Tag: styl życia

  • trzymam się tego wyliczenia i nic się nie dzieje…

    Pisałem ostatnio do Was o jedzeniu. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że akurat ten list tak bardzo przypadnie Wam do gustu. Wygląda na to, że taka tematyka nie tylko mnie jest bliska, a dieta, posiłki, energia w ciągu dnia, czy nawet minimalizm – to zagadnienia, które i Wam często chodzą po głowie. Skąd o tym wiem? Kilka osób zechciało odpisać do mnie po przeczytaniu, inni z Was postanowili kliknąć łapkę w górę pod listem. Cieszę się, że korzystacie z tych – mniejszych i większych – form komunikacji ze mną. Dzisiaj też mam coś związanego w pewnym stopniu z jedzeniem. Coś krótkiego. A pomysł na ten list pojawił się w mojej głowie po przeczytaniu pewnego wpisu w internecie.

    Ciężko mnie chyba nazwać regularnym użytkownikiem Facebooka, niemniej jednak, od czasu do czasu, zdarza mi się tam zajrzeć. Chyba – o zgrozo – z nudów. Nuda to, swoją drogą, bardzo ciekawy temat, o którym dużo myślę, ale to opowieść na inny list. Wracając do Facebooka – na szczęście nie zabawiam tam zazwyczaj długo. Jednak nawet te kilka chwil tam spędzonych sprawia, że przeczytam jeden, czy dwa wpisy, które – jak twierdzi algorytm Facebooka – powinny mnie zainteresować. Wpadłem ostatnio na post w jednej z grup, do której zapisałem się wieki temu. Grupa dotyczyła odchudzania i zdrowego stylu życia a związana była z jakąś aplikacją w tym wspomagającą. Był to wpis proszący o pomoc – przez… brak efektów. Zresztą zobacz:

    Jak widzisz, po liczbie komentarzy, od razu pojawiło się wielu doradców, którzy zaczęli wymieniać swoje najróżniejsze sposoby na schudnięcie. Oczywiście, jak twierdzili dyskutujący, dziewczyna musiała robić coś źle, a ich sposoby były o wiele skuteczniejsze od tego, stosowanego przez autorkę posta. Gdy tylko zobaczyłem ten wpis, zapaliła się w mojej głowie lampka z pytaniem: ciekawe, jak długo dziewczyna jest na diecie? Okazało się, że nie tylko mnie to zaciekawiło. A odpowiedź…

    Oczywiście i pod tym komentarzem pojawiło się sporo uwag, rad, wniosków. Można je podzielić na dwie grupy, no… właściwie to na trzy, ale ta trzecia nie ma większego znaczenia:

    • grupa 1: „to o wiele za krótko, daj sobie więcej czasu”
    • grupa 2: „po takim czasie powinny być już wyraźne, zauważalne efekty”
    • grupa 3: „haha 🤣”

    Dość mocno zapadł mi w pamięć ten wpis. Choć nie zamierzałem dodawać na Facebooku żadnego komentarza w tej sprawie, to mam garść swoich przemyśleń.

    Z jednej strony, pomyślałem od razu, że przecież cierpliwość to kluczowe słowo w całej tej układance. Odchudzanie to proces, który wymaga czasu i wysiłku. Chcąc schudnąć, raczej nie powinniśmy oczekiwać natychmiastowych efektów, a nastawić się długoterminowe zmiany, zarówno w naszym sposobie żywienia, jak i innych nawykach. A nie jest to proste, ponieważ media bombardują nas nieustannie rewolucyjnymi dietami, cudownymi suplementami i szybkimi sposobami na zrzucenie wagi. A my, przez to, ciągle szukamy skrótów, które pozwolą szybko osiągnąć wymarzone rezultaty. Bez wysiłku. Bez zmian. Szukamy tej magicznej metody na bycie chudym, na piękny wygląd.

    Tylko, zastanawiam się… po co? Jaki jest cel tych starań? Albo raczej: czy jest właściwy?

    Tak często naszą motywacją jest jakieś jednorazowe wydarzenie w naszym życiu – ślub, wakacje, impreza, występ, pokaz…

    A tak być raczej nie powinno. Powodem, dla którego sięgamy po dietę, powinno być chyba przede wszystkim… zdrowie? Zresztą, całego tego procesu nie powinniśmy nawet nazywać „dietą”, to niewłaściwe słowo, które zakłada jednorazowość, to proces skończony, a taki być nie powinien – ponieważ, gdy naszą motywacją staje się zdrowie, to zakończenie tego procesu (diety), sprawi, że zaczniemy koncentrować się na czymś przeciwnym, a więc na… braku zdrowia? chorobach?

    Szkoda, że nie rodziny się z taką wiedzą i przekonaniem, że musimy do tego wszystkiego powoli dochodzić, uczyć się na własnych błędach. Jedni szybciej, inni wolniej. Ja potrzebowałem wielu lat, by do takich wniosków – dzisiaj wierzę, że jedynych właściwych – dojść, by zacząć coś zmieniać, naprawiać. I mam nadzieję, że mi to wcale nie przejdzie.

  • każdy ma jakiegoś bzika, bo tak łatwo się zakochać

    Pani Ula, bardzo sympatyczna osoba, z którą mam okazję od dłuższego czasu współpracować, zna mnie już dość dobrze i wie, że uwielbiam aktywny styl życia. Pani Ula jest fanką sportów zimowych, głównie jazdy na nartach. Często, gdy przychodzą chłodniejsze miesiące, i zaczyna planować swój kolejny wyjazd na narty, zachęca mnie, abym i ja kiedyś spróbował. Bo widzicie, jakoś tak wyszło, że nigdy nie mialem okazji jeździć na nartach. Pani Ula o tym wie i kusi mnie często opowieściami, jak to fajnie jest na stoku. Moja odpowiedź na to jest zawsze taka sama: „Niestety, nie mogę. Ponieważ zakocham się i będzie klops”.

    Tak właśnie wyglądają od dłuższego czasu moje przygody z każdym nowym sportem, aktywnością. Zaczynam, jeden raz, potem drugi, trzeci i… zatracam się całkowicie. No, może nie tak całkowicie, ale każda z takich aktywności, dość mocno mnie wciąga. Tak było z bieganiem, łyżwami, rolkami, pływaniem, ping-pongiem… droga jest zazwyczaj bardzo podobna. Zaczynam, czasem obudowuję się kilkoma gadżetami związanymi z danym sportem (dodaje pewności siebie i łatwiej wtedy zacząć), wchodzę pełną parą w nową rzecz i… zakochuję się.

    Dzieje się tak, z dwóch powodów.

    Pierwszy to mój sposób na nowe aktywności. Moje – dość emocjonalne podejście – do nowych rzeczy w życiu, opisałem w jednym z ostatnich wpisów na blogu: Wstań z kanapy ->. Jest to w gruncie rzeczy też moja instrukcja na to, jak się zakochać, choć zdaję sobie sprawę, że nie u wszystkich może zadziałać. U mnie jednak taki schemat sprawdza się nadzwyczaj dobrze.

    I tu pojawia się pewien problem, ponieważ najprościej by było, gdybym biorąc się za nowe zajęcie, porzucał – czy raczej przestawał kochać – jedno z tych dotychczasowych. A niestety tak nie jest, dokładam więc do kotła namiętności kolejne rzeczy i moje serce stale musi powiększać się o nowe ukochane elementy. W miłości to chyba nazywa się: wierność? 🤔 Albo: bigamia 🤣 Efekt jednak jest taki, że miałem jakiś czas temu dzień, w którym wstałem wcześnie rano, wyskoczyłem pobiegać, potem złapałem rower, spakowałem na niego rolki i wyruszyłem w objazdową trasę pomiędzy miejscami, w których mogę sobie popracować, a wieczorem dojechałem jeszcze na halę na trening rolkowy. A i tak żałowałem, że nie mam jeszcze zajęć z jazzu, basenu, czy chociaż ping-ponga – każdą z nich mógłbym jeszcze z radością wcisnąć w mój dzień. Jednak to właśnie wielogodzinna aktywność tamtego dnia uświadomiła mi, jak bardzo ruch, ciągły ruch, stał się ważny w moim życiu.

    W pewnym momencie zadałem jednak sobie pytanie: czy to jest ok? Czy nie przesadzam? Gdzie jest granica pomiędzy pasją a uzależnieniem? I moja odpowiedź prowadzi do drugiego powodu, przez który tak łatwo się zakochuję. A jest on taki, że podświadomie czuję, co w tym przypadku w mojej głowie graniczy wręcz z pewnością, że ze wszystkich uzależnień świata, to związane z aktywnym stylem życia, jako jedyne mi nie przeszkadza i jest całkiem ok.

    W moim życiu podążałem wieloma ścieżkami, miałem całkiem sporo „sensów życia”, przeróżne cele. Z perspektywy czasu, widzę jednak, że moja dzisiejsza droga, która zakłada tak dużo ruchu, a co za tym idzie dbania o zdrowie, o moje ciało – powinna być podstawą każdego z tych „sensów”. Moim najważniejszym założeniem dzisiaj jest właśnie zdrowie. Tak przynajmniej sobie tłumaczę moje zafiksowanie na punkcie „ciągłego ruchu”.

    A na punkcie czego Ty masz (dzisiaj) bzika?