nie sprawia Ci problemu, polecam – jako pomoc w medytacji – wypróbowanie aplikacji Balance – gdzie znajdziesz proste instrukcje jak zacząć. Szczególnie, że w momencie, w którym publikuję ten artykuł, z Balance możesz korzystać całkowicie za darmo. Jeżeli jednak szukasz wsparcia w medytacji w języku polskim, sięgnij po polską aplikację Intu (wersja na telefon z Androidem, i wersja na iPhone’y). I pamiętaj – najtrudniej zrobić ten pierwszy krok, ale gdy Ci się to uda, będzie już tylko fajniej 🙂. Sprawdziłem to i wiem, co mówię.



Zadbaj o duszę
Drugi etap naszych przygotowań, to sprzątnie duszy. Brzmi poważnie, prawda? Czy raczej śmiesznie? Ciekawy jestem, jakie emocje zarysowały się na Twojej twarzy, po rozpoczęciu czytania tego akapitu. Ja przez długi czas bagatelizowałem wszystko co związane z filozofią, poszukiwaniem sensu życia. Ale z czasem odkryłem, że bez uporządkowania tych tematów w głowie, ciężko jest przeskoczyć pewną granicę związaną ze świadomym rozwojem. I Ciebie również chciałbym do tego zachęcić. Do szukania swojego „dlaczego?” i „po co?”. Ja poszukuję odpowiedzi na te trudne pytania na dwa sposoby – i o nich Ci opowiem. Choć tematy te nie są proste, warto się w nie zagłębić – i znaleźć swój własny sens życia.
Stoicyzm odpowie na trudne pytania
Gdy kilka lat temu zakładałem bloga, totalnie nie wiedziałem czym jest stoicyzm. Było to jedynie dziwne słowo, którego czasem używali prelegenci podczas mądrych konferencji, a które kojarzyło mi się trochę ze spokojem, trochę z opanowaniem – i tyle. Skojarzenia te były oczywiście właście, ale za stoicyzmem stoi tak wiele więcej… Pamiętam, jak szeroko otwierały mi się oczy, gdy powoli przechodziłem przez pierwszą książkę związaną z tym tematem. Pamiętam pytania jakie pojawiały się z każdą kolejną, przeczytaną linijką, odpowiedzi, jakie z czasem zaczęły same przychodzić… Bo tym właśnie jest filozofia stoicka – szukaniem odpowiedzi na trudne pytania. I w ramach wiosennego sprzątania duszy, zachęcam Cię do sięgnięcia po dwie pozycje poruszające temat stoicyzmu: pierwszą z nich jest książka „Stoicyzm na każdy dzień roku” – wspaniały przewodnik po stoicyzmie, napisany przez Stephena Hanselmana i Ryana Holidaya, w którym zdanie po zdaniu przetłumaczono na język dzisiejszy to, co 2000 lat temu głosili pierwsi stoicy. Książka jest przepięknym podręcznikiem do codziennego studiowania filozofii stoickiej (yyy… wiem, brzmi dość poważnie, ale bardzo warto zwrócić uwagę na tą pozycję!). Druga rzecz, do sięgnięcia po którą Cię zachęcam, jest aplikacja na Twojego smartfona – Stoic (tu wersja dla Androida, tu dla iPhone’a), o której pisałem całkiem niedawno w liście. Przepięknie zaprojektowana, wypakowana zarówno pytaniami, jak i odpowiedziami, a do tego całkowicie po polsku. Jednak Stoic to o wiele więcej niż tylko źródło wiedzy o stoicyzmie, ja prowadzę z nią dziennik, planuję każdy kolejny dzień, spaceruję, a nawet medytuję. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia i od tamtego momentu towarzyszy mi każdego dnia. Na wiosnę postanowiłem jeszcze mocniej z niej korzystać – wierzę, że i Tobie szybko przypadnie do gustu.
Myślę, że te dwie pozycje, powinny rozbudzić Twoją ciekawość na temat stoicyzmu na tyle, że tak jak ja, zapragniesz odgrywać go dalej, więcej, szybciej…
Poszukiwanie wizji życia
Gdy sięgnąłem po pierwszą książkę związaną ze stoicyzmem, nie myślałem jeszcze o budowaniu wizji życia, kierowałem się raczej ciekawością. Mało tego, na początku nie czułem nawet potrzeby szukania czegoś takiego jak wizja. Jednak z czasem, gdy coraz bardziej zagłębiłem się w tematy związane z rozwojem osobistym, zapragnąłem ustalenia z samym sobą tego, jak bym chciał, aby wyglądało moje życie – dzisiaj i jutro. I tu właśnie pojawia się temat budowania wizji życia. Choć nie należy on do najprostszych, a cały proces wymaga czasu, to warto przez niego przejść. Efektem końcowym będzie wytyczenie ścieżki Twojego życia, w ramach której stworzysz (po pierwsze) misję, (po drugie) wartości i (po trzecie) wizję. Będzie to pewnego rodzaju Twój własny regulamin życia, zasady poruszania się po codzienności, Twoja prywatna konstytucja, na podstawie której będziesz mógł podejmować wszystkie decyzje. I w ramach tego etapu wiosennego sprzątania, znowu polecę Ci książkę… a może nawet i dwie. Jedna to Cała naprzód, Michael’a Hyatt’a i Daniela Harkavy’a, z której dowiesz się wiele o budowaniu świata po swojemu, a druga to 12 tygodniowy rok, Briana Morana i Michaela Lenningtona – praktyczny przewodnik, który pozwoli Ci zrealizować wszystko, co tylko sobie wymarzysz. Obydwie książki pomogą Ci zbudować wizję Twojego własnego życia i zaplanować wszystko tak, aby żyć w zgodzie z nią.



Przygotuj ciało
No dobra! Czas już zostawić bzdury związane z umysłem i duszą (wiesz, że żartuję, prawda? 🙃) i wziąć się ostro do ciężkiej pracy nad ciałem! Tak jest! Będzie pot, łzy i mnóstwo pracy. Swoją drogą, to takie banalne – przyszła wiosna, za pasem lato, więc trzeba przygotować się do plażowania. Ja wcale tak nie myślę i nigdy nie myślałem, ale prawda jest taka, że jeżeli choć taki powód sprawi, że trochę bardziej o siebie zadbasz – to ja go popieram całym sercem! Ruszać się powinniśmy przez cały rok, ale zimą, gdy do wyboru mamy bieganie w śniegu i mrozie albo kubek gorącej herbaty wieczorem przy kolejnym odcinku ulubionego serialu na Netflixie – zdecydowanie łatwiej wybrać to co wygodne, niż to co właściwe. Pogoda jednak się zmienia, świat się budzi do życia, czas więc wstać z fotela i ruszyć tyłek na poszukiwania często zaniedbanych przez zimę: zdrowia i dobrej formy! Może zainspiruje Cię kilka z moich pomysłów na aktywną wiosnę?
Wiosenne bieganie
Biegałem trochę zimą, będę biegał i wiosną! Ale tym razem regularnie – bo niestety muszę przyznać, że w chłodne, styczniowe dni, dość często sobie odpuszczałem. Znalazłem jednak sposób na to, aby na wiosnę być konsekwentnym w codziennym bieganiu – mam partnera do biegania! I Tobie również polecam znalezienie kogoś, z kim zaczniesz biegać. Ten prosty trick – partner do sportu – sprawi, że w chwilach słabości, będzie łatwiej, bo będzie
jeszcze ktoś, kto przypomni co zdrowe, a nie tylko co wygodne. A więc idziemy biegać!
Joga o poranku
Całkiem niedawno odnowiłem, wygasłą już sporo ponad rok temu, subskrypcję aplikacji Daily Yoga. Bardzo dobrze wspominam okres, w którym codziennie sięgałem po moją niebieską matę i bladym świtem próbowałem wykonać (często bardzo, bardzo wymagające) ćwiczenia jogi. Te codzienne sesje zawsze wprawiały mnie w dobry humor i w tym roku również chcę taki mieć. A Daily Yoga jest zdecydowanie najlepszą z aplikacji, jakie miałem okazję wypróbować. Z przyjemnością więc do niej wróciłem – a i Ciebie zachęcam do porannych ćwiczeń jogi. Pamiętaj jednak, że nie musisz sięgać po aplikację – dla mnie jest to wygodne rozwiązanie, ale mnóstwo praktycznych wskazówek do ćwiczenia jogi znajdziesz też w internecie, na przykład na YouTube’ie.
Na stojąco po zdrowie
Tak samo jak do jogi, wracam też do biurka stojącego. Sam nie wiem, dlaczego z niego zrezygnowałem. Przez ostatnie lata pracowałem na stojąco i bardzo sobie chwaliłem taki tryb pracy. Na prawo i lewo opowiadałem jak bardzo pozytywny wpływ miało to na moje zdrowie. A jednak, kilka miesięcy temu, zdecydowałem się rozmontować moje (wykonane domowymi sposobami) biurko stojące i posadzić tyłek w fotelu i na kanapie… To był ogromny błąd! Artykuł ten kończę już na stojąco i… z wielkim uśmiechem na ustach 🙂 A, jeżeli pracujesz na co dzień przy komputerze, i Tobie polecam wypróbowanie stania zamiast siedzenia w pracy. Szybko poczujesz różnicę 😉.
Jedzenie na godziny
Ostatnią z aktywności, do jakich chciałbym Cię dzisiaj zachęcić, będzie post przerywany. Choć tak właściwie będzie to polegało na… powstrzymaniu się od pewnej aktywności 🙂 – a chodzi oczywiście o jedzenie. O poście pisałem już do Ciebie w newsletterze, i dzisiaj powracam do tematu. Mógłbym rozpisać się o zdrowotnych aspektach ograniczenia liczby posiłków w ciągu dnia, ale zamiast tego poopowiadam Ci trochę o praktycznej stronie postu przerywanego. Na wstępie w dwóch słowach o co w ogóle chodzi – post przerwany w wersji, którą ja stosuję (tak zwana 14:10) polega na tym, aby w ciągu każdej doby jeść jedynie przez 10 godzin (w moim przypadku od 6:00 do 16:00), a przez pozostałe 14 godzin – powstrzymać się od jedzenia. I tyle, prosta sprawa 😉. A efekty? Lepsze samopoczucie z rana, o wiele lepszy sen, mnóstwo energii podczas wieczornego i porannego biegania (jakiś paradoks, prawda?), lepsze cyferki na wadze, większa koncentracja w okresie gdy poszczę – to tylko kilka z rzeczy, które u siebie zauważyłem. Nie zawsze łatwo jest powstrzymać się od jedzenia – szczególnie, gdy wstanę trochę wcześniej niż zwykle i czuję mniejszą energię – związaną z niewyspaniem – ale na ogół daję radę. I Tobie też polecam spróbować. Jako narzędzie wspomagające Twoją silną wolę, polecam skorzystanie z Kalendarza Celu, który przygotowałem dla stałych czytelników mojego bloga. Pomoże Ci on w zaznaczaniu dni, w których dajesz radę! Pobierzesz go tutaj.



To co? Spróbujesz razem ze mną posprzątać to i owo na wiosnę? Jeżeli nie czujesz się na siłach, aby od razu brać się za wszystkie obszary o których napisałem – weź na warsztat przynajmniej jeden z nich, resztę zostaw na przykład na lato 🙂. Achhhh… i koniecznie daj znać w komentarzu jak idzie!
No i się doigrałem! A to pech…
Ten list chyba powinien być choć odrobinę smutny, nasączony goryczą, przepełniony złością. A nie będzie.
Jej, sam nie wiem, od czego zacząć.
Ok, to może od serii mini-„katastrof”, jakie spotkały mnie ostatnio? Po pierwsze: skręciłem nogę. I do tego w kolanie (każdy, kto o tym usłyszy, dokładnie tak reaguje – „ojej, i to jeszcze w kolanie!”). Po drugie: w związku z nogą, musiałem przerwać moje biegowe wyzwanie na listopad. A byłem już na drugim miejscu w tabeli! Miałem sporą szansę na podium, zacząłem już nawet biegać dwa razy dłuższe dystanse niż na początku listopada. A tak – tym razem nie ukończę nawet 50-ciu km. Szukam jeszcze trzeciej małej katastrofy – lepiej by to wyglądało, gdybym opisał trzy, prawda? Trzy nieszczęścia to zawsze o jedno więcej niż dwa – właściwie już cała seria nieszczęść. O, wiem: musiałem na jakiś czas przestać pracować na stojąco, do biurka znowu podjechał fotel (już zapomniałem, jak jest on wygodny 🙂). I od razu czuję efekty w postaci bólu pleców – muszą się znowu przestawić na dodatkowe obciążenie. Jednak praca na stojąco to prawdziwy skarb. A! Kolejna mini-„katastrofa”: przerwałem piękną serię 23 dni, w których zamykałem wszystkie trzy pierścienie w moim Apple Watch. Możecie nie wiedzieć, o co z tym chodzi, więc spieszę z wyjaśnieniem. Otóż zegarek, który noszę, każdego dnia sprawdza 3 elementy mojej aktywności:
- ile czasu spędzam na nogach (zliczają się godziny w ruchu; siedzenie w fotelu czy na krześle nie będzie tu zaliczone), i aby zrealizować ten cel, muszę osiągnąć wynik 12 godzin,
- spalone w ciągu dnia kalorie, z ustalonym celem 570,
- i łączny czas ćwiczeń – tu powinienem każdego dnia mieć minut 30 minut.
Postęp prezentowany jest na zegarku w formie pierścieni i gdy uda mi się osiągnąć wyznaczony cel, dany pierścień się zamyka – stąd mówi się o zamykaniu pierścieni w kontekście zegarka Apple Watch. I miałem serię 23 dni, w których udawało mi się zamykać wszystkie trzy. A teraz, w związku ze skręconą nogą, wszystkie wyniki mi się posypały. O, tak właśnie wyglądały ostatnie dni u mnie. Szkoda, że to wszystko nie wydarzyło się w piątek, w końcu był trzynasty. Los chyba trochę zaspał w moim przypadku – nogę skręciłem w sobotę, podczas jazdy nas rolkach. Ambicja mnie poniosła i próbowałem przeskoczyć zbyt wysoką przeszkodę. Upadłem dość niefortunnie i muszę teraz przez jakiś czas kuśtykać.
Tak jak napisałem na początku, to powinien być chyba smutny list, tak samo z resztą, jak i powinny takie być ostatnie dni – ale tak się nie stało. Nie mam żalu do ani do siebie, ani do losu, ani tym bardziej do kogokolwiek innego o to wszystko, co się ostatnio wydarzyło. Nie jestem zły, że w ciągu kilku chwil zmarnowało się wiele rzeczy, na które długo w ostatnim okresie pracowałem. Zresztą, chyba wiesz, z jaką pasją pisałem o każdym kolejnym miesiącu mojego biegania, jak ekscytowałem się przekraczaniem kolejnych barier z tym związanych. Dzisiaj miałem napisać Ci o rolkach – córka namówiła mnie w poprzednią sobotę, abym zapisał się z nią do klubu „Kobra”, gdzie – pod okiem trenera – doskonalimy jazdę na rolkach. Super sprawa!
Na razie jednak, to wszystko muszę odstawić. Przynajmniej na kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt dni.
Co w związku z tym czuję? Niewiele. A przynajmniej nic negatywnego. Tak bywa w życiu. Sprawność nogi wróci, właściwie uraz nie jest aż tak duży.
Zamiast doświadczeń sportowych, mam przed sobą inne próby – poranne zakładanie spodni to niezłe wyzwanie, nie mówiąc już o wiązaniu butów, gdy wychodzę z domu 🙂 Przy tym pierwszym zajęciu nieźle się zawsze uśmieję (chyba że zaboli – co też się zdarza), to drugie, to z kolei okazja do rozciągania – w końcu muszę założyć buta i zawiązać na nim piękną kokardę bez zginania kolana (skłony – tak samo dobre co pompki, czy przysiady!).
Sam nie wiem, dlaczego tak łatwo przyszło mi pogodzenie się z tymi drobnymi utrudnieniami. Być może powinienem być zły, sfrustrowany, rozżalony. Tylko, po co?
Od kilku dni pomagam wybrać koleżance słuchawki bezprzewodowe – prezent urodzinowy dla jej córki. Wybór nie jest prosty, na rynku dostępnych jest całkiem sporo modeli, a moja znajoma chce wybrać jak najlepsze (oczywisty dla mnie wybór – słuchawki od Apple – w tym przypadku odpada ze względu na cenę). Dzisiaj, po kilku dniach sprawdzanie rankingów, czytania recenzji i poszukiwań w sklepach internetowych, udało się w końcu wybrać konkretny egzemplarz w konkretnym sklepie. Zanim jednak moje znajoma ostatecznie zaklepała wybrane słuchawki w sklepie, postanowiła zadzwonić do córki i podpytać, jakie kolory słuchawek lubi (wybór rodzaju prezentu i tak był wcześniej uzgodniony z obdarowywaną). Odpowiedź brzmiała: tylko i wyłącznie białe lub różowe, w żadnym wypadku czarne. Oczywiście, zamówienie, które zostało przygotowane przed rozmową, było na wersję czarną. Innych kolorów akurat w sklepie nie było. Niby nic takiego, prawda? Trzeba zwyczajnie poszukać gdzie indziej. Otóż nie. Byłem ogromnie zdumiony reakcją mojej znajomej, która oznajmiła, że ona ma ogromnego pecha i już nie ma siły na ponowne poszukiwania innej wersji tych cholernych słuchawek. Była wyraźnie zdołowana w tamtej chwili. Ciężko mi oddać powagę i jednocześnie dramatyzm sytuacji – ale było średnio-śmiesznie (pomimo tak błahej rzeczy).
Dwie głupie sytuacje. Dwie odmienne reakcje. Choć – i myślę, że przyznasz mi rację – moja historia jest przynajmniej odrobinę bardziej znacząca, to jednak postanowiłem nie reagować na nią negatywnie. Ciężko nawet nazwać to pogodzeniem się z losem, myślę, że przyjąłem moją sytuację jako całkiem zwyczajny bieg życia. Brak we mnie żalu, rozczarowania, złości – wszystkich tych emocji, które pojawiły się u mojej znajomej.
Myślałem trochę, skąd wzięło się u mnie takie podejście, ta siła do bycia obojętnym na to, co przychodzi, i wynotowałem sobie kilka elementów, które kształtują w ostatnim czasie mój charakter i postrzeganie świata:
- Stoicyzm. Studiuję go od dłuższego czasu, ale ten rok sprawił, że bardziej świadomie zacząłem odnosić jego elementy do mojego życia. Stoicyzmu uczę się z:
- książki „Stoicyzm na każdy dzień roku” (aktualnie w niezłej promocji, jeżeli Cię interesuje ta pozycja),
- aplikacji The Stoic w moim smartfonie,
- podcastów Radka.
- Minimalizm. Tak bardzo przydatny. W naukach pomagają:
- Minimalism – film, aktualnie dostępny na Netflixie,
- The Minimalists – podcast, blog,
- książki, na przykład „Magia Sprzątania” Marie Kondo (czytałaś/eś moją recenzję?!),
- Dziennik. Nagrałem dwa odcinki podcastu na ten temat: jeden z Piotrkiem, w ramach PiG Podcastu, drugi – odcinek solo w ramach podcastu Fajne Życie.
- Medytacja. Odgrywa ważną rolę w utrzymaniu porządku umysłu. Napisałem trochę o tym (w sumie całkiem sporo) na blogu.
W ten właśnie sposób uczę się reagować WŁAŚCIWIE na to, co przychodzi, na to, co mnie spotyka. Bez zbędnych emocji.
Stan mojej nogi wydaje się nie być poważny, na chwilę obecną przyjąłem więc strategię odpoczywania. Oczywiście, gdy zrobię niewłaściwy ruch, pojawia się ból – ale zakładam, że to dobrze – w końcu to NIEWŁAŚCIWY ruch 🙂 Ostrzeżenie, żeby na razie tak nie robić. A przynajmniej tak sobie to tłumaczę.
Na koniec mam oczywiście pytanie do Ciebie. Dziś krótkie, oczekuję jednak długiej odpowiedzi: Wierzysz w pecha?
ps. w moim życiu chwilowo jest mniej sportu, to fajny moment na budowanie innych, nowych nawyków – pracuję więc nad wieczornym rytuałem. Napisałem trochę i na ten temat.