Ibuprofen jak cukierki

W serwisie Lifehacker znalazłem ostatnio artykuł, z pytaniem w tytule: Czy naprawdę tak źle jest brać środki przeciwbólowe przed treningiem? (Meredith Dietz). Od razu mnie on zainteresował, ale nie ze względu na potencjalną użyteczność, a z uwagi na oburzenie, jakie się od razu w mojej głowie pojawiło. Meredith, stworka artykułu, zaczyna w bardzo niepokojący sposób:

I grew up in a pro-ibuprofen household. To this day, my father insists that “a little Advil never hurt anybody.”

(tłumaczenie: Dorastałam w gospodarstwie domowym proibuprofenowym. Do dziś mój ojciec nalega, aby „mały Advil nigdy nikogo nie skrzywdził”).

Czytaj dalej

Mój prywatny policjant

Ostatnie półtora tygodnia to dla mnie bardzo ciekawy czas. Po raz kolejny obserwuję u siebie, jak bardzo połączone są ze sobą moje nawyki. Z pozoru niezwiązane ze sobą rzeczy mają na siebie tak duży wpływ. Od półtora tygodnia żyłem trochę inaczej niż przez wcześniejsze miesiące. Uraz kolana, który przytrafił mi się na rolkach, sprawił, że musiałem na jakiś czas zmienić kilka rzeczy w mojej codzienności. Biurko stojące zamieniłem na siedzące, nauczyłem się inaczej siadać, leżeć i wstawać – tak, aby dać odpocząć słabszej chwilowo nodze. Porzuciłem bieganie, ograniczyłem chodzenie, zawiesiłem ćwiczenia. Same oczywiste rzeczy, które pomagają w rehabilitacji lekko skręconej nogi. Oczywiście wszystkie z nich się opłaciły, z nogą już właściwie jest ok, zaczynam wracać do normalności, i patrzę wstecz na ostatnie 10 dni. Ciekawe jest to, że moja głowa, dzięki tymczasowej zmianie trybu działania, znalazła sobie powód, aby zawiesić na kołku kilka innych aktywności – które nie mają zbyt wielkiego związku z urazem, z jakim się zmagałem. Jedną z nich to na przykład śledzenie czasu. Najwredniejszy z moich nawyków.

Zupełnie, jakby zabrakło mi nagle sił, do pielęgnowania tej cennej aktywności, choć teoretycznie nie nie ma ona żadnego związku z bolącą nogą. Jednak, z uwagi na fakt, że wymaga zafundowania sobie odrobiny dyskomfortu, moja głowa stwierdziła, że skoro mam okres przerwy, mogę sobie odpuścić i to.

Z nawykiem śledzenia czasu witam się i żegnam dość regularnie. To jedna z najbardziej upierdliwych i jednocześnie najmocniej przydatnych aktywności, jakie sobie funduję. Porzucam śledzenie czasu, gdy tylko zachodzi w moim życiu jakaś zmiana – zupełnie, jakbym stale szukał powodu, aby tego nie robić (pisałem o tym na przykład tutaj, krótki cytat z lipca tego roku: „Śledzenie czasu zakończyłem w ciągu paru chwil. Po prostu skasowałem tę cholerną aplikację, a razem z nią inne…”). W sumie nawet się sobie nie dziwię. Śledzenie każdej minuty dnia, to zupełnie, jak jazda samochodem z policjantem siedzącym na fotelu pasażera. Za każdym razem, gdy chcesz przyspieszyć, on wyjmuje blankiet z mandatami i grozi karą za złamanie przepisów. Zwariować można! W moim śledzeniu czasu chodzi dokładnie o to samo – nie robię tego, aby na koniec tygodnia czy miesiąca analizować dokładnie co robiłem (choć to byłoby niezwykle przydatne), ale po to, aby w chwili, w której zaczynam robić jakąkolwiek rzecz, móc ją nazwać i wrzucić w odpowiednią kategorię. A więc, w momencie, gdy idę pobiegać, włączam w aplikacji do śledzenia czasu przycisk „sport” (duma), gdy spędzam czas z dziećmi, wciskam „dzieci” (duma), gdy piszę do Ciebie – „blog” (duma), ale gdy włączam Facebooka, muszę wcisnąć przycisk z napisem „marnowanie czasu” (wstyd), gdy wchodzę do centrum handlowego – „zakupy” (trochę jak marnowanie czasu). Do tego, aplikacja przypomina mi co kilkanaście minut o tym, co w danej chwili robię. Gdy więc siedzę na tym nieszczęsnym Facebooku, co chwilę muszę oglądać przypomnienie: „marnujesz czas już 11 minut”. To sprawia, że udaje mi się pilnować siebie samego właściwie przez większość część dnia. Czas śledzę przy pomocy aplikacji w telefonie i nawet gdy próbuję trochę oszukać mój własny system i zostawię telefon „przypadkowo” w innym pokoju (aby nie widzieć powiadomień) i usiądę sobie z iPadem na kanapie, by poszperać po Twitterze – telefon wysyła mi powiadomienia na zegarek i po kilku minutach widzę… „marnujesz czas już 13 minut”. A świadomość tego, że w danej chwili robię coś niewłaściwego, jest dla mnie chyba najgorszą z możliwych kar. Nic więc dziwnego, że moja podświadomość szuka ciągle okazji do porzucenia nawyku śledzenia czasu. Podświadomie chcę wakacji od bycia porządnym 🙂.

Czas odpoczynku jednak zbliża się ku końcowi. Tak właściwie, postanowiłem tym listem do Ciebie zakończyć sam przed sobą urlop związany z kontuzją – noga odzyskała sprawność mniej więcej w 80% (ostatnie 20% będzie pewnie ciągnęło się za mną pewnie jeszcze przez długie tygodnie, nie powinienem jej więc za bardzo forsować) i czas wziąć się powrotem w garść. Wraz z ostatnią kropką tej wiadomości, przestawię komputer do biurka stojącego, fotel odstawię na bok a w telefonie wcisnę przycisk „zakupy” (dochodzi 5:30, więc wybieram się zaraz na targ). Spróbuję powrócić do codzienności sprzed urazu – bez porzucania żadnych z cennych nawyków.

Moje pytanie do Ciebie na ten tydzień: czy masz swojego prywatnego policjanta, który pomaga Ci być porządnym? Lepszym?

ps. Napisałem ostatnio o ośmiu rzeczach, których warto pozbyć się ze swojego życia, aby znaleźć szczęście. Oczywiście to tylko moja lista, ale myślę, że nie jedna osoba podpisze się pod nią. Z którą z tych rzeczy Ty masz największy problem? Zapraszam do artykułu „8 rzeczy, których pozbycie się poprawi Twoje życie”.

No i się doigrałem! A to pech…

Ten list chyba powinien być choć odrobinę smutny, nasączony goryczą, przepełniony złością. A nie będzie.

Jej, sam nie wiem, od czego zacząć.

Ok, to może od serii mini-„katastrof”, jakie spotkały mnie ostatnio? Po pierwsze: skręciłem nogę. I do tego w kolanie (każdy, kto o tym usłyszy, dokładnie tak reaguje – „ojej, i to jeszcze w kolanie!”). Po drugie: w związku z nogą, musiałem przerwać moje biegowe wyzwanie na listopad. A byłem już na drugim miejscu w tabeli! Miałem sporą szansę na podium, zacząłem już nawet biegać dwa razy dłuższe dystanse niż na początku listopada. A tak – tym razem nie ukończę nawet 50-ciu km. Szukam jeszcze trzeciej małej katastrofy – lepiej by to wyglądało, gdybym opisał trzy, prawda? Trzy nieszczęścia to zawsze o jedno więcej niż dwa – właściwie już cała seria nieszczęść. O, wiem: musiałem na jakiś czas przestać pracować na stojąco, do biurka znowu podjechał fotel (już zapomniałem, jak jest on wygodny 🙂). I od razu czuję efekty w postaci bólu pleców – muszą się znowu przestawić na dodatkowe obciążenie. Jednak praca na stojąco to prawdziwy skarb. A! Kolejna mini-„katastrofa”: przerwałem piękną serię 23 dni, w których zamykałem wszystkie trzy pierścienie w moim Apple Watch. Możecie nie wiedzieć, o co z tym chodzi, więc spieszę z wyjaśnieniem. Otóż zegarek, który noszę, każdego dnia sprawdza 3 elementy mojej aktywności:

  • ile czasu spędzam na nogach (zliczają się godziny w ruchu; siedzenie w fotelu czy na krześle nie będzie tu zaliczone), i aby zrealizować ten cel, muszę osiągnąć wynik 12 godzin,
  • spalone w ciągu dnia kalorie, z ustalonym celem 570,
  • i łączny czas ćwiczeń – tu powinienem każdego dnia mieć minut 30 minut.

Postęp prezentowany jest na zegarku w formie pierścieni i gdy uda mi się osiągnąć wyznaczony cel, dany pierścień się zamyka – stąd mówi się o zamykaniu pierścieni w kontekście zegarka Apple Watch. I miałem serię 23 dni, w których udawało mi się zamykać wszystkie trzy. A teraz, w związku ze skręconą nogą, wszystkie wyniki mi się posypały. O, tak właśnie wyglądały ostatnie dni u mnie. Szkoda, że to wszystko nie wydarzyło się w piątek, w końcu był trzynasty. Los chyba trochę zaspał w moim przypadku – nogę skręciłem w sobotę, podczas jazdy nas rolkach. Ambicja mnie poniosła i próbowałem przeskoczyć zbyt wysoką przeszkodę. Upadłem dość niefortunnie i muszę teraz przez jakiś czas kuśtykać.

Tak jak napisałem na początku, to powinien być chyba smutny list, tak samo z resztą, jak i powinny takie być ostatnie dni – ale tak się nie stało. Nie mam żalu do ani do siebie, ani do losu, ani tym bardziej do kogokolwiek innego o to wszystko, co się ostatnio wydarzyło. Nie jestem zły, że w ciągu kilku chwil zmarnowało się wiele rzeczy, na które długo w ostatnim okresie pracowałem. Zresztą, chyba wiesz, z jaką pasją pisałem o każdym kolejnym miesiącu mojego biegania, jak ekscytowałem się przekraczaniem kolejnych barier z tym związanych. Dzisiaj miałem napisać Ci o rolkach – córka namówiła mnie w poprzednią sobotę, abym zapisał się z nią do klubu „Kobra”, gdzie – pod okiem trenera – doskonalimy jazdę na rolkach. Super sprawa!

Na razie jednak, to wszystko muszę odstawić. Przynajmniej na kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt dni.

Co w związku z tym czuję? Niewiele. A przynajmniej nic negatywnego. Tak bywa w życiu. Sprawność nogi wróci, właściwie uraz nie jest aż tak duży.

Zamiast doświadczeń sportowych, mam przed sobą inne próby – poranne zakładanie spodni to niezłe wyzwanie, nie mówiąc już o wiązaniu butów, gdy wychodzę z domu 🙂 Przy tym pierwszym zajęciu nieźle się zawsze uśmieję (chyba że zaboli – co też się zdarza), to drugie, to z kolei okazja do rozciągania – w końcu muszę założyć buta i zawiązać na nim piękną kokardę bez zginania kolana (skłony – tak samo dobre co pompki, czy przysiady!).

Sam nie wiem, dlaczego tak łatwo przyszło mi pogodzenie się z tymi drobnymi utrudnieniami. Być może powinienem być zły, sfrustrowany, rozżalony. Tylko, po co?

Od kilku dni pomagam wybrać koleżance słuchawki bezprzewodowe – prezent urodzinowy dla jej córki. Wybór nie jest prosty, na rynku dostępnych jest całkiem sporo modeli, a moja znajoma chce wybrać jak najlepsze (oczywisty dla mnie wybór – słuchawki od Apple – w tym przypadku odpada ze względu na cenę). Dzisiaj, po kilku dniach sprawdzanie rankingów, czytania recenzji i poszukiwań w sklepach internetowych, udało się w końcu wybrać konkretny egzemplarz w konkretnym sklepie. Zanim jednak moje znajoma ostatecznie zaklepała wybrane słuchawki w sklepie, postanowiła zadzwonić do córki i podpytać, jakie kolory słuchawek lubi (wybór rodzaju prezentu i tak był wcześniej uzgodniony z obdarowywaną). Odpowiedź brzmiała: tylko i wyłącznie białe lub różowe, w żadnym wypadku czarne. Oczywiście, zamówienie, które zostało przygotowane przed rozmową, było na wersję czarną. Innych kolorów akurat w sklepie nie było. Niby nic takiego, prawda? Trzeba zwyczajnie poszukać gdzie indziej. Otóż nie. Byłem ogromnie zdumiony reakcją mojej znajomej, która oznajmiła, że ona ma ogromnego pecha i już nie ma siły na ponowne poszukiwania innej wersji tych cholernych słuchawek. Była wyraźnie zdołowana w tamtej chwili. Ciężko mi oddać powagę i jednocześnie dramatyzm sytuacji – ale było średnio-śmiesznie (pomimo tak błahej rzeczy).

Dwie głupie sytuacje. Dwie odmienne reakcje. Choć – i myślę, że przyznasz mi rację – moja historia jest przynajmniej odrobinę bardziej znacząca, to jednak postanowiłem nie reagować na nią negatywnie. Ciężko nawet nazwać to pogodzeniem się z losem, myślę, że przyjąłem moją sytuację jako całkiem zwyczajny bieg życia. Brak we mnie żalu, rozczarowania, złości – wszystkich tych emocji, które pojawiły się u mojej znajomej.

Myślałem trochę, skąd wzięło się u mnie takie podejście, ta siła do bycia obojętnym na to, co przychodzi, i wynotowałem sobie kilka elementów, które kształtują w ostatnim czasie mój charakter i postrzeganie świata:

  • Stoicyzm. Studiuję go od dłuższego czasu, ale ten rok sprawił, że bardziej świadomie zacząłem odnosić jego elementy do mojego życia. Stoicyzmu uczę się z:
  • Minimalizm. Tak bardzo przydatny. W naukach pomagają:
  • Dziennik. Nagrałem dwa odcinki podcastu na ten temat: jeden z Piotrkiem, w ramach PiG Podcastu, drugi – odcinek solo w ramach podcastu Fajne Życie.
  • Medytacja. Odgrywa ważną rolę w utrzymaniu porządku umysłu. Napisałem trochę o tym (w sumie całkiem sporo) na blogu.

W ten właśnie sposób uczę się reagować WŁAŚCIWIE na to, co przychodzi, na to, co mnie spotyka. Bez zbędnych emocji.

Stan mojej nogi wydaje się nie być poważny, na chwilę obecną przyjąłem więc strategię odpoczywania. Oczywiście, gdy zrobię niewłaściwy ruch, pojawia się ból – ale zakładam, że to dobrze – w końcu to NIEWŁAŚCIWY ruch 🙂 Ostrzeżenie, żeby na razie tak nie robić. A przynajmniej tak sobie to tłumaczę.

Na koniec mam oczywiście pytanie do Ciebie. Dziś krótkie, oczekuję jednak długiej odpowiedzi: Wierzysz w pecha?

ps. w moim życiu chwilowo jest mniej sportu, to fajny moment na budowanie innych, nowych nawyków – pracuję więc nad wieczornym rytuałem. Napisałem trochę i na ten temat.

A Ty masz swoje fajne życie?
Zostaw mi swój adres, abym czasem mógł do Ciebie napisać – poszukajmy wspólnie fajnego życia 🙂

Jesteś na liście! Teraz sprawdź swoją skrzynkę mailową.