Tag: zdrowie

  • okazuje się, że picie kawy i herbaty może zmniejszyć ryzyko zachorowania na niektóre nowotwory.

    No dobra, nie jest to dla mnie totalnie nowa informacja, ciężko powiedzieć, bym był zaskoczony, jednak i tak z uwagą przeczytałem artykuł o przeprowadzonych na ten temat (kolejnych) badaniach.

    (…) spożycie kawy i herbaty było powiązane z niższym ryzykiem zachorowania na nowotwory głowy i szyi, w tym raka jamy ustnej i gardła.

    (…) w porównaniu z osobami niepijącymi kawy, osoby, które piły więcej niż 4 filiżanki kawy z kofeiną dziennie, miały o 17 proc. niższe ryzyko wystąpienia nowotworów głowy i szyi ogółem, o 30 proc. niższe ryzyko wystąpienia raka jamy ustnej i o 22 proc. niższe ryzyko wystąpienia raka gardła. Picie 3–4 filiżanek kawy z kofeiną wiązało się z niższym o 41 proc. ryzykiem wystąpienia raka dolnej części gardła. Picie kawy bezkofeinowej wiązało się z niższym o 25 proc. ryzykiem wystąpienia raka jamy ustnej.

    ​Jest to istotne dla mnie w kontekście jednego z moich celów, którym jest całkowite wyeliminowanie kawy i herbaty z listy napojów, jakie spożywam. Aktualnie jestem na etapie rezygnacji z kawy kofeinowej, na rzecz jej bezkofeinowego odpowiednika. W sumie to już się wydarzyło. I muszę przyznać, że bardzo mi z tym dobrze. Zniknęły wszystkie niedogodności związane ze spożywaniem kofeiny, a został ulubiony smak kawy. A i mój dzienny limit wzrósł – mogę cieszyć się ulubioną kawą praktycznie cały dzień. Zdaje sobie też sprawę, że mój problem z kawą dotyczy tego, że na jeden kubek kawy przypada łyżeczka cukru i mleko. Być może powinienem jeszcze bardziej skupić się na rezygnacji z tych dodatków, zamiast całkowicie eliminować kawę z mojego życia…

  • jak tam Twoja kupa?

    Zastanawiam się, czy mogę nazwać siebie maniakiem kontrolowania mojego stanu zdrowia. Z jednej strony nie biegam do lekarza z każdym katarem, właściwie to od lat u żadnego nie byłem. W ciągu ostatniej dekady gabinet lekarski odwiedziłem łącznie może ze dwa razy, a może i raz. Mam tu na myśli odwiedziny w roli pacjenta, nie jako rodzica pacjenta. Nie choruję zbyt często, nie potrzebuję zwolnień od lekarza, nie wykonuję też regularnych badań lekarskich – nie mam potrzeby więc regularnego odwiedzania gabinetu. Z drugiej jednak strony, staram się na wiele różnych sposobów kontrolować stan mojego zdrowia, ciała. Korzystam z inteligentnej wagi, która dostarcza mi całkiem sporo różnych danych na temat mojego ciała, zapisuję w moim dzienniku wszelkie, nawet drobne zmiany, jakie zachodzą w moim ciele, porównuję je z poziomem mojej energii, samopoczuciem, planuję bardzo dokładnie sen – by zmaksymalizować korzyści, jakie z niego mam, śledzę i analizuję poziom aktywności, ale i koncentracji w ciągu dnia, a i w końcu, przy pomocy zegarka Apple Watch, mierzę od groma różnych parametrów mojego ciała, życia, codzienności – od pulsu, częstości oddechów, temperatury ciała, głośności otoczenia, asymetrii chodu, długości kroku w chodzie, oparcia dwunożnego, wydajności kardio, spalonych kalorii, wykonanych w ciągu dnia kroków, godzin stania, minut ćwiczeń, liczby pokonanych pięter, czasu spędzonego w świetle dziennym, minut poświęconych na ćwiczenia oddechowe i wielu, wielu innych parametrów. Właściwie to prawie wszystkie z nich mierzone są bez mojego czynnego udziału, automatycznie – właśnie dzięki zegarkowi od Apple. Nie przeglądam wyników tych wszystkich pomiarów, otrzymuję jedynie powiadomienia, gdy któryś z nich zaczyna odstawać od normy. Na przykład, gdy w nocy temperatura mojego ciała, puls, czy częstość oddechów stają się podwyższone. Jest to niezwykle istotne, ponieważ dzięki temu, oraz wpisom w moim dzienniku, mogę powiązać takie objawy, z przyczynami ich występowania. Dzięki temu widzę jak ogromny wpływ to, co jem, ma na moje ciało, samopoczucie, czy sen. Odkrywam takie drobiazgi, jak zwiększona asymetria chodu, podczas nieodpowiedniego noszenia plecaka, wpływ temperatury i wilgotności w mieszkaniu (mierzą to głośniki HomePod w moim mieszkaniu) na natlenienie mojej krwi itd. Jest tego bardzo dużo. Jednak, jak wspomniałem, wszystko mierzy się automatycznie, ja muszę tylko wyciągać odpowiednie wnioski i wprowadzać zmiany w moim życiu – takie, które wyeliminują te drobne problemy, które w dłuższej perspektywie mogłyby doprowadzić do poważnych konsekwencji zdrowotnych. Mam tu na myśli moją starość. Chcę jej dożyć – to pierwsze, a po drugie – chcę, aby była ona komfortowa. Zresztą dzięki tym wszystkim pomiarom, mocno poprawiłem też jakość mojego dzisiejszego życia.

    Chyba więc jestem, przynajmniej w pewnym stopniu, maniakiem kontrolowania mojego ciała i stanu zdrowia. I pewnie dlatego tak bardzo zainteresował mnie, znaleziony w internecie, artykuł na temat firmy Throne. Jest to medyczny startup, który stworzył urządzenie do badania… kupy. Urządzenie instaluje się w toalecie, z boku muszli klozetowej i ma ono na celu zbieranie (w niewidoczny sposób) i analizowanie próbek kału. Autor artykułu, Marcin Gontarski, opisuje to w następujący sposób:

    Throne to dosyć intrygujący startup. Inżynierowie opracowali urządzenie, które będzie badać nasz kał. Będzie analizował materiał za pomocą kamery i wykorzysta wsparcie AI. (…) Będzie robić zdjęcia twojej kupy. To jak wyglądają nasze odchody może świadczyć o stanie naszych jelit i przyszłościowo dać cenne wskazówki, jak poprawić nasze zdrowie. Dzięki aplikacji prześledzimy skład naszego kału. (…) Zebrane dane zostaną umieszczone na skali stolca Bristol, która potrafi określić jakość materiału. Poda również trendy, co między innymi pozwoli nam dostosować odpowiedniej diety, aby polepszyć nasze statystyki. Pomoże również w pierwszych rozpoznaniach chorób takich jak choroba Leśniowskiego-Crohna, wrzodziejące zapalenie jelita grubego i IBS.

    Takie urządzenie idealnie wpisuje się w mój świat. Mały drobiazg, który mierzy tak ogromnie ważny element, jak jakość odchodów. I choć wielu to może wydać się śmieszne, to ja jestem przekonany, że dane dostarczane przez Throne mogłyby znacząco przyczynić się do poprawy jakości mojego życia, jak i mojego celu spokojnego dożycia (przynajmniej) 90 lat.

    Mimo ogromnego potencjału i szeregu korzyści, jakie widzę w urządzeniu, jakim jest (czy będzie) Throne, nie planuję jego zakupu. Myślę, że nie jest to jeszcze ten etap, nie ta cena (500 dolarów) i nie ta skala przedsięwzięcia. Jednak ogromnie się cieszę, że powstają takie startupy i urządzenia. Teraz chyba muszę poczekać, aż gigant, taki jak np. Apple, kupi firmę Throne wraz z całą ich technologią i wprowadzi pomiary kału do… no może nie do zegarka, ale jakiegoś innego smart-urządzenia. Prawdziwie na to czekam.

  • chłopaki, żyjmy dłużej, dwa razy dłużej, dziewczyny też

    Badania pokazują, że ciało człowieka jest przystosowane do życia od 120 do 150 lat. I z jednej strony wielkie „wow!”. Całkiem ładny wynik! Jednak z drugiej… no kurde, jakoś nie słyszę, by co chwilę ktoś obchodził 120. urodziny. Mało tego, dożycie nawet nędznych 100 lat jest rzadkością. Szacuje się, że mniej niż 0,02% światowej populacji osiąga ten wiek! A to przecież dopiero 80% minimalnego wykorzystania możliwości naszego ciała! Mało tego, jak się okazuje, w Polsce, kobiety mają czterokrotnie większe szanse na dożycie 100 lat niż mężczyźni. Granica 120 lat jest jeszcze trudniejsza do osiągnięcia. Szacuje się, że mniej niż 0,0001% światowej populacji osiąga ten wiek. W rzeczywistości bardzo niewiele osób w historii udokumentowanej medycyny dożyło 120 lat. Czy tylko ja czuję się, jakbym żył w średniowieczu czytając te słowa?

    Okazuje się, że trzeba się mocno postarać, by mądrze używać (ale nie zużyć za wcześnie) naszego ciała. I tu pojawia się mój blog – powstał, by pomóc mi zbliżyć się do tego wyniku. I już nawet nie chodzi o 120 lat – założyłem sobie mizerną dziewięćdziesiątkę, co i tak nie będzie łatwym zadaniem.

    W serwisie Medonet znalazłem bardzo ciekawy artykuł na ten temat. Monika Mikołajska, autorka, podsumowuje w nim wnioski, do jakich doszli naukowcy, na temat długiego życia i przyczyn, które uniemożliwiają nam jego osiągnięcie. Warto zerknąć na całość, ale mi w tym wpisie przyda się sam wstęp do tego artykułu:

    Starzenie się to inaczej stopniowa utrata zdolności organizmu do utrzymania równowagi fizjologicznej (odporności) – w miarę upływu czasu coraz wolniej wracamy do zdrowia po chorobie. W końcu ludzkie ciało traci całą swoją odporność, kolejne elementy organizmu ulegają awarii, konsekwencją tego jest śmierć. Wg uczonych istnieje sztywna granica czasu, w którym do tego dochodzi – to wyznacza maksymalną długość ludzkiego życia. Wynosi ona 150 lat.

    Ciekawy artykuł, który pokazuje rownież, dlaczego najczęściej nie udaje nam się tego pięknego wyniku (wieku) osiągnąć. A ile właściwie żyjemy? Okazuje się, że współczesna średnia długość życia na świecie wynosi 79 lat. Średnia. Kurna. W Polsce jest podobnie. Z tym że – jak udało mi się przeczytać w healthy&beauty:

    Umieralność mężczyzn w Polsce, podobnie jak w innych krajach europejskich, jest wyższa niż kobiet. Różnica dotyczy przeciętnego trwania życia. Jak wskazuje Główny Urząd Statystyczny, w 2023 roku przeciętne trwanie życia mężczyzn wynosiło 74,7 lat, a kobiet – 82 lata. Choć w ostatnim czasie ta różnica maleje, wciąż jest większa niż w innych krajach europejskich.

    74 lata?
    Coooo?!
    Czy Wy sobie żarty robicie ludzie?

    Kurde, 74,7 to o ponad 15 mniej, niż mój plan minimum. A i tak dopiero połowa naszej teoretycznej, maksymalnej granicy. A ja przecież wymyśliłem sobie, że chciałbym dożyć minimum do tej mojej mizernej 90-taki. Choć biorąc pod uwagę tekst z początku tego wpisu, to wydaje się i tak ogromnym marnotrawstwem, to jak zerkam na statystyki… staje się ona bardzo dużym wyzwaniem.

    Realny plan? Sam nie wiem. Z mojego dziennika wynika, że robię sporo, aby udało mi się go zrealizować, ale widzę również, jak wiele jeszcze zostało mi do zrobienia, zmiany, naprawy. Pytanie: czy wystarczy czasu? Cieszę się, że zacząłem coś robić, że znalazłem odwagę, by cokolwiek w życiu zmienić. Odgrzebałem ostatnio wpis sprzed 8 lat. Jeden z tych początkowych na moim blogu. Inaugurujących moją drogę.

    Pisząc go, 8 lat temu, już wiedziałem, że chcę żyć dłużej, niż te nędzne 74,7. Choć nie jest to proste, każdego dnia próbuję. Z jednych rzeczy rezygnuję, inne wprowadzam do mojego życia – wszystko po to, by jakoś dociągnąć do dziewięćdziesiątki. Minimum do 90.!

    Chociaż nie. Użyłem bardzo niewłaściwego słowa. Nie chcę „jakoś” dożyć tych 90. Ma być niesamowicie, wspaniale, spokojnie, naturalnie…

    Ma być…
    fajnie.

    A Ty?
    Ile planujesz żyć?

  • 📗 doceniam poranki

    Poranek nabiera zupełnie innego wymiaru, gdy naprawdę zaczynam doceniać moje życie. W dzisiejszych dziennikach dzielę się refleksjami z takich właśnie chwil – kiedy wstaję bez presji, planuję dzień z głową pełną spokoju, i jak ten spokój wpływa na moje podejście do codziennych wyzwań, pracy oraz pasji prowadzenia bloga. Co więcej, odkrycie nowych, niespodziewanych przyjemności, takich jak siedzenie po turecku, czyli ze skrzyżowanymi nogami, skłoniło mnie do zastanowienia się nad tym, jak dbanie o zdrowie fizyczne i odpowiednie nawyki mogą prowadzić do małych, ale znaczących zmian w codziennym życiu.

    📅 wpis z 7 sierpnia 2024 r.

    lubię moje życie. ostatnio mocno je doceniam, szczególnie o poranku. wstaję, dopiero wtedy zastanawiam się, co będę tego dnia robił, spokojnie idę przez dzień. fajnie jest. nawet z pracą nie mam takich problemów, jest spoko. cieszy mnie to, bo przez długi czas praca była dla mnie źródłem stresu, a teraz naprawdę możemy się dogadać.
    chciałbym jedynie iść dalej z blogiem. pisanie sprawia mi radość i czuję, że mam wiele do przekazania, ale czasem brakuje mi konsekwencji.
    chyba zaczynam lubić siedzenie ze skrzyżowanymi nogami. sam fakt, że MOGĘ, jest już na tyle fajny, że mi się to podoba, i pewnie dlatego tak siadam częściej. ciekawe, czy miał na to wpływ 4flex, czy tylko same ćwiczenia i taniec. długo nie wierzyłem w takie suplementy, ale faktem jest, że stan moich stawów mocno się poprawił.
    tyle tylko, że również bardziej o nie dbam – nauczyłem się ich używać, dzięki trenerom, zarówno na siłowni, jak i na tańcach. zobaczyłem, jak ważne jest odpowiednie rozciąganie i dbanie o stawy – i staram to robić. czuję, że to naprawdę działa i daje mi większy komfort w codziennym życiu. w ćwiczeniach. w tańcu. mam nadzieję, że to nie jest chwilowe, że to będzie trwać. cenna lekcja przy wprowadzeniu nowych nawyków.

    Prowadzenie dziennika pozwala mi nie tylko lepiej zrozumieć siebie i docenić codzienne drobne przyjemności, ale również zauważyć i celebrować własne postępy i zmiany. Z tych notatek uczę się, jak ważne jest dbanie o siebie, zarówno mentalnie, jak i fizycznie, co przekłada się na ogólną jakość życia. Warto prowadzić dziennik, ponieważ pomaga w refleksji nad sobą i swoim życiem, a także w śledzeniu i docenianiu własnych osiągnięć oraz tego, jak nawet drobne nawyki mogą wpłynąć na samopoczucie.

  • pobudzająca herbata

    Marek Matacz w zdrowie.pap.pl:

    Jedna z najważniejszych kwestii dotyczy zawartości kofeiny (w tym przypadku nazywanej teiną). Podczas gdy jedna filiżanka (niecałe 250 ml) parzonej kawy zawiera ok. 100 mg kofeiny, to podobna objętość czarnej herbaty – niecałe 50 mg. Dużą ilość teiny, ze względu na spożywanie całego proszku zawiera też matcha, która przy dużym stężeniu może mieć nawet więcej kofeiny niż kawa. Kolejna kwestia to fluor. Roślina, z której przyrządza się herbatę silnie pobiera bowiem ten pierwiastek z gleby, a w nadmiarze jest on toksyczny. Szczególnie uważać powinny osoby, które w kranie mają wodę fluorowaną. Najwięcej fluoru wykrywa się w herbacie czarnej, szczególnie w torebkach i granulowanej. Zatem herbata może być zdrowa, ale nie należy raczej jej pić, jak czystej wody, co szczególnie dotyczy osób wrażliwych, takich jak dzieci czy kobiety ciężarne.

    Herbata od zawsze wydawała mi się dość bezpiecznym napojem. I o wiele mniej pobudzającym niż na przykład kawa. A okazuje się, że nie jest to prawda. Od dawna wiem, że na którymś etapie mojego życia – mam nadzieję, że niezbyt odległym – będę chciał zrezygnować z cukru i kawy. Teraz, do tego koszyka niechcianych produktów, dorzucam też herbatę. Chciałbym pozbyć się z życia substancji, które mają silny wpływ na mnie, zbyt mocno pobudzają. Choć pewnie nie nastąpi to dziś ani jutro. Pozbyłem się jednak papierosów, alkoholu, i wiem, że cukier oraz kawę, a teraz i herbatę, również z niego wyrzucę. Wcześniej, czy później.

  • trzymam się tego wyliczenia i nic się nie dzieje…

    Pisałem ostatnio do Was o jedzeniu. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że akurat ten list tak bardzo przypadnie Wam do gustu. Wygląda na to, że taka tematyka nie tylko mnie jest bliska, a dieta, posiłki, energia w ciągu dnia, czy nawet minimalizm – to zagadnienia, które i Wam często chodzą po głowie. Skąd o tym wiem? Kilka osób zechciało odpisać do mnie po przeczytaniu, inni z Was postanowili kliknąć łapkę w górę pod listem. Cieszę się, że korzystacie z tych – mniejszych i większych – form komunikacji ze mną. Dzisiaj też mam coś związanego w pewnym stopniu z jedzeniem. Coś krótkiego. A pomysł na ten list pojawił się w mojej głowie po przeczytaniu pewnego wpisu w internecie.

    Ciężko mnie chyba nazwać regularnym użytkownikiem Facebooka, niemniej jednak, od czasu do czasu, zdarza mi się tam zajrzeć. Chyba – o zgrozo – z nudów. Nuda to, swoją drogą, bardzo ciekawy temat, o którym dużo myślę, ale to opowieść na inny list. Wracając do Facebooka – na szczęście nie zabawiam tam zazwyczaj długo. Jednak nawet te kilka chwil tam spędzonych sprawia, że przeczytam jeden, czy dwa wpisy, które – jak twierdzi algorytm Facebooka – powinny mnie zainteresować. Wpadłem ostatnio na post w jednej z grup, do której zapisałem się wieki temu. Grupa dotyczyła odchudzania i zdrowego stylu życia a związana była z jakąś aplikacją w tym wspomagającą. Był to wpis proszący o pomoc – przez… brak efektów. Zresztą zobacz:

    Jak widzisz, po liczbie komentarzy, od razu pojawiło się wielu doradców, którzy zaczęli wymieniać swoje najróżniejsze sposoby na schudnięcie. Oczywiście, jak twierdzili dyskutujący, dziewczyna musiała robić coś źle, a ich sposoby były o wiele skuteczniejsze od tego, stosowanego przez autorkę posta. Gdy tylko zobaczyłem ten wpis, zapaliła się w mojej głowie lampka z pytaniem: ciekawe, jak długo dziewczyna jest na diecie? Okazało się, że nie tylko mnie to zaciekawiło. A odpowiedź…

    Oczywiście i pod tym komentarzem pojawiło się sporo uwag, rad, wniosków. Można je podzielić na dwie grupy, no… właściwie to na trzy, ale ta trzecia nie ma większego znaczenia:

    • grupa 1: „to o wiele za krótko, daj sobie więcej czasu”
    • grupa 2: „po takim czasie powinny być już wyraźne, zauważalne efekty”
    • grupa 3: „haha 🤣”

    Dość mocno zapadł mi w pamięć ten wpis. Choć nie zamierzałem dodawać na Facebooku żadnego komentarza w tej sprawie, to mam garść swoich przemyśleń.

    Z jednej strony, pomyślałem od razu, że przecież cierpliwość to kluczowe słowo w całej tej układance. Odchudzanie to proces, który wymaga czasu i wysiłku. Chcąc schudnąć, raczej nie powinniśmy oczekiwać natychmiastowych efektów, a nastawić się długoterminowe zmiany, zarówno w naszym sposobie żywienia, jak i innych nawykach. A nie jest to proste, ponieważ media bombardują nas nieustannie rewolucyjnymi dietami, cudownymi suplementami i szybkimi sposobami na zrzucenie wagi. A my, przez to, ciągle szukamy skrótów, które pozwolą szybko osiągnąć wymarzone rezultaty. Bez wysiłku. Bez zmian. Szukamy tej magicznej metody na bycie chudym, na piękny wygląd.

    Tylko, zastanawiam się… po co? Jaki jest cel tych starań? Albo raczej: czy jest właściwy?

    Tak często naszą motywacją jest jakieś jednorazowe wydarzenie w naszym życiu – ślub, wakacje, impreza, występ, pokaz…

    A tak być raczej nie powinno. Powodem, dla którego sięgamy po dietę, powinno być chyba przede wszystkim… zdrowie? Zresztą, całego tego procesu nie powinniśmy nawet nazywać „dietą”, to niewłaściwe słowo, które zakłada jednorazowość, to proces skończony, a taki być nie powinien – ponieważ, gdy naszą motywacją staje się zdrowie, to zakończenie tego procesu (diety), sprawi, że zaczniemy koncentrować się na czymś przeciwnym, a więc na… braku zdrowia? chorobach?

    Szkoda, że nie rodziny się z taką wiedzą i przekonaniem, że musimy do tego wszystkiego powoli dochodzić, uczyć się na własnych błędach. Jedni szybciej, inni wolniej. Ja potrzebowałem wielu lat, by do takich wniosków – dzisiaj wierzę, że jedynych właściwych – dojść, by zacząć coś zmieniać, naprawiać. I mam nadzieję, że mi to wcale nie przejdzie.

  • każdy ma jakiegoś bzika, bo tak łatwo się zakochać

    Pani Ula, bardzo sympatyczna osoba, z którą mam okazję od dłuższego czasu współpracować, zna mnie już dość dobrze i wie, że uwielbiam aktywny styl życia. Pani Ula jest fanką sportów zimowych, głównie jazdy na nartach. Często, gdy przychodzą chłodniejsze miesiące, i zaczyna planować swój kolejny wyjazd na narty, zachęca mnie, abym i ja kiedyś spróbował. Bo widzicie, jakoś tak wyszło, że nigdy nie mialem okazji jeździć na nartach. Pani Ula o tym wie i kusi mnie często opowieściami, jak to fajnie jest na stoku. Moja odpowiedź na to jest zawsze taka sama: „Niestety, nie mogę. Ponieważ zakocham się i będzie klops”.

    Tak właśnie wyglądają od dłuższego czasu moje przygody z każdym nowym sportem, aktywnością. Zaczynam, jeden raz, potem drugi, trzeci i… zatracam się całkowicie. No, może nie tak całkowicie, ale każda z takich aktywności, dość mocno mnie wciąga. Tak było z bieganiem, łyżwami, rolkami, pływaniem, ping-pongiem… droga jest zazwyczaj bardzo podobna. Zaczynam, czasem obudowuję się kilkoma gadżetami związanymi z danym sportem (dodaje pewności siebie i łatwiej wtedy zacząć), wchodzę pełną parą w nową rzecz i… zakochuję się.

    Dzieje się tak, z dwóch powodów.

    Pierwszy to mój sposób na nowe aktywności. Moje – dość emocjonalne podejście – do nowych rzeczy w życiu, opisałem w jednym z ostatnich wpisów na blogu: Wstań z kanapy ->. Jest to w gruncie rzeczy też moja instrukcja na to, jak się zakochać, choć zdaję sobie sprawę, że nie u wszystkich może zadziałać. U mnie jednak taki schemat sprawdza się nadzwyczaj dobrze.

    I tu pojawia się pewien problem, ponieważ najprościej by było, gdybym biorąc się za nowe zajęcie, porzucał – czy raczej przestawał kochać – jedno z tych dotychczasowych. A niestety tak nie jest, dokładam więc do kotła namiętności kolejne rzeczy i moje serce stale musi powiększać się o nowe ukochane elementy. W miłości to chyba nazywa się: wierność? 🤔 Albo: bigamia 🤣 Efekt jednak jest taki, że miałem jakiś czas temu dzień, w którym wstałem wcześnie rano, wyskoczyłem pobiegać, potem złapałem rower, spakowałem na niego rolki i wyruszyłem w objazdową trasę pomiędzy miejscami, w których mogę sobie popracować, a wieczorem dojechałem jeszcze na halę na trening rolkowy. A i tak żałowałem, że nie mam jeszcze zajęć z jazzu, basenu, czy chociaż ping-ponga – każdą z nich mógłbym jeszcze z radością wcisnąć w mój dzień. Jednak to właśnie wielogodzinna aktywność tamtego dnia uświadomiła mi, jak bardzo ruch, ciągły ruch, stał się ważny w moim życiu.

    W pewnym momencie zadałem jednak sobie pytanie: czy to jest ok? Czy nie przesadzam? Gdzie jest granica pomiędzy pasją a uzależnieniem? I moja odpowiedź prowadzi do drugiego powodu, przez który tak łatwo się zakochuję. A jest on taki, że podświadomie czuję, co w tym przypadku w mojej głowie graniczy wręcz z pewnością, że ze wszystkich uzależnień świata, to związane z aktywnym stylem życia, jako jedyne mi nie przeszkadza i jest całkiem ok.

    W moim życiu podążałem wieloma ścieżkami, miałem całkiem sporo „sensów życia”, przeróżne cele. Z perspektywy czasu, widzę jednak, że moja dzisiejsza droga, która zakłada tak dużo ruchu, a co za tym idzie dbania o zdrowie, o moje ciało – powinna być podstawą każdego z tych „sensów”. Moim najważniejszym założeniem dzisiaj jest właśnie zdrowie. Tak przynajmniej sobie tłumaczę moje zafiksowanie na punkcie „ciągłego ruchu”.

    A na punkcie czego Ty masz (dzisiaj) bzika?

  • jak aktywność fizyczna pomaga walczyć ze zmęczeniem

    Im więcej siedzisz, tym bardziej zmęczony jesteś – zabawne, ale tak bardzo prawdziwe. Oto ciekawy, inspirujący fragment wpisu, jaki znalazłem na blogu Rośnij w siłę (🔗):

    Możesz pomyśleć, że trening fizyczny, gdy jesteś zmęczony, przynosi efekt przeciwny do zamierzonego. Jednak ćwiczenia są niezwykle przydatne w walce ze zmęczeniem. Ćwiczenia pomagają poprawić wytrzymałość i siłę mięśni, co sprawia, że z czasem czujesz się mniej zmęczony.
    Pomagają również w dystrybucji składników odżywczych i tlenu do komórek, co pozwala organizmowi pracować wydajniej. Kiedy twój organizm pracuje wydajniej, nie czujesz się tak zmęczony podczas aktywności fizycznej, ponieważ twój organizm nie musi pracować podwójnie.

    Aktywny tryb życia jest z pewnością moim odkryciem ostatniej dekady. W szkole podstawowej uwielbiałem sport – jak chyba wielu 10-letnich chłopaków. Grałem w piłkę (nawet przez krótką chwilę w lokalnym klubie piłkarskim!), biegałem, rowerowałem…

    Ruch był naturalnym elementem mojego życia. Potem przyszła szkoła średnia i ekscytacje zupełnie innymi rzeczami. Choć i tak głównym środkiem transportu nadal były moje nogi – więc nie odczuwałem skutków odwrócenia się od sportu aż tak bardzo – to i tak moja aktywność fizyczna znacząco spadła. Zacząłem obracać się w „środowisku”, w którym nie królował sport. W tamtym czasie imponował mi zupełnie inny świat i odwróciłem się od sportu, od aktywnego życia. Potem było jeszcze gorzej, gwoździem do mojej sportowej trumny był, jak pewnie dla wielu, samochód – ten okazał się na tyle wygodnym, użytecznym i wyręczając, codziennym narzędziem, że powoli zaczęła we mnie zanikać potrzeba codziennego ruchu.

    Dziś naprawiam tamte błędy.

    Widzę teraz, jak bardzo zmęczone jest moje ciało, gdy… się nie męczy. Gdy nie daję mu codziennej dawki aktywności, wysiłku. Choć to może wydawać się zabawne, to tak właśnie jest. Najlepsze poranki mam wtedy, gdy dnia poprzedniego wieczorem jestem w stanie ledwo doczołgać się do łóżka. Oczywiście mam tu na myśli momenty, gdy dzień wcześniej „dam sobie wycisk”, gdy do upadłego trenuję na rolkach, na maxa gram w unihokeja, pływam, biegam… gdy to aktywność jest głównym elementem mojego dnia. Budzę się wtedy i wiem, że żyję, że zrobiłem mojemu ciału wspaniały prezent, dostarczając mu siły, motywacji i inspiracji do lepszego działania. Im większy wycisk sobie sprawię, tym lepiej się czuję. Nauczyłem się leczyć zmęczenie wysiłkiem fizycznym i jest to jedna z lepszych umiejętności mojego dorosłego życia. I nie jest w stanie zrozumieć tego nikt, kto tego nie spróbował.

  • ibuprofen jak cukierki

    W serwisie Lifehacker znalazłem ostatnio artykuł, z pytaniem w tytule: Czy naprawdę tak źle jest brać środki przeciwbólowe przed treningiem? (Meredith Dietz). Od razu mnie on zainteresował, ale nie ze względu na potencjalną użyteczność, a z uwagi na oburzenie, jakie się od razu w mojej głowie pojawiło. Meredith, stworka artykułu, zaczyna w bardzo niepokojący sposób:

    I grew up in a pro-ibuprofen household. To this day, my father insists that “a little Advil never hurt anybody.”

    (tłumaczenie: Dorastałam w gospodarstwie domowym proibuprofenowym. Do dziś mój ojciec nalega, aby „mały Advil nigdy nikogo nie skrzywdził”).

    Należę do grona osób, które (jeżeli tylko mogą), unikają leków. Oczywiście, gdy jest to konieczne – jest to konieczne. Ale „pakowanie” w siebie wyniszczącą chemię bez wyraźnej potrzeby… nie mieści się w mojej głowie. Dlatego artykuł Meredith od razu zwrócił moją uwagę.

    Jest to dla mnie prawdziwie przerażające i szokujące, gdy pomyślę sobie, co ludzie są w stanie zrobić, albo raczej ile są w stanie poświęcić, by osiągnąć swój cel. Czasem dość słaby cel, jakim jest chwila pozornej przyjemności czy pokonanie pewnych ograniczeń naszego ciała, które pokonywane być nie powinny. Lek w tym wypadku staje się używką, taką samą jak papierosy, alkohol, czy inne środki odurzające. Ma uśmierzyć ból, który przecież jest nam tak bardzo potrzebny. Potrzebny do tego, by identyfikować co możemy, a czego nie powinniśmy robić. Jest wyznacznikiem granic, których nie powinniśmy przekraczać.

    Choć mnie również zdarza się posmarować bolącą po treningu nogę maścią przeciwbólową – szczególnie że ma ona działanie nie tylko przeciwbólowe – to jednak wiem, że sam ból pojawił się nie bez powodu i trzeba zrobić przerwę, coś zmienić, poprawić – a nie cisnąć jeszcze bardziej. 

    W ostatnich dniach sam zmagałem się z, na szczęście lekką, kontuzją kolana. Pojawił się ból, więc wiedziałem, że coś się dzieje.

    Uruchomiłem profilaktykę, odciążenie, opaskę stabilizującą, jak i maść przeciwzapalną, z właściwościami przeciwbólowymi. Wiedziałem jednak, że fakt, że po jakimś czasie już mniej boli, nie oznacza, że od razu wróciłem do pełnej sprawności. Wręcz nie za bardzo pasowało mi to, że ból po maści znika – odczuwałem lekki brak kontroli nad kontuzją, nie miałem sygnałów od mojego ciała, jakie ruchy mogę wykonywać, a jakich nie powinienem. 

    Priorytetem w naszych dążeniach, niezależnie od obszaru działania, powinno być długie życie w zdrowiu – tak najogólniej rzecz biorąc. Wszystkie nasze cele powinny być wyznaczane w zgodzie z tym jednym, nadrzędnym zadaniem. To zdrowe podejście zdrowego człowieka.

    Artykuł Meredith porusza istotny wątek zażywania niesteroidowych leków przeciwzapalnych przed treningiem, w celu zapobiegania potencjalnym urazom. Co długofalowo jest oczywiście mocno głupie. Na szczęście, artykuł kończy się podsumowaniem dokładnie takim, jakiego bym oczekiwał:

    There are risks to any medication; the more you take, the bigger the risk. Before you pop a pre-workout NSAID, remember that the science suggests that there are no significant physiological benefits, but there are potential long-term drawbacks (such as stomach ulcers and liver failure) if you consistently take too much for too long.
    If ongoing pain is an issue during exercise, consider reaching out to a professional instead of regularly self-medicating. Pain relievers are a short term fix if you need them to get through the day, but don’t take any more than you need to.

    (tłumaczenie: Istnieje ryzyko związane z każdym lekiem; im więcej bierzesz, tym to ryzyko jest większe. Zanim weźmiesz NLPZ (niesteroidowe leki przeciwzapalne) przed treningiem, pamiętaj, że nauka sugeruje, że nie ma znaczących korzyści fizjologicznych, ale istnieją potencjalne długoterminowe wady (takie jak wrzody żołądka i niewydolność wątroby), jeśli konsekwentnie przyjmujesz zbyt dużo przez zbyt długi czas. Jeśli ciągły ból jest problemem podczas ćwiczeń, rozważ skontaktowanie się z profesjonalistą zamiast regularnego samoleczenia. Leki przeciwbólowe to rozwiązanie krótkoterminowe, jeśli potrzebujesz ich na cały dzień. Nie bierz ich więcej niż potrzebujesz.)

    Przeczytaj cały artykuł (🔗).

  • Jestem głodny.

    Byliście kiedyś na diecie? Ja tam ich nie cierpię. Założenie, że przez tydzień, dwa czy pięć tygodni, nie możemy jeść pewnych rzeczy, a potem wracamy do wcześniejszych nawyków, jest dla mnie mocno słabe. Jedzenie, szczególnie kompulsywne, jest nałogiem. Gdy dołożymy do tego rodzaj jedzenia, jaki często w siebie pakujemy – to spożywanie pokarmów bardzo łatwo można myślę porównać na przykład do palenia papierosów. A tych przecież nie odstawiamy czasowo, aby odtruć nasz organizm, i potem wrócić do pysznego, trującego dymu. Papierosy, jak już rzucamy, to na zawsze! Przynajmniej taki zawsze jest plan. Dlaczego więc w kontekście jedzenia przechodzimy na dietę, którą – już z założenia – odstawiamy na półkę po jakimś czasie? Nigdy tego nie pojmowałem, choć pewnie jest cała masa medycznych, sportowych, filozoficznych, naukowych, ideologicznych, kulturowych i innych ważnych powodów, dla których tego rodzaju chwilowe zmiany sposobu żywienia są właściwe. Ja tego po prostu nie kupuję – zamiast diety, wolę stałą zmianę sposobu żywienia. Wychodzę z założenia, że jeżeli coś jest dla nas dobre, należy pracować nad tym, aby było permanentne, a nie chwilowe. Mylę się?

    No właśnie… I z takim moim restrykcyjnym podejściem szukam sobie od lat jakiegoś fajnego sposobu na życie, na codzienność, na jedzenie, na posiłki, na zakupy. Choć i tak poczyniłem już ogromne postępy, zmieniając kilka lat temu nawyki zakupowe. Przestałem wtedy kupować jedzenie w marketach. Mam swojego jednego Carrefour’a (choć równie dobrze mogłem wybrać Tesco czy Aldiego), w którym kupuję chemię do prania, płyny do mycia naczyń i podłóg, czy pastę do zębów – i to raczej wszystko. Z jedzenia w moim markecie mogę co najwyżej sięgnąć po ulubiony ketchup, majonez czy ciasto do pizzy. Choć nawet z tych produktów 95% rzeczy w na półkach nie nadaje się do spożycia. Serio! Nie mogę uwierzyć, że ludzkość tak bardzo przestraszyła się koronawirusa, a pakuje w siebie tony jedzenia, któremu z punktu widzenia składu bliżej chyba do torebki foliowej, niż czegoś, co można nazwać zdrowym produktem. Zapakowana w folię, chemiczna szynka z takiego marketu nie powinna być nawet nazywana jedzeniem. Choć oczywiście, również w markecie można sięgać po zdrowe rzeczy – niestety jest to chyba wielokrotnie trudniejsze, niż na bazarku czy targu. W ogóle to świat pod tym kątem jest taki dziwny – miasta pełne są Mc’Donaldów, KFC, Pizzy Hut i innych fast food’ów, których głównym zadaniem wcale nie jest nas zdrowo nakarmić, ale zarobić (na nas) jak najwięcej, wydając na produkcję tego „jedzenia” jak najmniej, ale pakując to jednocześnie składnikami, które będą w stanie oszukać nasze zmysły – które będą w stanie nam wmówić, że to, co jest nam serwowane, jest smaczne. Ma być tanio, smacznie i zapełnić nam brzuchy. Myślę, że gdyby tylko pozwalało na to prawo, a ludzie nie zauważyliby różnicy, w najtańszym cheeseburgerze z pewnością mielibyśmy dodatkową warstwę wypełniacza w postaci styropianu czy waty.

    No dobra, nakręciłem się strasznie – wybacz – ale tak już mam, gdy myślę sobie o tym, jakiego rodzaju jedzenie często w siebie pakujemy. Szczególnie że i mnie zdarza się od czasu do czasu wpaść do „Maca” czy „na skrzydełko”. Mam wtedy ogromne wyrzuty sumienia i żywy dowód na to, jak silnym nałogiem jest jedzenie. Czasem ulegam. Na co dzień kupuję jedzenie od sprawdzonych ludzi na targu, ale co jakiś (na szczęście dłuższy) czas, sięgam w Carrefourze po dwie wielkie paki chipsów i wieczorem siadam z dzieciakami do oglądania śmiesznego filmu. Moja droga do zdrowego jedzenia rozpoczęła się już kilka lat temu, ale do celu jeszcze bardzo daleko.

    No i zobacz, miałem Ci dzisiaj opowiedzieć o tym, że chodzę ostatnio mocno głodny – szczególnie w określonych porach dnia (i nocy). Zamiast tego rozpisałem się o zakupach, fast food’ach i niezdrowym jedzeniu. Historię związaną z jedzeniem i moim nowym sposobem żywienia dokończę więc za tydzień, dzisiaj napiszę Ci tylko, że udało mi się znaleźć bardzo fajny sposób na ograniczenie i kontrolę tego, co i kiedy jem. Do tego sposób ten jest mega prosty. Stosuję go od kilku tygodni i jestem więcej niż zadowolony! Widzę już efekty na wadze, lepsze wyniki podczas biegania i mocny trening silnej woli. Choć tej ostatniej podobno lepiej nie trenować, a oszczędzać… Ale to historia na jeszcze inną wiadomość 🙂

    Jak co tydzień, mam też do CIebie pytanie: czy jesteś zadowolona/zadowolony z tego co jesz? Twoja odpowiedź na to pytanie przyda mi się do kolejnej wiadomości – tej, którą napiszę za tydzień. Kliknij więc „odpowiedz” i daj znać 🙂 Możesz po prostu napisać „tak” albo „nie”, choć z przyjemnością poznam też Twoją szerszą opinię na ten temat. Jestem mega ciekawy, jaki jest Twój stosunek do zakupów i jedzenia.