Tag: time tracking

  • Bunt maszyn cz. III. Zmęczenie

    💡
    Ten artykuł jest trzecim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać poprzednie części, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. I” i „Bunt maszyn cz. II„.

    Śledzenie czasu ma sens tylko, jeżeli zebrane dane w jakiś sposób analizujemy a następnie wyciągamy z tego wnioski. Może ono jednak mieć również duże znaczenie w zmianie zachowań, jeżeli w czasie rzeczywistym pomaga dokonywać nam tych właściwych wyborów. To znaczy: jeżeli siadasz na kanapie z zamiarem wyciągnięcia telefonu i przeglądania facebooka, i świadomość, że musisz jednocześnie włączyć timer o nazwie „marnowanie czasu” sprawi, że wybierzesz zamiast tego książkę – wtedy takie monitorowanie przynosi pozytywne efekty nawet bez późniejszej analizy zbieranych danych. I właśnie z tej drugiej opcji chciałem korzystać śledząc każdą minutę mojego dnia (jak i nocy). Stało to jednak w sprzeczności z dość rozbudowaną listą kategorii, w które wstawiałem każdą z czynności. Były te oczywiste, jak „praca”, „dzieci”, „dom”, „dojazdy” czy „sen”, ale śledziłem również „czytanie”, „pisanie”, „naukę”, „ćwiczenia” i ”wyjścia na spacery z psem”. Na samym końcu były jeszcze dwie, które – jak cały pomysł śledzenia – zapożyczyłem od Dominika: „odpoczynek niskiej jakości” i „odpoczynek wysokiej jakości”. Do pierwszej z nich wrzucałem między innymi wszystkie impulsywne wejścia na Twittera czy Facebooka, wciągnięcie się w wir filmów na YouTubie czy choćby leżenie na kanapie i przeszukiwanie sklepu z aplikacjami w poszukiwaniu nowych narzędzi mających poprawić moją produktywność. Do drugiej wrzucałem wszystkie zaplanowane wcześniej czynności związane z odpoczynkiem – nawet jeżeli związane były one z mediami społecznościowymi, oglądaniem filmów, czy zwykłym leżeniem i patrzeniem w sufit. Do tej kategorii należały też wszystkie przerwy od pracy związane z techniką pomodoro, z którą czasem pracuję. Czyli krótko mówiąc, zaplanowny wcześniej odpoczynek trafiał do „+”, a ten niezaplanowany do „–”.

    Te dwie, niby dość proste, kategorie sprawiały mi jednak najwięcej problemów. Wiedziałem jednak, że są najbardziej znaczące dla mojego procesu śledzenia czasu. Bez późniejszej analizy zbieranych danych, ich śledzenie miało największy sens. Pozostałe miałby znaczenie, jeżeli patrzyłbym na cały proces z perspektywy czasu – wtedy mógłbym sprawdzać, czy nie przeznaczam zbyt dużej ilości czasu na pracę a zbyt małej na zabawę z dziećmi czy wyjścia z Pitatem. Jednak musiałbym mieć dane z – co najmniej – kilku tygodni i dokładnie je przeanalizować, nakładając najlepiej na spisane wcześniej założenia w postaci na przykład mojej wizji życiowej. To brzmiało jak bardzo dużo pracy, której nie chciałem na siebie brać. Potrzebowałem jedynie dokonywać właściwych wyborów w czasie rzeczywistym, a do tego wystarczyłyby mi tak na prawdę tylko dwie kategorie: „+” i „–”, którymi mógłbym oznaczać momenty, w których wykorzystuję czas tak, jak chciałbym aby był wykorzystywany (+) oraz czas zmarnowany (–). To jednak spowodowałoby, że włączałbym rano licznik z „+”, siadał do mojego Miracle Morning, a następnie na resztę dnia o nim zapominał. Poranki są bowiem najlepiej wykorzystywanym przeze mnie czasem w ciągu całego dnia, piszę, medytuję, jem śniadanie, planuję dzień, wychodzę z psem na spacer, budzę dzieci… przez całe godziny żył bym „na plusie” i totalnie zapominał o tym, aby przełączać się „na minus” w chwilach słabości. Śledzenie czasu umarłoby śmiercią naturalną. Rozdzielałem więc mój czas na wszystkie dwanaście kategorii, które przyjąłem na początku, zdając sobie jednocześnie sprawę z małego sensu mojego działania. I gdy po miesiącu uświadomiłem sobie, że śledzenie w ten (jakże niepełny) sposób czasu jest jego największym marnowaniem, które w całości mogłoby trafić do kategorii „–”, poczułem się sobą bardzo rozczarowany i niezwykle zmęczony…

    💡
    Ten artykuł jest trzecim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać kolejną część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. IV„.