Czasem mam wrażenie, że co piąty odcinek Morning Pages, wpis na Facebooku, czy artykuł, który tworzę, zaczyna się tak samo: „wróciłem, przepraszam, że się nie odzywałem”. I dokładnie tak miałem ochotę zacząć i tym razem. Nawet wiem, dlaczego tak się dzieje – dużo obiecuję sobie i Wam (choć chyba głównie sobie), a potem przychodzi życie i wywraca wszystkie moje plany do góry nogami. Dokładnie tak było i tym razem: pod koniec wakacji usiadłem, ułożyłem wspaniały i przeładowany zadaniami plan na treści blogowe i… nie do końca się to udało 🙂 Założenie były bardzo fajne: w każdym kolejnym miesiącu, biorę się za jeden temat i tworzę treści właśnie wokół niego. Mam vloga i podcast „Morning Pages”, jest podcast „Fajne Życie”, są artykuły na blogu, wideo i newsletter. Dokładnie zaplanowałem wszystkie te kanały – wiedziałem co, gdzie i kiedy publikować, wystarczyło jedynie zrealizować ten plan. Wybrałem nawet tematy na pierwsze kilka miesięcy. Krótko mówiąc: wszystko dokładnie sobie poukładałem. Nie przewidziałem jednak jednego: życia. A dało ono o sobie znać już na samym początku.
Żeby to wszystko było jeszcze bardziej zabawne, pierwszym tematem, jakim zacząłem się zajmować była „właściwa organizacja”. Uznałem, że takie zagadnienie jest idealne na początek – zarówno dla mnie, jak i moich czytelników. W końcu wrzesień to czas, w którym dzieciaki (w tym i moje oczywiście) ruszają do szkoły, a i my z żoną przestawiamy się z letnio-wakacyjnego trybu na jesienną mobilizację. To idealny czas, aby powrócić do zapomnianych przez wakacje zdrowych nawyków i przyzwyczajeń, wspaniały moment, aby wszystko na nowo poukładać. U mnie w domu „efekt września” jest jeszcze bardziej odczuwalny, ponieważ moja Ewa, jest nauczycielką – i razem z dzieciakami wraca do pracy po wakacyjnej przerwie. Ja z kolei – korzystając z pięknej pogody i faktu, że moje dziewczyny w wakacje są głównie w domu – przez większość lipca i sierpnia, pracowałem poza domem. Wrzesień jest więc dla mnie powrotem do domu… Krótko mówiąc: idealny czas, aby zająć się tematem organizacji.
Niestety już na samym początku zaliczyłem falstart – powrót do szkoły moich dzieciaczków i powrót do pracy Ewy sprawiły, że nie wyrobiłem się na 1 września… Pierwszy odcinek drugiego sezonu Morning Pages – który miał przerwać moją wakacyjną absencję na blogu – wyszedł mniej więcej z dwutygodniowym opóźnieniem. Nie przejąłem się jednak zbytnio tym znakiem z nieba i postanowiłem kontynuować pierwotny plan, z tym że z drobnym przesunięciem czasowym. Początkowo szło nawet nieźle – nagrałem kilka odcinków Morning Pages, opublikowałem pierwszy z zaplanowanych artykułów i… wtedy życie postanowiło o sobie przypomnieć.
Było piękne, niedzielne, wrześniowe popołudnie, gdy Ewa przyszła do mnie i powiedziała, że znalazła na OLX’ie cudnego szczeniaczka. A musicie wiedzieć, że temat pieska przewijał się w naszym domu już od wielu miesięcy, i to głównie Ewa go blokowała, nie mogąc zdecydować się i przekonać do tak wielkiej odpowiedzialności i zmian w życiu, jakie wprowadza pojawienie się psa. Od czasu Miki (która gościła u nas niezbyt długo), pierwszy raz pomyślałem, że faktycznie możemy mieć w domu pieska! Również nasze dzieciaki szybko zorientowały się w sytuacji, wywęszyły szansę na wymarzonego szczeniaczka i rozpoczęliśmy wspólne działania szturmowe przeciwko Ewie, aby jak najszybciej jechać po pieska – zanim Ewa się rozmyśli. Efekt był taki, że kilka godzin później mały, biały, niewinny i przestraszony piesek, obsikiwał nam już podłogę 🙂
Gdy byłem mały, przez mój rodzinny dom przewinęło się całkiem sporo zwierząt (choć ja sam opiekowałem się głównie moim małym kotkiem, który przeżył ze mną wspaniałe 17 lat). Mieliśmy kilka piesków, kotów, świnki morskie, króliczki, nawet małe kaczki i dwie białe kozy, które latem strzygły nam trawkę, a zimą – no cóż, głównie śmierdziały. Wiedziałem więc – chyba jako jedyny w domu – z czym wiąże się przygarnięcie małego szczeniaczka, spodziewałem się wywrócenia życia do góry nogami. I niestety nie pomyliłem się. Nasz nowy członek rodziny nazywał się Pirat – takie imię otrzymał od rodziny, od której go odebraliśmy. Tłumaczyli nam, że nadali mu je ze względu na łatkę przy jednym oku, ale patrząc na zachowanie tego gagatka, myślę, że powodów ku temu mogło być znacznie więcej!
Cóż… szybko okazało się, że maluch potrzebuje bardzo dużo miłości, cierpliwości i zmian, jakie musieliśmy wprowadzić w domu. To nie tylko zrujnowało cały mój blogowy plan na kolejne artykuły i nagrania, ale również totalnie zniszczyło moje poranki. Do tej pory, zaraz po przebudzeniu sięgałem po butelkę wody, później była poranna toaleta, często włączałem aplikację Elevate, która pomagała – równie skutecznie co woda – rozbudzić moje szare komórki, była medytacja, czasem joga, śniadanie, pisanie itd. Pojawienie się Pirata sprawiło, że z moich poranków została tylko woda, którą i tak mogłem wypić dopiero po przywitaniu się z piszczącym i stęsknionym po całej nocy pieskiem, znalezieniu wszystkich zasikanych w domu miejsc, umyciu podłogi i nakarmieniu tego małego wariata. Przez pierwsze dwa tygodnie nie udało mi się ani razu dotrzeć nawet do medytacji, nie mówiąc już o pisaniu czegokolwiek na bloga… I żebyście mnie dobrze zrozumieli – zakochałem się w tym maluchu już pierwszego dnia, uwielbiam wspólne spacery z nim (na razie po podwórku), ganiamy się, wygłupiamy, przytulamy i dużo ze sobą rozmawiamy (z psem też można!), ale faktem jest, że zdezorganizował on nasze życie już od pierwszego dnia gdy się pojawił. I gdybym musiał poradzić sobie tylko z tą jedną rzeczą, myślę, że udałoby mi się powrócić do pisania w miarę szybko, ale oczywiście życie postanowiło kolejny raz o sobie przypomnieć…
Był piękny sobotni poranek (chyba wszystkie historie z tego wpisu będą zaczynały się w taki sposób) a ja wróciłem właśnie z wyprawy na targ z masą smakołyków. Razem z dzieciakami szykowaliśmy nasze standardowe, sobotnie śniadanie. A musisz wiedzieć, że weekendowe posiłki są u nas w domu szczególnie ważne i wszyscy bardzo się staramy, aby jak najlepiej je przygotować. Nawyk jedzenia wspólnych śniadań wprowadziliśmy kilka lat temu, jednak w tygodniu nie mamy zbyt wiele czasu, aby razem posiedzieć i porozmawiać przy śniadaniu. Pomimo faktu, że każdego ranka siadamy wspólnie, aby zjeść ten pierwszy posiłek, to od poniedziałku do piątku, mamy na to raptem 20 minut. W weekend jest inaczej – nie żałujemy sobie czasu na śniadanie, a każdy sobotni i niedzielny poranek jest u nas tak samo uroczysty co śniadanie wielkanocne. Serio! Chyba wszyscy kochamy nasze weekendowe śniadania. A więc nakrywaliśmy wspólnie stół, rozpakowując jednocześnie „targowe” zakupy, gdy nagle… moja najmłodsza córka gorzej się poczuła. Nie chcę za mocno wchodzić w szczegóły (wybacz, staram się jednak nie odsłaniać zbytnio tej sfery mojego życia), jednak kilka godzin później była już w szpitalu z przepisaną dwutygodniową kuracją, której nie mogła niestety odbyć w domu. Ustaliliśmy z żoną, że to ona zostanie z Amelką w szpitalu, a ja zajmę się domem, drugą córką i naszym małym pupilem, który dopiero uczył się przecież z nami żyć. Jak się zapewne domyślasz, to już totalnie zniszczyło moje plany związane z publikowaniem czegokolwiek na blogu. Poczułem, że mam dość. Poranki nadal wyglądały dość chaotycznie: zaraz po przebudzeniu leciałem do stęsknionego i piszczącego pieska, potem biegałem po domu z papierem i ścierkami, aby doprowadzić podłogę do stanu używalności, szybkie śniadanie i wyprawienie starzej córki do szkoły. A potem na zmianę – jeden dzień jechałem do szpitala, a drugi nadrabiałem pracę. Nie było łatwo, ale wtedy… życie postanowiło po raz kolejny o sobie przypomnieć….
Od ostatnich wydarzeń minął równy tydzień, był piękny sobotni poranek (a jak!). Pomimo sytuacji w domu i faktu, że z powodu nieobecności Ewy i Amelki działaliśmy w mocnym osłabieniu, postanowiliśmy z Alicją – starszą córką – przygotować nasze tradycyjne wspaniałe, weekendowe śniadanie. Chcieliśmy choć trochę normalności w tej nienormalnej sytuacji, a śniadanie wydawało się dobrym na to sposobem. Przygotowaliśmy więc wszystko zgodnie z naszym zwyczajem i usiedliśmy do stołu. Nasza radość z tej namiastki spokoju trwała może z 15 minut, ponieważ po chwili Ala usłyszała dziwne syczenie (sssss) dochodzące z góry (nasz domek ma parter i piętro). Szybko udałem się na piętro, aby sprawdzić o co chodzi, a gdy tylko wszedłem na najwyższy stopień schodów, wpadłem (dosłownie) w ogromną kałużę. Może domyślacie się, jaka była moja pierwsza myśl po kilku tygodniach z małym, sikającym wszędzie szczeniakiem?
Pirat!!!!!
Jednak po chwili namysłu, uświadomiłem sobie, że przecież nasz piesek nie był jeszcze dzisiaj na gorze, a i tak kałuża była na niego zdecydowanie za duża! I wtedy przypomniałem sobie o syczeniu, spojrzałem na rurę w korytarzu…
Wiesz już, o co chodzi? Oczywiście przeciekała i wszystko na górze było zalane. Takie rzeczy zawsze przytrafiają się w najgorszym możliwym momencie, prawda? Choć z drugiej strony, nigdy nie ma odpowiedniego momentu na pękniętą rurę. Spora część soboty upłynęła więc na sprzątaniu i badaniu uszkodzenia. Na szczęście okazało się, że awaria dotyczy jedynie rury z ciepłą wodą, więc nie zostaliśmy totalnie odcięci od wody na kolejne dni.
I teraz mógłbym zacząć kolejną opowieść o tym, jak ciężko znaleźć hydraulika, który zdecyduje się przyjechać do takiego „drobiazgu”, czy o tym, że na początku kolejnego tygodnia dopadło nas z Alicją przeziębienie i musieliśmy trochę posiedzieć w domu. Ale nie o to chodzi, abym zasypywał Cię kolejnymi opowiadaniami tłumaczącymi, dlaczego przez trzy tygodnie nie udało mi się napisać ani nagrać nic na bloga. Ważne jest, że minęło kilka tygodni, mamy już kolejną niedzielę, jest godzinę 5:30, a moje dziewczyny śpią smacznie w swoich łóżkach (wszystkie już w domu!). Piesek, który w końcu nauczył się wołać i wychodzić na dwór gdy ma potrzebę, odpoczywa na swoim miejscu, a ja jestem po śniadaniu, kawie, herbacie i ponad dziesięciu tysiącach znaków, które napisałem dzisiaj na bloga. Zwarty i gotowy, aby dalej tworzyć! Wydarzenia ostatnich tygodni sprawiły, że jeszcze bardziej zapragnąłem, ładu i porządku w życiu. A dzięki temu jeszcze mocniej chcę pochylić się nad – tak już bardzo już opóźnionym – tematem organizacji, o którym postanowiłem opowiadać Ci już kilka miesięcy temu. Być może ostatnie wydarzenia powinny nauczyć mnie, żeby nie planować za dużo, nie obiecywać zbyt wiele, nie planować tak obficie. Ja jednak nie zamierzam poddawać się i hamować mojej ambicji, przeciwnie – postaram się wypełnić mój pierwotny plan, najwyżej z dużym opóźnieniem! Także zapraszam Was po raz kolejny do tego samego, co obiecywałem na początku września – do jeszcze lepszej organizacji, o której opowiem w Morning Pages, podcaście Fajne Życie i na blogu ????
Witajcie. Ale się u mnie działo w ciągu ostatnich tygodni. Zastanawiam się od czego zacząć. To może zacznę od przedstawienia. Poznajcie Mikę.
Mika to piesek, mały szczeniaczek, który pojawił się w moim życiu. Ale od początku.
Na przełomie czerwca i lipca pojechaliśmy całą rodzinką na wakacje. Odwiedziliśmy Gdańsk – mamy tam jedno urocze miejsce gdzie lubimy spędzać urlop i zatrzymaliśmy się właśnie tam. Już przed wyjazdem pojawiały się u nas pierwsze rozmowy na temat pieska – rozważania, czy możemy, czy powinniśmy, czy damy sobie radę. Dzieciaki oczywiście od początku były na „tak”, ja również dość entuzjastycznie podchodziłem do całej sprawy. Ciągle jednak brakowało ostatecznej decyzji.
Na wakacjach byliśmy jednak otoczeni przez pieski, nie dało się nie myśleć o małej adopcji i tym czy nie warto spróbować. I na sam koniec naszego pobytu w Gdańsku, zapadła decyzja, że podejmiemy się tego wyzwania.
Powrót z wakacji zazwyczaj jest ciężkim momentem, kojarzącym się wielu z pourlopową lekką depresją i niechęcią do pracy. Można chyba porównać go do zmęczenia spowodowanego różnicą czasu po podróży samolotem (ang. jet lag – chyba nie ma ładnego polskiego odpowiednika tego słowa?). Tym razem jednak ominął mnie ten ponury stan. Wszystko dlatego, że miałem do czego wracać – czekała nie mnie Fajna Praca, Fajne Poranki, Fajne Jedzenie prosto z naszego targu (za którym moje dziewczyny bardzo tęskniły), wszystkie moje Fajny Rytuały. Nasz urlop udowodnił mi, że dla szczęśliwego człowieka całe życie to wakacje. A powrót z urlopu to tylko zmiana jednej przygody na drugą.
Gdy wróciliśmy, zacząłem planować. Oczywiście jako typowy pędziwiatr, pierwsze co zrobiłem, to wskoczyłem na OLX w poszukiwaniu ukochanego szczeniaczka. Długo przeglądałem ogłoszenia – zarówno te ze schronisk, jak i prywatnych osób. Już podczas pierwszego przeglądania dodałem kilkanaście pozycji do obserwowanych. Jedno z nich szczególnie zwróciło moją uwagę. Facet z Żyrardowa (kilkanaście kilometrów od nas) oddawał piękne szczeniaczki – miał dwóch samców i trzy albo cztery suczki. Postanowiłem dać sobie jeszcze kilka dni na podjęcie ostatecznej decyzji.
Środa. Zaraz po przebudzeniu wiedziałem, że dzisiaj jest ten dzień. Czułem ogromne podekscytowanie i jednocześnie lęk. Wiedziałem, że jesteśmy totalnie nieprzygotowani a cały ciężar opieki nad psem spadnie na mnie. Byłem na to gotowy i zdecydowany. Wtedy jeszcze nie wiedziałem na co się piszę.
Jak wiecie wstaję dość wcześnie i gdybym z samego rana (co dla mnie oznacza 4-tą rano) zadzwonił do faceta z ogłoszenia z pytaniem o psa, chyba dzisiaj nie miałbym o czym pisać. 🙂 Czekałem więc przygotowując listę rzeczy które muszę kupić. Wiedziałem już, że to musi być właśnie ten piesek z Żyrardowa. Nie znałem się kompletnie na rasach i połączenie Teriera Rosyjskiego i Cane Corso niewiele mi mówiło. Przejrzałem zdjęcia jednych i drugich, ale nie napotkałem na nic niepokojącego. Być może gdybym więcej postudiował na temat takiego połączenia, nie zadzwoniłbym z pytaniem o pieska.
Gdy wstały dzieciaki, stała się fajna rzecz – Ala przyszła do mnie i zapytała: „Tata, to kiedy w końcu będziemy mieli pieska?” Zupełnie jakby wiedziała, że od kilku dni biję się z myślami, planuję, zastanawiam i ostatniej nocy podjąłem decyzję. Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem: „Zabawne że o to pytasz akurat dzisiaj. Piesek pojawi się w naszej rodzinie szybciej niż myślisz.” Szczęśliwa Ala wiedziała już, że to będzie tego dnia.
Po śniadaniu wyruszyłem jak niby nigdy nic do pracy. Ponieważ są wakacje, więc zarówno dzieciaki jak i moja żona (która pracuje jako nauczycielka – i wychodzi od września do czerwca) są w domu. W związku z tym częściej niż zwykle pracuję poza domem. Minusem tego okresu jest to, że mniej zajmuję się domem, mniej doglądam pewnych rzeczy, ale ogromny plus to moje nowe miejsca pracy – kawiarnie, ogrody i parki, w tym moje ukochane Radziejowice w których praca staje się czystą przyjemnością i jednym wielkim spacerem. Zawsze śmialiśmy się z Ewą, że Radziejowice to takie Łazienki Królewskie, tylko bez ludzi. I, z jednej strony nie chciałbym aby się to zmieniło, ale i tak namawiam każdego aby odwiedził to przepiękne miejsce. Ruszyłem więc do pracy. Dzień zaplanowałem w ten sposób, aby na początku załatwić wszystkie palące problemy w pracy a potem udać się na zakupy przygotowujące do adopcji pieska. Zacząłem od rozmowy z facetem z ogłoszenia. Dowiedziałem się, że pozostały mu już tylko dwie suczki a koszt ich adopcji wyniesie 100 zł. Co?!? Płacić za psa? NIe o to chodziło, ale byłem już zakochany w piesku ze zdjęcia, więc szybko podjąłem decyzję, że pojadę przynajmniej obejrzeć. Umówiliśmy się na 15-tą. Następne kilka godzin poświęciłem już na pracę.
Bałem się podróży. Psy nie lubią jeździć samochodem, a co dopiero małe szczeniaczki, które nawet tego nie znają – myślałem, że to będzie trudne. Szczególnie, że wszystko robiłem sam i nie nie było ze mną nikogo, kto mógłby w czasie drogi do domu trzymać pieska na kolanach. Nie chciałem angażować w to reszty rodzinki – dodatkowe nerwy i emocje nie były potrzebne.
Odwiedziłem kilka sklepów, kupiłem podkłady na fotel (aby szczeniaczek nie zabrudził samochodu), specjalny kocyk (aby było miękko i wygodnie), jedzenia dla malucha na początek i kilka drobiazgów, które większość z Was pewnie nazwałby niepotrzebnymi gadżetami. Stres narastał, zbliżała się umówiona z facetem od pieska godzina.
Był dość ciepły dzień. Całą drogę do Żyrardowa zastanawiałem się, czy lepsza dla szczeniaczka będzie klimatyzacja czy otwarte okno. Być może wyda Ci się to bzdurnym problem, ale pamiętam, że ja całą drogę o tym myślałem. Postanowiłem schłodzić samochód a gdy piesek do niego wsiądzie (heh), pozostać już tylko przy otwartych oknach. Na miejsce przybyłem sporo wcześniej. Gdy podjechałem, moim oczom ukazała się wielka, rudo-zielona, zardzewiała, blaszana brama. Odgradzała od ulicy ogromny, mocno zniszczony i zaniedbany dom. Całość wyglądała tragicznie. Na podwórku były niezbyt przyjaźnie nastawione psy, które na mój widok wpadały w szał. Zupełnie jakby chciały powiedzieć: „spadaj stąd, nie oddamy Ci naszego szczeniaka.”
Gdy facet wyszedł przez bramę, oznajmił, że może lepiej będzie jeżeli wyniesie te dwa pieski – jeden po drugim – na ulicę, bo jego psy (te niezbyt przyjaźnie nastawione) nikogo nie wpuszczają do środka. „Chyba niezbyt często masz gości facet” – pomyślałem, ale jednak mi ulżyło. Nie lubię obcować z obcymi psami. Po chwili oczekiwania wyszedł z pierwszą suczką. Trzymał ją na rękach jak worek ziemniaków, zupełnie bez emocji, nie bardzo chciał postawić aby nie uciekła. Gdy ją zobaczyłem, zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Była tragicznie brudna, zaniedbana, wychudzona i zapchlona. Obraz nędzy i rozpaczy. Ale miała przesłodkie oczka.
Staliśmy na środku chodnika. To było dość dziwne. Facet pokazywał mi ją z każdej strony zupełnie jakby sprzedawał używany telefon. Nie byłem zainteresowany prezentacją. Patrzyłem jej w oczy i szukałem odpowiedzi na pytanie: „Spróbujemy? Zaufasz mi?”.
Po chwili powiedział, że „to jest właśnie jedna, a zaraz przyniosę drugą do obejrzenia”. Gdy wypowiedział to zdanie wiedziałem już – jedziemy do domu! „Zaraz, chwila – krzyknąłem – niech Pan nie idzie. Po co mi Pan chce pokazać drugą? Mam je porównywać jak stare samochody? Sprawdzać, która ma ładniejsze łapy czy uszy? Jestem zdecydowany.” Chyba nie mógłbym patrzeć na dwa małe pieski i wybierać z nich jednego – miałbym wziąć tego radośniejszego? Czy raczej smutnego? Patrząc na obydwa psy, pewnie musiałbym zabrać do domu obydwa a tego chciałem uniknąć. Los sprawił, że jeden z nich wyszedł z tej zielonej bramy jako pierwszy i to właśnie on jest mi pisany. Szybko podjąłem decyzję i poinformowałem o tym faceta. „Proszę posadzić ją tutaj na przednim siedzeniu. Jestem zdecydowany.” Usłyszałem tylko na koniec „będzie Pan z niej zadowolony”, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu które towarzyszyło mi od pierwszego momentu gdy podjechałem pod tą tragiczną bramę: co by się dalej nie działo, pies będzie miał u mnie sto razy lepiej niż w tej ruderze.
Podróż nie należała do najłatwiejszych. Było bardzo gorąco, a ja zgodnie z postanowieniem nie planowałem włączać klimatyzacji. Jechaliśmy z otwartymi do połowy oknami. Przez pierwsze kilka kilometrów głaskałam tego malucha po główce, co sprawiało, że siedział spokojnie. Gdy w połowie drogi zerknąłem na swoją dłoń, przeraziłem się – była czarna od brudu. Nie mogłem jednak przestać głaskać. Za każdym razem gdy to robiłem, ten mały piesek spoglądał na mnie z wielkim smutkiem w oczach i zupełnie jakby chciał zapytać: „Dlaczego już nie głaszczesz? Głaszcz! Głaszcz!”.
Dojechaliśmy do domu. Nie było moich dziewczyn – ucieszyłem się, musiałem trochę przygotować dom na nowego członka rodziny i sam lekko ochłonąć.
Imię. Muszę Cię jakoś nazwać, prawda? Facet z zielonej bramy, gdy zapytałem o imię pieska, powiedział że jeszcze go nie ma a gdy coś od niej chciał, to wołał „łaciatka”. Taa, akurat – pomyślałem wtedy. Nie był do końca przekonany czy to właśnie ten piesek był „łaciatką” czy może ten drugi… Czyli nie miała imienia. Jak by tu Cię nazwać? „Jak chcesz się nazywać?” – zapytałem. Patrzyła na mnie tylko swoimi smutnymi oczami. Nie mogłem się dziwić. Godzinę wcześniej ktoś zabrał ją od matki i wrzucił do jakiegoś dziwnego jeżdżącego urządzenia.
„Będziesz Lili. To ulubione imię Amelki, zawsze je powtarza jak pytam jak chciałaby nazwać swojego pieska. Może dzięki temu łatwiej będzie nam wszystkim się zaaklimatyzować i polubić.”
Zabrałem z samochodu kocyk na którym jechała i położyłem w obmyślonym wcześniej miejscu w domu – tu miało być posłanie dla pieska a znajomy kocyk miał ułatwić sprawę. Jednak Lili postanowiła wybrać sobie zupełnie inne miejsce. Schowała się w małym koncie przy drzwiach, podkuliła ogon i nie miała zamiaru się z tamtąd ruszać. „Ok, masz prawo wybrać sobie dowolny kąt w tym domu” – pomyślałem. I w tym momencie zrozumiałem, że w naszej rodzinie pojawił się ktoś nowy. Ktoś, kto wywróci nam wszystko do góry nogami. Ktoś, kto będzie musiał się do nas przyzwyczaić, ale i do kogo my będziemy musieli się dostosować. Przed oczami zaczęły mi się pojawiać te wszystkie miejsca z tabliczką „zakaz psów”, których nigdy więcej nie odwiedzimy. Ten jeden moment, w którym Lili wybrała sobie swoje własne miejsce w domu uświadomił mi jak wielka odpowiedzialność na mnie spoczęła w momencie gdy powiedziałem „Jestem zdecydowany”.
Ok, Huston mamy problem. Lili ma pchły. To nie spodoba się ani Ewie ani dzieciakom. Trzeba coś z tym zrobić. Tylko co? Z weterynarzem muszę już chyba poczekać do jutra. Więc chyba pozostał mi sklep z artykułami dla zwierząt – może tam pomogą. Ale jak to zrobić? Pies w domu, ja do sklepu? Nie chciałem jej ciągnąć ze sobą, i tak miała tego dnia sporo stresu. Dobra – szybka decyzja, piesek zostaje sam, a ja pędzę.
Sklep z artykułami dla zwierzaków był ogromny. „Jej, przez najbliższe lata zostawię tu fortunę” – pomyślałem. „I gdzie ja tu mam cokolwiek znaleźć? Ten sklep jest ogromny, a ja potrzebuję tylko szamponu dla psów. Tylko dobrego, który wyleczy Lili z pcheł.” Po kilku minutach bezskutecznych poszukiwań postanowiłem poprosić o pomoc. Czułem, że chyba wiele razy będę musiał prosić ludzi o pomoc – przecież niewiele wiedziałem o wychowaniu psa. Intuicja to jedno, ale potrzebna jest wiedza. Na szczęście w takich sklepach jest zawsze więcej osób z obsługi niż kupujących. W wyborze szamponu pomagały mi więc aż dwie osoby. Kłóciły się ze sobą, który szampon będzie lepszy. „Ten jest mniej chemiczny”, „Ale ten skuteczniejszy”, „Ten dla szczeniaka”, „A ten tańszy”. Jej, dobra, decyzja.
Powrót. „Lili, jesteś?”. Była oczywiście, gdzie niby miała iść? Tak już będzie zawsze. Ona już zawsze będzie!
Długo musiałem czekać na powrót dziewczyn. Te młodsze były zachwycone – „Tato, na prawdę przywiozłeś pieska?”, „Ona już z nami zostanie?”. Ewa za to nie tryskała optymizmem – tak jak ja zdawała sobie sprawę ze zmian jakie będą potrzebne w naszym życiu. O ograniczeniach jakie nas czekają, o odpowiedzialności.
„Dobra dziewczyny, idziemy kąpać Lili bo jest strasznie brudna i ma mnóstwo pcheł.” Tylko jak to zrobić? Na szczęście jest YouTube. Problemem tak na prawdę nie było to jak się kąpie psa, tylko jak to zrobić aby pies nie zwariował. Znalazłem odpowiedni film, przeanalizowaliśmy go wspólnie z córkami i przystąpiliśmy do działania! Ala była odpowiedzialna za przekąski, którymi mieliśmy uspokajać Lili, Amelka miała trzymać ręcznik, ja zająłem się resztą.
Poszło dość łatwo. Okazało się, że rady z YouTuba bardzo się przydały i Lili jakoś zniosła kąpiel. Co ciekawsze, okazało się, że nasza suczka jest czarna a nie szara! Przepraszam, raczej „czarna, a nie brudno-szara”. Kąpiel dobrze jej zrobiła, choć przez kolejne 15 minut siedziała wtulona we mnie na kolanach lekko oszołomiona tym co się przed chwilą wydarzyło. Dobrze, że mamy lato – pomyślałem – w zimę nie pójdzie tak gładko.
Mój kolejny dzień rozpoczął się koło 5 rano. Jeżeli zaglądasz czasem na mojego bloga to wiesz, że jest to dla mnie dość późna godzina. Staram się wstawać godzinę-półtorej wcześniej. Jednak naładowany emocjami z dnia poprzedniego, tym razem się nie udało.
No tak, nasikała na podłogę. Chyba muszę się do tego przyzwyczaić. Choć Lili umiała załatwiać się na dworzu, poprzedniego dnia wieczorem nikt jej nie wyprowadził – co więc miała zrobić? Skorzystać z łazienki? Wtedy uświadomiłem sobie kolejną rzecz – chyba będę musiał zmienić swoje pory chodzenia spać i wstawania. Przesunąć czas spania na trochę poźniej. Aby późnym wieczorem wyjść z pieskiem na spacer a potem nie budzić jej „w środku nocy”. Musiałem trochę dostosować się do Lili.
„Lili? Co to za imię? Ty totalnie nie wyglądasz jak Lili. Muszę znaleźć Ci inne imię. Albo raczej odnaleźć takie, które do Ciebie pasuje.” Na szczęście jest internet (znowu), a w nim baza pięciu milionów imion dla psów.
Mika. Nazywasz się Mika. Może być?
Kolejne kilka dni spędziliśmy na przyzwyczajaniu się do siebie. Mika powoli oswajała się z nowym domem i naszą rodziną, my uczyliśmy się jej trybu życia i psich nawyków. Po dwóch dniach wiedziałem już, że minie sporo czasu, zanim moje małe dziewczyny w pełni zaufają pieskowi. Nie chciały się do tego przyznać, ale widziałem że są momenty, w których nie ufają Mice i wolą szybko odejść z lekkim przerażeniem w oczach. Spodziewałem się tego – był to również jeden z powodów dla których tak chciałem mieć pieska – moje małe dziewczyny panicznie bały się psów i była to jednocześnie dla nich terapia.
Ala szybko chłonęła wiedzę na temat wychowania i obcowania z psami. Widziałem jak powoli przełamywała swój strach – drugiego dnia mogła już pogłaskać Mikę po nosku i dać się obwąchać. Amelka trochę gorzej sobie radziła, ale nigdzie nam się nie spieszyło. Sprawy szły w dobrym kierunku.
Nadszedł dzień zaplanowanego dużo wcześniej wyjazdu dziewczyn do babci. Wakacje to fajny okres dla dzieci i rodziców-nauczycieli. Moje córki i żona zawsze dobrze wykorzystują ten czas. Zostałem sam z Miką. Czekało mnie sporo wyzwań. Mika była już po kilku wizytach u weterynarza, odrobaczaniu, czyszczeniu, szczelinach, konsultacjach… Dawaliśmy radę. Kolejne wyzwanie polegało na tym, że musiałem zostawić Mikę na pół dnia samą w domu. Ten test przebiegł nadzwyczaj dobrze. Piesek nie zdemolował nam niczego, załatwił się w prawdzie raz na podłodze – ale czego innego mogłem oczekiwać po 2 i pół miesięcznym szczeniaku, który został sam w domu na pół dnia? Test się udał. Przede mną było jednak większe wyzwanie. Zbliżał się mój 2-dniowy wyjazd służbowy. Tym razem nie mogłem zostawić Miki samej w domu, a i zabranie jej ze sobą nie wchodziło w grę. Miałem do wyboru dwie opcje: 1. poprosić kogoś z rodziny o pomoc w opiece nad pieskiem, 2. hotelik dla psów.
Jej, dopiero kilka dni Mika jest z nami a ja już muszę mierzyć się z takimi problemami. Szybki research – i znalazłem 3 hoteliki (dla psów) blisko naszego domu. Zaskakująco blisko nas. Nie chciałem obarczać Miką nikogo z rodziny – szczególnie, że wiązałoby się to pewnie z jakąś podróżą, tłumaczeniami a na końcu (pewnie słusznymi) pretensjami i garścią rad. Hotelik był dobrym rozwiązaniem. Z wytypowanych trzech, udało mi się umówić na spotkanie w jednym. Facet, który prowadził ten hotel nazywał sam siebie „zoopsycholog”. I jakkolwiek dziwnie to brzmi, po krótkiej rozmowie z nim, myślę, że zasłużył sobie na to określenie, choć nasza pierwsza rozmowa dość mocno mnie zdołowała.
Na wizytę oględzinową, postanowiłem pojechać bez Miki. Wiedziałem już, że doskonale sobie daje radę sama w domu, więc nie miałem problemu z wyjściem. Pojechałem.
Gdy zadzwoniłem specjalnym dzwonkiem na bramie, otworzył mi dziwnie wyglądający facet. Widząc kogoś po raz pierwszy zazwyczaj oceniamy go po wyglądzie, szufladkujemy. Oceniamy po okładce. To normalne. Widzimy też od razu, czy my przypadliśmy danej osobie do gustu. Ja jednak nie mogłem w żaden sposób rozgryźć tego faceta. Ciężko mi też było zorientować się co o mnie pomyślał.
Ile lat ma pies?
To mała suczka, koło 10 tygodni
O, faktycznie mała. Na jak długo Pan chce ją zostawić?
1 dzień
To nic z tego, niestety. Za krótko, nie wezmę jej, taki czas powoduje, że psy nie zdążą się przyzwyczaić do miejsca w którym przebywają, są potem zestresowane i źle im się takie miejsce kojarzy. 1 dzień to za krótko, niestety, do widzenia.
…………….
Ooo. Tego się nie spodziewałem. Ale to dobrze – dowiedziałem się przynajmniej czegoś wartościowego o wychowaniu psa. Niby logiczne, ale nie pomyślałem o tym wcześniej.
Niech Pan chwilkę poczeka, właściwie to są dwa dni. Tak, Mika może zostać dwa dni. Czy taki okres będzie już odpowiedni na początek?
2 dni? Dobrze, to już ma jakiś sens. Jeżeli pies ma się przyzwyczaić do danego miejsca, nie można zostawiać go zestresowanego i odbierać zanim jeszcze zdąży się odprężyć.
Dobra rada, będę o tym pamiętał.
Jaka to rasa?
Mieszaniec. Pół terier rosyjski a pół cane corso.
Miał Pan już psa? Czy to Pana pierwszy?
Pierwszy.
U, to nie poradzi Pan sobie, przykro mi.
……………
„Co tu się dzieje???” – pomyślałem. Ładnie mnie podsumował. Nie zamierzałem się jednak poddawać. Nie w tamtym momencie.
Okazało się, że facet z którym rozmawiam zna się na swojej robocie. I zna się na psach. Dostałem ogromną dawkę wiedzy na temat tych dwóch ras, elementów jakie suczka może odziedziczyć po mamie a jakie po tacie. Facet bardzo dokładnie opisał mi jaka Mika jest teraz i jaka będzie gdy dorośnie. Uświadomił mi również w jak ważny okres teraz wstępuje. Najbliższe tygodnie wychowania miały zaważyć na całym jej przyszłym życiu (i również całej naszej rodziny w związku z tym).
Mika będzie upartym psem. Jeżeli jednak poświęci Pan najbliższe miesiące na jej wychowanie – będziecie z nią mieli bardzo fajnie. Będzie wspaniałym obrońcą i przyjacielem rodziny. Ale potrzeba czasu aby wszystkiego się nauczyła.
To była petarda! Jak zaoczne studia w trybie mega-przyspieszonym. Przez chwilę zastanowiłem się, czy nie powinienem zapłacić za całą tą konsultację. Widziałem też, że to opowiadanie sprawiło mu sporą satysfakcję i radość. Widziałem, że jest odpowiednią osobą na właściwym miejscu. Wiedziałem też, że mogę powierzyć mu Mikę.
Dwudniowy wyjazd pozwolił mi jeszcze raz przemyśleć sytuacje domową. Sprawy nie wyglądały dobrze. Przede mną kolejny, prawie dwutygodniowy służbowy wyjazd i decyzja co zrobić z Miką. Opcje były cztery: zostawić ją w domu z moimi dziewczynami, zostawić ją ponownie w hotelu dla psów, poprosić o pomoc kogoś znajomego albo zabrać ją ze sobą.
Szybko wykluczyłem ostatnią opcję – nie było szans, aby Mika pojechała ze mną. Pierwsza możliwość również nie była dobrym rozwiązaniem, moje dziewczyny nie były gotowe na dwutygodniowy, samodzielny pobyt z Miką. Dzieciaki wciąż nie do końca ufały pieskowi, potrzeba było czasu. Zostały mi dwie możliwości. Ale żadna z nich nie była dobra. Zacząłem się zastanawiać… a co, jeżeli będę miał więcej podobnych wyjazdów? W mojej pracy robię przecież wiele aby tak właśnie było. Co wtedy będzie z Miką? Nawet jeżeli tym razem zostanie w hotelu dla psów, czy chcę za każdym razem ją tam wozić? To nie ma sensu.
Kolejne dwa dni biłem się z myślami. Analizowałem wszystkie za i przeciw. Tak, mogłem to zrobić zanim pojechałem po nią na samym początku, jednak wiedziałem że skoro nie zrobiłem tego wcześniej, to teraz jest ostatni moment na tego typu przemyślenia.
W międzyczasie bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Okazało się, że Mika polubiła wczesno-ranne wstawanie i równie wczesne chodzenie spać. Uczyliśmy się chodzić na spacery, zobaczyłem również, że Mika może być wspaniałym kompanem do biegania. Dogadaliśmy się również z podłogą – Mika przyjęła ostateczne ustalenia że służy ona wyłącznie do chodzenia a nie sikania. Było coraz fajniej. Wiedziałem, że decyzję o tym co dalej muszę podjąć natychmiast.
Pierwszego dnia, gdy przywiozłem Mikę do domu, zrobiłem kilka zdjęć i wrzuciłem na Facebooka. Usłyszałem kilka miłych słów (komentarzy) na temat mojego szczeniaczka. Było też kilka rad – jedna aby kupić drabinę, bo Mika będzie ogromna. Nie przestraszyło mnie to – początkowo chcieliśmy małego pieska, ale skoro los przysłał nam olbrzyma… no cóż, z losem się nie dyskutuje.
Ten wpis na Facebooku… siedział mi w głowie. Był decyzją którą podjąłem pierwszego dnia. Decyzją o tym, że Mika będzie z nami. Czy można zmienić decyzję?
Wieczorem decyzja została usunięta. Usunąłem decyzję. To znaczy usunąłem wpis, było to jednak dla mnie jednoznaczne z podjęciem kolejnej decyzji. Trudnej, ale taką, którą musiałem podjąć. Chciałem taką podjąć.
Nie musiałem nawet robić nowych zdjęć, te co miałem wspaniale oddawały to jakiego słodziaka mam do oddania. „Do oddania”. Okropnie to brzmi. Szukałem jej domu, lepszego niż hotel dla psów raz na dwa miesiące. Wybrałem tą samą drogę, którą ja znalazłem Mikę – OLX.
Od momentu publikacji minęło dopiero kilka godzin a do mnie już jechała rodzina zainteresowana adopcją Miki. Wow, ale szybko! Ale z drugiej strony kto by nie chciał takiego słodziaka?
Mieliśmy godzinę, może półtorej. Jej, nie spodziewałem się, że to będzie tak szybko. Rzuciłem wszystko i postanowiłem spędzić ten czas tylko z Miką. Najpierw szybki obiadek – aby była najedzona przed podróżą. Tylko nie za dużo, bo jednak podróż… Potem spacer. Ostatni nasz spacer. Nie był długi, Mika zatrzymała się 50 m od domu i nie chciała dalej iść. Dwa psy szczekały z zza bramy i zwyczajnie bała się dalszej drogi. Postaliśmy sobie na środku drogi kilka minut i wróciliśmy do domu. Spacerów się dopiero uczyła, ale nasze podwórko już dobrze znała i uwielbiała się na nim bawić. Resztę naszego czasu spędziliśmy na zabawie w ogrodzie. Lubiła to, ja również. A wiedziałem, że w naszym domu tylko ja mogłem się z nią tak bawić, moje dziewczyny jeszcze długo nie otworzyły by się tak przed Miką. To wymagałoby sporego zaufania. Mika biegała za mną po podwórku – bawiliśmy się jak dzieci.
Byliśmy umówienia około godziny 18. Postanowiłem więc, że pół godziny wcześniej pozwolę Mice się wyciszyć. Czekało ją jeszcze sporo emocji tego dnia.
Z samochodu, który podjechał pod bramę, wysiadły 3 osoby. Rodzice i, na oko 13-14 letni, syn. Cała rodzina. To dobrze – pomyślałem – całą rodziną podejmą się opieki nad Miką, to dużo lepsze rozwiązanie niż to, które ja wybrałem. Jednak Mika z dzisiaj to zupełnie inny pies, niż ten którego ja zabrałem od faceta z zielonej bramy. Jest czysta, nie męczy się z pchłami i innymi robakami, jest radosna, najedzona..
Gdy weszli do środka, Mika od razu do nich poleciała. Merdała ogonem. Zupełnie jakby wiedziała kto przyszedł. Po chwili wróciła jednak do mnie zawstydzona. Usiadała i czekała na moją decyzję.
„Oddajesz mnie czy nie?” – pytała swoimi wielkimi oczami.
Jeszcze nie byłem pewny. Nie wiedziałem, czy akurat ta rodzina może zająć się Miką. Rozmawialiśmy. Opowiedziałem im całą historię pieska. Od początku, ze wszystkimi szczegółami.
Nie szkoda Panu? – zapytała kobieta.
…
W naszej rozmowie było sporo emocji. Widzieli, że zdążyłem już pokochać tego szczeniaczka. A ja zobaczyłem, że i oni są w stanie go pokochać. Przyszła pora decyzji. Mama z synkiem byli zdecydowani. Decyzja należała jednak do ojca. Zastanawiali się, czy dadzą radę. Takie ostatnie wątpliwości przed poważną decyzją. Mądre i zdrowe.
Proszę się dobrze zastanowić – poprosiłem – Mika już swoje przeszła i potrzebuje teraz rozsądnej decyzji i stabilizacji.
Po kilku minutach Mika siedziała już na rękach ich syna. Ucieszyłem się. Wiedziałem, że minęłoby kilka miesięcy, zanim Ala albo Amelka odważyłby się wziąć Mikę na ręce. A i bardzo możliwe, że Mika wtedy byłaby już za ciężka aby ją podnosić.
Facet zostawił mi wizytówkę.
Gdyby chciał Pan kiedyś zobaczyć co u niej, proszę śmiało dzwonić.
Podziękowałem, ale już wtedy wiedziałem, że nigdy nie zadzwonię. Nie mógłbym.
Oddałem im wszystkie rzeczy Miki. To była szybka wyprowadzka.
Gdy wychodzili, powiedziałem jeszcze jedną rzecz:
Pamiętajcie, nazywa się Mika, ale jeszcze jest na tyle młoda, że…
…tak, wiem, jeszcze możemy zmienić. Jeszcze jest młoda. Do widzenia. – dokończył za mnie facet, zupełnie jakby chciał powiedzieć: „oczywiście, że zmienimy jej imię”.
W tym momencie zrozumiałem co się właśnie stało. Mika odeszła, zostałem sam.
Moja przygoda z Miką trwała 10 dni.
Czy żałuję?
Staram się nigdy nie podchodzić w ten sposób do spraw. Życie to decyzje i nie chcę nigdy żałować żadnej z nich. Podjąłem jedną – że biorę Mikę, a potem drugą – że ją oddaję. Dwie decyzje. Gdybym nie podjął żądnej z nich, Mika mogłaby dalej mieszkać za zieloną bramą. A może szybciej trafiłaby do tej właściwej rodziny? A może ta rodzina, która wzięła ode mnie Mikę, znalazłaby to samo ogłoszenie co ja, pojechałby do Żyrardowa, zobaczyła ją całą brudną, wychudzoną i zapchloną i nie wzięliby jej w takim stanie..? Nie wiem. I nie chcę wiedzieć. Cieszę się, że mieliśmy te 10 dni, że po naszym domu biegał w tym czasie piesek. Była to ważna lekcja dla mnie, ale i dla całej naszej rodziny.