Kategoria: artykuły

  • Uporządkuj swoje życie – „Magia sprzątania” Marie Kondo

    Wygląda bardzo niepozornie. Gdy zobaczyłem ją pierwszy raz na zdjęciu, pomyślałem, że totalnie nie przypomina osoby, która może stać się dla mnie jednym z nauczycieli minimalizmu, czystości, porządku, jak i fajnego życia. A jednak – po przeczytaniu „Magii sprzątania”, mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że Marie Kondo – jak mało kto – zasługuje na takie stanowisko.

    Żeby móc się w pełni cieszyć rzeczami, które są dla ciebie ważne, musisz najpierw pozbyć się tych rzeczy, które spełniły swój cel. Wyrzucanie rzeczy, których nie potrzebujesz, nie jest ani marnotrawstwem, ani powodem do wstydu.

    Moja przygoda z książką „Magią sprzątania” zaczęła się już dawno, dawno temu. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, gdzie usłyszałem o niej pierwszy raz, ale w mojej pamięci z pewnością zapadła recenzja, którą w 2018 roku usłyszałem w podcaście Michała Śliwińskiego i Radka Pietruszewskiego. Panowie zachwycali się, jak z pomocą metody KonMari (wymyślona przez autorkę metoda porządkowania), udało się im uprzątnąć niektóre obszary ich życia. Trochę dziwne – pomyślałem, słuchając jak dwóch dorosłych facetów, na co dzień niemających pewnie zbyt wiele wspólnego z domowym sprzątaniem, zachwyca się książką, która zbiera najlepsze rady dotyczące porządkowania domu. Słuchałem ich podcastu od dawna, ale w tym konkretnym odcinku wydawali się podekscytowani bardziej niż zwykle, zupełnie jak gdyby dzięki książce odkryli jakiś nowy świat, ciekawszy świat. W tamtym momencie pierwszy raz pomyślałem, że przeczytanie „Magii sprzątania” mogłoby być dobrym pomysłem, choć nie do końca rozumiałem, jak można aż tak mocno ekscytować się książką dla Perfekcyjnych Pań Domu.

    Moje kolejne spotkanie z Marie nastąpiło kilka miesięcy później, gdy trafiłem na kolejną recenzję jej książki, tym razem w podcaście „Z pasją o mocnych stronach”. Dominik Juszczyk dzielił się w nim swoimi wrażeniami po lekturze i dopytywał zaproszonego gościa – Aleksandrę Rybińską, prowadzącą firmę, która pomaga uporządkować przestrzenie w oparciu o metodę KonMari – o dalsze rady związane z tą filozofią. Po raz kolejny dostrzegłem to dziwne podekscytowanie, zaobserwowane wcześniej u Michała i Radka, a które nadal tak ciężko mi było zrozumieć. Tym razem jednak postanowiłem wpisać „Magię sprzątania” na listę książek do przeczytania.

    Trzeba tylko postępować według właściwej kolejności. Zaopatrz się w dużą ilość worków na śmieci i nastaw się na dobrą zabawę. Zacznij od ubrań, potem zajmij się książkami, papierami, różnościami, komono, a na końcu rzeczami, które mają dla Ciebie wartość sentymentalną.

    Najgorszy w całej książce jest chyba jej tytuł. Sugeruje, że będzie to książka o sprzątaniu – choć tak naprawdę chodzi w niej totalnie o coś innego. Tak wiele razy, po poleceniu komuś tej pozycji, spotykałem się z odpowiedzią, że chyba zwariowałem rekomendując lekturę dla kur domowych. A przecież „Magia sprzątania” to książka o filozofii, minimalizmie, emocjach i kulturze. Jeżeli będziesz szukać w niej prostych i praktycznych porad do tego, jak szybko uprzątnąć swój dom czy mieszkanie, a nie otworzysz się na ideologię, którą próbuje przekazać Marie – ogromnie się zawiedziesz. Owszem, od pierwszej do ostatniej strony, autorka opowiada historie i rady związane z wykonaniem i utrzymaniem porządku, ale sens całej książki jest o wiele głębszy, oparty o japońską kulturę, lata doświadczeń autorki i sytuacje, której jej się przydarzyły.

    Nie szukaj rzeczy, które chcesz wyrzucić, tylko rzeczy, które chcesz zatrzymać.

    Nie da się ukryć, że Marie ma obsesję na punkcie sprzątania, i chyba dzięki temu zadziwia i zaskakuje już od pierwszego rozdziału. Po wielu latach „pracy z bałaganem” rzuca na stół proste, ale jakże rewolucyjne rady. A człowiek czyta kolejną stronę i zastanawia się, dlaczego sam na to nie wpadł.

    Ułóż swoje ubrania tak, żeby wznosiły się do prawej.  Linie, które wznoszą się do prawej, zwiększają komfort. Stosując tę zasadę przy organizacji własnej szafy, możesz uatrakcyjnić jej wygląd. Ciężkie ubrania powinny wisieć po lewej, a lekkie po prawej.

    W książce wszystko kręci się wokół poszukiwania radości i emocji związanych z przedmiotami, które nas otaczają. Japońskie podejście do rzeczy z pewnością nie każdemu będzie pasowało, ale ciężko zaprzeczyć temu, że życie w sposób zaproponowany przez autorkę, rozwiązuje wiele codziennych problemów. Do tego Marie nie godzi się na żadne kompromisy, konsekwentnie broni swojej teorii, nawet w najtrudniejszych tematach.

    Moja podstawowa zasada dotycząca sortowania papierów brzmi: należy je wszystkie wyrzucić.  nie ma nic bardziej irytującego niż papiery. Nie przynoszą one radości, niezależnie od tego, jak starannie są poukładane.

    Co ważne, autorka pokazuje nie tylko jak uporządkować bałagan, który już mamy w naszym domu (i życiu), ale również, jak nie dopuszczać do jego odrodzenia w przyszłości. Marie jest perfekcjonistką i postarała się, aby opisać mnóstwo przypadków, w których nasz dom może znów się zabałaganić.

    Jednym z powodów, dla których ludzie wracają do bałaganu, jest niewyznaczenie miejsca dla każdej rzeczy. Jeżeli tego nie zrobisz, to gdzie będziesz kładła rzeczy po ich użyciu?

    „Magia sprzątania” to prawdziwa skarbnica dobrych rad. Znajdziesz tu podpowiedzi jak składać ubrania – aby mieć do nich łatwy dostęp, co zrobić, aby wyglądały dobrze w szafie, dowiesz się, jak uporządkować kuchnię, łazienkę, ustawić buty… ale autorka nie poprzestaje na tych prostych, domowych radach.

    Czemu ludzie płacą duże pieniądze za kursy, skoro to samo mogą przeczytać w książce, czy pozyskać w innej formie? Ponieważ chcą poczuć pasję nauczyciela i doświadczyć atmosfery nauki. Poza tym prawdziwy materiałem jest samo seminarium czy wydarzenie, trzeba więc go doświadczyć na żywo. Kiedy uczęszczasz na kurs, postanów sobie, że wyrzucisz wszystkie materiały przekazywane jego uczestnikom.

    Do tego cały poradnik jest napisany w tak dobry sposób – samo czytanie jest wielką przyjemnością. Marie jest perfekcyjna nie tylko w sprzątaniu – bardzo dobrze zaplanowała całą książkę, umieściła w niej wiele historii popierających głoszone przez nią tezy, historii wziętych wprost z życia jej i osób, którym pomagała w zaplanowaniu nad bałaganem. 

    Miałam raz klientkę, która poprosiła mnie o pomoc w nauczeniu dziecka porządku. Jej córeczka miała trzy lata. Kiedy odwiedziłam ją w domu okazało się, że rzeczywiście rzeczy córeczki były porozkładane w wielu miejscach. Ubranka były w sypialni, zabawki w salonie, a książki w pokoju dziennym. Zgodnie z podstawowymi zasadami sortowania i pakowania, zebraliśmy wszystko w pokoju dziecka…

    A wiele z nich wywoływało uśmiech na mojej twarzy… 🙂

    Jeżeli chodzi o papier toaletowy, to rekordowy zapas wynosił 80 rolek.

    Wzniosły, naładowany inspiracją i motywacją styl każdego zdania sprawiał, że czytając każdy kolejny rozdział, co chwilę miałem ochotę rzucić książkę w kąt i wcielić w życie to, o czym przed chwilą przeczytałem.

    Wątpliwości może budzić poświęcanie aż takiej uwagi szczegółom. I czy rzeczywiście przekłada się to na zmianę. Ale po co tracić czas na wątpliwości, skoro możesz wypróbować magiczne sposoby uporządkowania swojej przestrzeni.

    Jej, sam się dziwię, jak wiele cytatów zanotowałem. I każdy z nich chciałbym Ci pokazać, wszystkie są wspaniałe. „Magię sprzątania” nie raz sprawiła, że się uśmiechnąłem, nie raz skłoniła do refleksji: czy to z powodu wspaniałej rady, jaką przed chwilą otrzymałem, czy też przez różnice kultowe pomiędzy nami i Japończykami. Jednak po każdym kolejnym, przeczytanym zdaniu, mówiłem sam do siebie: tak trzeba żyć!

    Każdej rzeczy wyznacz miejsce. Po powrocie z pracy codziennie wykonuję ten sam ciąg czynności. Otwierając drzwi, ogłaszam mojemu domowi przybycie. Podnoszę buty, które miałam na sobie poprzedniego dnia i zostawiłam w korytarzu. Chwałę ja za ciężko wykonaną pracę, odkładam je do szafki na buty .

    Marie zmieniła całkowicie moje podejście do rzeczy, do robienia zakupów, nawet do zabezpieczania się na gorsze czasy. Każda z zasad opisanych w książce ma swoje uzasadnienie. I to takie, które ciężko podważyć. 

    Ludzie uważają, że taniej jest kupić większą ilość na wyprzedaży. Uważam, że jest wręcz przeciwnie. Jeżeli weźmie się pod uwagę koszt składowania, zaoszczędzisz tyle samo, jeżeli rzeczy będą czekały na ciebie w sklepie, a nie w domu. Kupowanie i używanie rzeczy wtedy, gdy są potrzebne, daje więcej radości.

    Patrząc na spis treści, przeglądając poszczególne rozdziały, książka wydaje się długa, momentami zbyt długa. Ale tak nie jest. Gdy dwudziesty raz siadasz do lektury poradnika sprzątania domu, możesz się lekko skrzywić, ale po przeczytaniu kolejnych kilku zdań – ponownie wpadasz w magiczny, uporządkowany świat Marie. Ostatnie rozdziały niby naciągane, niby przegadane – a jednak nie. „Magia sprzątania” jest wspaniała do samego końca, do ostatniej literki.

    Sprzątanie nie jest celem życia. Jeżeli sądzisz, że sprzątanie to coś, co powinno być robione codziennie, albo coś, co będzie trzeba robić przez resztę życia, czas się ocknąć.

    Ta książka zmieniła moje życie – choć nie w oczywisty sposób. Nie pokazała mi, jak zdobyć Mount Everest, nie przekazała sposobu na bogactwo, nie dała recepty na długowieczność, nie pomogła rzucić żadnego nałogu – ale uporządkowała wszystko to, co w moim życiu jest obecne. Pomogła wprowadzić harmonię tam, gdzie od dawna rządził chaos.

    „Magia sprzątania” to jeden z lepszych tytułów, jakie znalazły się w moich rękach. I choć często zachwycam się czytanymi książkami (a może po prostu wybieram tak dobre pozycje?), to bestseller Marie Kondo ląduje w czołówce mojej prywatnej listy przebojów. I z pewnością jeszcze nie raz do niego wrócę.

  • jak być o 10 procent szczęśliwszym – moja droga do medytacji

    Szczęście to taka dziwna rzecz, z którą większość z nas totalnie sobie nie radzi. Nie łatwo jest stworzyć jego definicję i być może dlatego tak często podążamy niewłaściwą ścieżką w jego poszukiwaniach. Patrzymy nie tam gdzie trzeba, rozglądając się na wszystkie możliwe strony. Utożsamiamy je bowiem z liczbą posiadanych rzeczy, bogactwem, a nawet urodą, widzimy je u sąsiada czy koleżanki, potrafimy je znaleźć właściwie u każdego – ale sami jesteśmy wiecznie nieszczęśliwi. A to sprawia, że zapominamy o jednym głupim drobiazgu, którego nie da się w żaden sposób przeskoczyć: tak prawdę szczęście jest jedynie stanem naszego umysłu, w który możemy nauczyć się wchodzić, i nie ma żadnego związku z drugą osobą czy jakąkolwiek rzeczą materialną.

    Nauka udowodniła, że poziom naszego samopoczucia, elastyczności i kontroli nad impulsami nie jest czymś co dostajemy od Boga i co musimy zaakceptować jako fakt dokonany. Mózg – narząd, dzięki któremu doświadczamy rzeczywistości i który ma wpływ na każde nasze działanie – można trenować. Szczęście jest umiejętnością.

    Zapraszam Cię do podróży po uważność i spokój.

    Prawdziwe szczęście

    Przejdę od razu do sedna: Medytacja jest jedną z tych kilku rzeczy, które kiedyś pozwoliły mi rozpocząć (a dzisiaj pozwalają prowadzić) moje fajne życie, które – jak myślę – ma bardzo bezpośredni związek z tym, co nazywamy „szczęściem”. To właśnie medytacja stała się dla mnie prawdziwą drogą do szczęścia i wiem, że bez niej bardzo ciężko byłoby mi tę drogę odnaleźć. Medytacja nauczyła mnie tak wiele o sobie i wszystkim, co mnie otacza… To dzięki niej odkryłem jak panować nad emocjami i nerwami – mogę wręcz powiedzieć, że pomogła mi radzić sobie z samym sobą. Bo na drodze do szczęścia tak naprawdę stoi zawsze tylko jedna przeszkoda – my sami. I choć wiem, że istnieje szansa, iż po przeczytaniu tych słów stukniesz się w głowę i zamkniesz okno przeglądarki, to wierzę, że gdy przeczytasz cały artykuł i mocniej się nad tym wszystkim zastanowisz – zobaczysz, że mam rację.

    A medytacja to nie tylko źródło szczęścia… dzięki niej odkryłem, jak radzić sobie również z lękiem, nauczyłem się go akceptować. Ma ona też niejako pewien związek z minimalizmem – który od dawna studiuję. Medytacja uspokoiła moją głowę, pomogła w przemyśleniach na temat tego co ważne, nauczyła mnie panować nad stresem. Kiedyś to sport wydawał się dla mnie najlepszym lekarstwem na stres – do czasu, aż zobaczyłem, że tak naprawdę on w niczym nie pomaga. Sport, używany jako lekarstwo na stres, jedynie go maskuje, a przecież totalnie nie o to chodzi. Dopiero medytacja pozwoliła mi spojrzeć właściwie na stres, ale i na jego źródło, i prawdziwie te dwie rzeczy pokonać. Sport w końcu mógł stać się tym, czym powinien być od początku – przyjemnością i lekarstwem dla ciała, zamiast próbą rozwiązywania problemów. To medytacja okazała się antidotum na troski.

    Trudne początki

    O ćwiczeniach uważności pisałem już kiedyś na blogu. Pierwszy wpis na ten temat, Prosta metoda liczenia oddechów, pochodzi z samych początków mojego pisania – nie wiedziałem wtedy jeszcze zbyt dokładnie, czym owa medytacja tak naprawdę jest i czym stanie się dla mnie po latach. Próbowałem poznać ją na różne sposoby – i w którymś momencie po prostu załapałem, zaskoczyło!

    Pomógł mi w tym niewątpliwie iPhone (a jakże by inaczej! 😎), o czym również miałem już okazję Wam opowiadać – w artykule o sposobach radzenia sobie ze stresem z wykorzystaniem smartfona (Medytacja i Twój smartfon) – to również dawne czasy. Wspominałem w nim o trzech, wspaniałych aplikacjach: OakCalm i Headspace. Tylko pierwsza z nich gościła w moim świecie nieco dłużej i przyczyniła się do tego, że szybko pokochałem medytację, co nie oznacza, że pozostałym dwóm coś brakuje. Oak ma jednak tę przewagę nad innymi, podobnymi aplikacjami, że – nie dość, iż jest przepięknie wykonana – jest również bezpłatna! Jeżeli jesteś właścicielem iPhone’a i język angielski nie jest dla Ciebie żadną przeszkodą, polecam Ci wypróbować właśnie Oak – do rozpoczęcia przygody z medytacją. Może i u Ciebie „zaskoczy”?

    Krok drugi

    Gdy już trochę zaznajomisz się ze swoim umysłem, nauczysz się koncentrować na oddechu, zrozumiesz, na czym polegają podstawy mindfullness’u, warto, abyś zrobił kolejny krok w medytacyjną przygodę. Jeżeli tak jak ja lubisz urozmaicenia, a nowe narzędzia motywują Cię do dalszego działania, możesz sięgnąć po kolejną aplikację. Ja oczywiście tak właśnie zrobiłem – cała moja droga przez medytację opiera się na wiedzy, którą czerpałem właśnie z aplikacji na smartfonie.

    Mój wybór padł na Insight Timer – polecaną przez wiele osób, dużo bardziej rozbudowaną aplikację, która w pewnym stopniu skupia się wokół budowania społeczności i interakcji z innymi użytkownikami. W odróżnieniu od dość prostego rozwiązania, jakim charakteryzował się Oak, Insight Timer był dla mnie w tamtym okresie o wiele ciekawszym kompanem w medytacji. Wspomniany wcześniej element społecznościowy sprawił, że cała idea działania aplikacji od razu przypadła mi do gustu. Ucieszył również fakt, że wiele z sesji medytacji dostępnych było w języku polskim. Wynikało to z faktu, że każdy mógł nagrać i dodać do aplikacji swoją własną sesją, więc i Polacy skorzystali z tej możliwości. Insight Timer na pierwszy rzut oka wydaje się aplikacją zaawansowaną, wręcz skomplikowaną, z pewnością bardziej wymagającą niż Oak – i nie da się ukryć, że tak właśnie jest. Ciężko też nie zauważyć, że jest ona w pewnej części płatna. Jednak podstawowa, bezpłatna wersja, pozwala na odbywanie codziennych ćwiczeń. A mamy też do dyspozycji siedmiodniowy okres próbny opcji Premium, dzięki czemu można dokładnie sprawdzić, co oferuje.

    Insight Timer był dla mnie na jakiś czas ciekawą odmianą, nowym doświadczeniem, jednak z czasem doszedłem do wniosku, że nie w każdej sytuacji pasuje mi mnogość funkcji, jakie oferuje. Czasem po prostu miałem ochotę usiąść, włączyć aplikację i dać mojej głowie odpocząć – bez zastanawiania się nad opcją, jaką dzisiaj powinienem wybrać. Efekt był taki, że zacząłem zamiennie używać Oak i Insight Timer, jednocześnie szukając kolejnej pozycji dla siebie – jakby jeszcze było mi mało tego co miałem.

    W tamtym okresie zacząłem też zupełnie nową aktywność – jogę, która, poprzedzając moje codzienne sesje medytacji, okazała się jej wspaniałym uzupełnieniem. Dodatkowo ucieszyłem się z faktu, że aplikacja, którą uczyła mnie jogi – Daily Yoga, również oferowała swoje sesje medytacji. Były one dostosowane do rodzaju wykonywanych ćwiczeń, więc szybko okazały się być fajnym wyborem dla kogoś, kto poszukiwał odświeżenia w tej dziedzinie. Daily Yoga po każdej wykonanej sesji jogi, zachęcała mnie do chwili relaksu i medytacji ze specjalnie przygotowanymi słuchowiskami. Muszę przyznać, że przez jakiś czas odpowiadało mi to kompletne rozwiązanie – obydwie aktywności ładnie się ze sobą łączyły. Jednak mimo wszystko wiedziałem, że to nadal nie jest to, czego szukam w dłuższej perspektywie czasu. A oczekiwałem, że aplikacja do medytacji nie tylko pomoże w jej praktykowaniu, ale również umożliwi naukę i rozwój. Zdaję też sobie sprawę, że moje podejście do medytacji nie było do końca właściwe. Zamiast szukać aplikacji, kolejnych gadżetów, powinienem po prostu skoncentrować się na słuchaniu siebie, własnego ciała, umysłu i samym skupieniu – czyli istoty medytacji. Tłumaczyłem sobie to jednak w ten sposób, że po pierwsze jestem jeszcze na etapie poznawania, czym medytacja jest, i tu przewodnik i nauczyciel są bardzo przydatne, a po drugie – nie bałem się po raz kolejny przyznać sam przed sobą, że nowe sprzęty, aplikacje, usprawnienia, gadżety, bajery – motywują mnie do działania. A skoro dzięki temu osiągam oczekiwany efekt – dlaczego miałbym to podejście zmieniać? W dokładnie ten sam sposób zakup mikrofonu zmotywował mnie do rozpoczęcia nagrywania podcastów, czy zgromadzenie sprzętu do nagrywania wideo, które spowodowało, że stworzyłem kanał na YouTubie, gdzie po miesiącu pojawiło się prawie 30 filmów (które nagrywałem praktycznie codziennie). Taki już jestem i staram się to wykorzystywać 🙂.

    10 Percent Happier

    Mówią, że do trzech razy sztuka, ale u mnie dopiero za czwartym razem się udało. Po przygodach z Oak, Insight Timer i Daily Yoga, całkiem przypadkiem trafiłem kiedyś na 10 Percent Happier. Kolejną aplikację. I zakochałem się praktycznie od pierwszego wejrzenia. Autorem cyklu – bo jak się okazało, 10 Percent Happier to coś o wiele więcej niż sama aplikacja – jest Dan Harris, popularny amerykański dziennikarz, współprowadzący programy „Nightline” i „Good Morning America”, autor wielu reportaży telewizyjnych i w końcu autor kilku książek. Dan jako dziennikarz telewizyjny przez lata pracował w ciągłym napięciu, stresie, stale był pod ogromną presją. Doszedł jednak do momentu, w którym postanowił zmienić swoje życie (ha, skąd ja to znam!). Zaczął od poszukiwań, rozmów z ludźmi, chciał nauczyć się wyciszać, żyć spokojnie. W taki oto sposób trafił na ścieżkę, która doprowadziła go do medytacji. W 2014 roku wydał książkę pod tytułem „10% Happier”, która momentalnie stała się hitem i szybko po wydaniu trafiła na szczyt rankingu bestsellerów. Następnie Dan stworzył cały program nauki, w formie aplikacji o tym samym tytule – ogromnym kurs lepszego życia, opierający się przy każdym kroku o medytację. Jest to zbiór porad, kursów, sesji i wywiadów z ludźmi, z którymi Dam miał okazję rozmawiać, i od których miał możliwość sam się uczyć.

    Sama aplikacja, pomimo faktu, że składa się z wielu małych kursów, jest tak naprawdę jednym ogromnym przewodnikiem po szczęściu. A ja, jak już napisałem – zakochałem się w niej już w pierwszej chwili, gdy ją zobaczyłem. Bardzo dobrze wykonana pod względem technicznym, co niestety nie jest powszechne – a dla mnie jednak dość ważne – napakowana materiałami szkoleniowymi w formie audio i wideo, stale uzupełniana o nowe treści. Idealna. Do tego dochodzi ten amerykański, klasyczny styl – który wręcz uwielbiam (w końcu wychowałem się na amerykańskich filmach lat 90’!). Dan w kursie przeprowadza wywiady z perspektywy ucznia, nie robi z siebie guru medytacji, nie uczy nas, on uczy się razem z nami – dzięki takiemu podejściu nauka jest o wiele przyjemniejsza. Udział w kursie nie należy do najtańszych, roczny dostęp to koszt ponad 400 zł, ale po pierwsze wraz z rejestracją możesz rozpocząć bezpłatny, 7-dniowy okres próbny, po drugie prawdopodobnie zaraz po rejestracji, tak jak ja, otrzymasz możliwość skorzystania z dużego rabatu, a po trzecie aplikacja z pewnością warta jest nawet tej podstawowej, pełnej ceny! Gdy zakończysz bezpłatny okres próbny, możesz dalej czas korzystać z małej części aplikacji i pierwszego mini kursu, który Dan udostępnia bez dodatkowych opłat. Gdy ja musiałem podjąć decyzję, czy napewno chcę wydać tak dużą kwotę na roczny dostęp do aplikacji, kilka razy wracałem do tego podstawowy bezpłatnego kursu, analizując, czy prezentowany tu styl jest napewno dla mnie. Dzięki temu utwierdziłem się w przekonaniu, że 10 Percent Happier jest tym, czego potrzebowałem i od dawna szukałem.

    Czy jest to również opcja dla Ciebie? Musisz sam się o tym przekonać, ale dla mnie to najlepszy przewodnik po spokoju, szczęściu i medytacji, jaki znalazłem… Pozwolę jednak Danowi wypowiedzieć się samemu.

    10 Percent Happier, tak samo, jak wcześniej uważność i medytacja, na stałe zagościły w moim życiu. Staram się korzystać z aplikacji każdego dnia. A, jak już wcześniej wspomniałem, jest jeszcze książka. Dan w bardzo ludzki sposób opisująca w niej swoją drogę – trochę pogubionego w życiu człowieka, który wchodząc małymi krokami w świat medytacji, znajduje odpowiedzi na wszelkie nurtujące go pytania. Wracam jednak do tematu samej medytacji, do recenzji tej niesamowitej książki zaproszę Cię innym razem w osobnym wpisie na blogu.

    Uwżność

    Nawet jeżeli jesteś dopiero na początku drogi poszukiwania odpowiedzi na pytanie czym jest medytacja, pewnie już wiesz, że głównym jej celem jest uważność. Za to nie jest ona z pewnością ćwiczeniem oddechowym, choć takie ćwiczenia mogą być jej elementem. Sama medytacja jest raczej praktykowaniem skupienia. Od kilku lat staram się wejść w ten świat, odkrywać drogę do uważności, ale dopiero niedawno – właśnie dzięki wspomnianej już aplikacji i kursom w 10 Percent Happier – odkryłem istotę tego, czym sama medytacja jest, albo inaczej – jak powinna wyglądać.

    Być może to spore uproszczenie z mojej strony, ale jak się okazuje, w medytacji wcale nie chodzi o to, aby za wszelką cenę utrzymać jak najdłużej stan uwagi, skupienia. To znaczy, tak naprawdę o to chodzi, ale nie jest to najważniejsze – pomimo tego, co mówią niektóre poradniki. Jesteśmy ludźmi, niedoskonałymi istotami, rządzą nami emocje, myśli, reakcje, a to wszystko najczęściej uniemożliwia nam pozostanie na dłużej w stanie pełnego skupienia. Ludzki umysł po prostu nie jest do tego ani przystosowany, ani stworzony, przeciwnie, jesteśmy przyzwyczajeni do rozproszenia, co tak dobrze widać szczególnie teraz, w dobie wszechotaczającej nas elektroniki, wielozadaniowości, myślenia o wielu rzeczach naraz i szybkim wykonywaniu zadań. A medytacja – jak się okazuje – nie polega wcale na tym, aby zaciskać mocno zęby i z jak największą siłą odpierać wszystkie ataki nowych myśli, starając się za wszelką cenę zachować czysty umysł. Przeciwnie. Chodzi jedynie o to, aby w momencie utraty skupienia, zarejestrować takie zdarzenie i powrócić do bycia uważnym. Tyle. Cała tajemnica praktykowania uważności.

    Nie wiem, czy rozumiesz, co chcę powiedzieć. Uczestnictwo w kursach 10 Percent Happier nauczyło mnie, że w medytacji nie chodzi o sam stan skupienia, ale o każdorazowy do niego powrót i kolejne próby. Tak, chodzi tylko i wyłącznie o PRÓBY. A to znacząca zmiana w stosunku do tego, jak cały ten proces pojmowałem wcześniej. Bo jeżeli podejdziesz do medytacji jak do stanu bycia w ciągłym skupieniu, z którego najprawdopodobniej co chwilę będzie się wytrącał, wtedy wyjdzie na to, że każdorazowo robisz to źle… I ostatecznie ani jeden raz nie wykonasz całego procesu we właściwy sposób. Natomiast, jeżeli wyjdziesz z założenia, że medytacja polega na ciągłym powrocie do stanu skupienia, gdy myśli powędrują w nieznanym kierunku – wtedy za każdym razem wykonujesz dobrą robotę. Czujesz tę subtelną różnicę? Z procesu, w którym byłem skazany na ciągłą porażkę, powstała czynność, w której zawsze wygrywałem – tylko dlatego, że nie do końca mi to wychodzi, ale próbuję kolejny raz powrócić na drogę. To zupełnie nowe podejście, które zakładało, że to same próby są celem, do którego dążę, a nie to, co początkowo uważałem za cel – doskonałość. Dan Harris i jego 10 Percent Happier, sprawiły, że słowo „idealne” z hukiem wyleciało z mojego medytacyjnego słownika.

    Nawyki

    A teraz chciałbym, abyś pomyślał o jeszcze jednej rzeczy. Medytacja sama w sobie nie jest doskonałością, nie jest celem, który można osiągnąć, ale ciągłym dążeniem do niego i ciągłymi powrotami na właściwą drogę. Medytacja jest próbami, w którą wpisane są drobne porażki. Przynajmniej to moje wnioski i podejście, które wyciągnąłem z dotychczasowych poszukiwań, odbytych lekcji i obserwacji.

    A co, gdybyśmy w ten sam sposób spojrzeć na przykład na codzienne nawyki? Te, nad którymi wielu z nas stara się, z różnymi efektami, pracować? Moje dotychczasowe podejście do nich polegało na ciągłej kontroli, wyznaczaniu sobie jednej, właściwej drogi, od której nie ma odstępstw. Albo nawyk został utrzymany, albo nie. Używałem aplikacji w iPhonie które pozwalały mi sprawdzać, które z nawyków udaje mi się realizować, ile dni daję radę… I to destrukcyjne podejście sprawiało, że nie miałem szans na wygraną, nie miałem szans na sukces. W końcu zawsze przychodził ten dzień, w którym coś się wydarzyło i musiałem przerwać na jakiś czas wykonywanie któregoś z moich nawyków. Na przykład postanowienie rannego wstawiana – gdy po zabawie sylwestrowej postanowiłem chwilę dłużej pospać lub to dotyczące codziennych spacerów z psem, gdyż moja córka źle się czuła i chciałem z nią zostać. Przykładów przerwanych w ten sposób nawyków mógłbym wypisać setki, ale myślę, że rozumiesz już, o co mi chodzi. 

    A gdyby tak totalnie zmienić podejście i przestać zliczać ile razy dałem radę, ile razy mi się udało, ile razy wykonałem to co trzeba, ile zaliczyłem porażek, ale zacząć myśleć o nawykach podobnie jak o medytacji? Czyli po prostu w proces kształtowania nowego nawyku wpisać ciągłe niepowodzenia i za sedno uznać jedynie powroty na właściwą drogę? Im więcej takich powrotów, tym nawyk lepszy, a ten, który nie zaliczył podobnego zakrętu uznać za nietrwały i zagrożony? Dzięki temu, aby zwyciężyć w tej grze, wystarczy w nią dalej grać i zaliczać „wpadki”. To sprawia, że zawsze będę wygrany – wystarczy, że popełnię błąd – a będąc w takiej roli, o wiele łatwiej się żyje. Dokładnie tak samo, jak takie podejście ułatwiło praktykowanie medytacji.

    Super, prawda?

    Nie przekonałem Cię do mojego myślenia o nawykach? Mam więc jeszcze jeden fajny przykład, który bardzo dobrze zilustruje moje podejście. Jest nim poranne wstawanie – dla wielu tak trudny do utrzymania nawyk. Każdego dnia wstajesz wcześnie rano i jednego dnia zaśpisz, budzisz się dwie godziny później niż zwykle, dzień już nie będzie taki jak do tej pory. Jeżeli jesteś akurat w trakcie kształcenia u siebie nawyku rannego wstawania, wtedy w takim momencie bardzo łatwo się poddać, powiedzieć sobie: „nie udało się, trudno, nie jestem typem osoby, która rano wstaje i koniec” – wiele razy to obserwowałem. Jeszcze gorzej, gdy zdarzy się to kilka razy z rzędu… W tradycyjnym pojmowaniu nawyków jesteś już przegrany, przerwałeś cykl, łańcuch, musisz zaczynać od nowa. Znowu jesteś śpiochem, który chce się nauczyć rano wstawać. Jednak, jeżeli podejdziesz do tego w sposób, o którym dziś opowiadam, wtedy dopiero w tym momencie Twój nawyk nabiera jakiegokolwiek sensu, ponieważ jesteś na drobnym zakręcie i powstaje pytanie: co zrobisz dalej? Jeżeli podejmiesz działanie, aby powrócić na właściwą drogę, wtedy jesteś wygrany, a Twój nawyk zaczyna się kształtować – dopiero w tym momencie. Nawyki w takim rozumowaniu polegają już nie na pilnowaniu ich wykonywania, ale na powrocie do nich, w momencie niepowodzenia. Uświadomieniu sobie tej sytuacji i powrocie.

    Czyż takie podejście nie jest wręcz przełomowe? 

    Dla mnie zdecydowanie było i nadal jest. Myślę też, że spokojnie można je przenosić na kolejne obszary życia – które to z kolei może stać się znacznie łatwiejsze i spokojniejsze. Z pewnością i Ty znajdziesz wiele sytuacji, w których rezygnując z wyścigu do perfekcji i przyjmując drobne niepowodzenia jako element całego procesu, odzyskasz spokój i harmonię, oraz dużo łatwiej osiągniesz swój wymarzony cel.

    Jeżeli porażki, chwile słabości – mniejsze, ale i te większe – wpiszemy na stałe we wszystko co robimy, pogodzimy się z nimi, nauczymy wychodzić z kryzysów, wtedy idziemy przez życie jako wygrani. Zawsze! I tego właśnie Ci życzę! 🙂

    Jestem bardzo ciekawy, czy znasz inne obszary, w których można zastosować sposób, w jaki podchodzę do medytacji i nawyków. Napisz mi o nich – możesz wysłać maila lub napisać w komentarzu do tego wpisu – zainspiruj mnie i innych!

  • Bunt maszyn cz. V. Nowy przyjaciel

    💡
    Ten artykuł jest piątym z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać poprzednie części, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. I”, „Bunt maszyn cz. II”, Bunt maszyn cz. III”Bunt maszyn cz. IV.

    Gdy porzuciłem cały mój dotychczasowy system, byłem trochę jak taka zbłąkana dusza, która nie bardzo wiedziała co ze sobą począć. Cieszyłem się wolnością, jaką sobie zafundowałem, ale wiedziałem, że na dłuższą metę to się nie może udać. Zbyt dużo ważnych spraw miałem na głowie, aby pozwolić sobie na brak systemu do zarządzania nimi. Potrzebowałem rozwiązań. Nie był to pierwszy raz, gdy tak dużo się działo w moim obszarze produktywności. Już kiedyś się zbuntowałem. Raz. Pamiętam, że znalazłem sobie wtedy nieoczekiwanego przyjaciela. Kogoś, kto szybko i podstępnie zagospodarował moją złość i zaproponował nowy porządek. Skusił mnie tym, że posiadał wszystkie odpowiedzi, miał zaplanowany każdy kolejny krok. Nazywał się Microsoft.

    Jako użytkownik iPhone’a, iPada, Maca i wielu innych produktów Apple, niezbyt często mam do czynienia z przedmiotami czy programami firm spoza ekosystemu tej firmy – w szczególności tych od Microsoftu. Co najwyżej zdarzy mi się od czasu do czasu otworzyć Worda, gdy otrzymam od klienta dokument tego programu. W przeszłości, gdy używałem jeszcze PC’ów, bardzo lubiłem Windowsa, chwaliłem też sobie cały pakiet Office. Nie było wtedy na rynku aż tylu produktów Microsoftu co dzisiaj, ale też nie przypominam sobie, abym jak inni marudził na te już dostępne. Gdy jednak kupiłem pierwszego Maca – wszystko się zmieniło. Wszedłem w świat Apple i nie oglądałem się za siebie. Pokochałem ten minimalistyczny, dopracowany styl produktów i usług, jakie wychodziły z Cupertino. Uwielbiałem je za płynność działania, prostotę i dopracowanie szczegółów. Jednak nadal wychodziłem z założenia, że Microsoft ma swój – całkiem dobrze działający, i tak samo kompletny – ekosystem. A teraz, gdy zakwestionowałem większość rzeczy z mojego dotychczasowego systemu produktywności, oferta konkurenta Apple wydała mi się całkiem interesująca. Po pierwsze, Microsoft nie był już firmą, która wymagała używania PC’ta. Wszystkie znaczące aplikacje dostępne były już również na używane przeze mnie urządzenia Apple. Po drugie, oferta Microsoftu w dużej części była już oparta o usługi internetowe. Używany rodzaj komputera, czy systemu operacyjnego, miał dzięki temu jeszcze mniejsze znaczenie. Komputer z Windowsem tak samo dobrze pasował, co ten z MacOS. Po trzecie: rozwiązania Microsoftu wydawały się tak bardzo kompletne. Gigant z Redmond pomyślał o wszystkim. Oferował zaawansowane narzędzia, urządzenia i usługi, które wspaniale łączyły się ze sobą i zaspokajały każdy aspekt pracy z komputerem. Było to dla mnie, w tamtym momencie, jak znalezienie oazy idąc spragniony przez pustynię. Jestem wręcz zdania, że Apple i Microsoft to jedyne dwie firmy na rynku, których ekosystemy są tak kompletne – a ten drugi wachlarzem swych usług nawet wyprzeda firmę z jabłuszkiem. Zwróciłem więc swoją uwagę w tę stronę.

    Na świecie dużo się działo z powodu koronawirusa, ja jednak miałem trochę czasu, w końcu wszystkie biznesy w Polsce – poza tymi z branży medycznej – stanęły. Mogłem szukać, eksperymentować, popełniać błędy. I wtedy sięgnąłem po pierwszy produkt mojego nowego przyjaciela: Office 365 (który zmieniał w tamtym momencie nazwę na dużo bardziej pasującą – Microsoft 365).

    Pomijając aspekt zmiany systemu produktywności – który aktualnie bardzo mnie interesował – okazało się, że mogłem zaoszczędzić całkiem sporo pieniędzy! Przede wszystkim i tak od dawna co miesiąc płaciłem za Office’e 365, który dawał mi dostęp do Worda, Excela, ale i chmury, w której mogłem przechowywać pliki – spokojnie mogłem więc zrezygnować z Dropboxa, na którego przeznaczałem całkiem niemało pieniędzy. Miałem też dostęp do jednej z najlepszych aplikacji do notatek na rynku – OneNote, dzięki czemu mogłem zrezygnować z płacenia za Evernote’a. Był kalendarz, zadania, poczta Outlook, do której jak się okazało, mogę również podpiąć swoją domenę – co, nawiasem mówiąc, nie jest możliwe w Gmailu dla zwykłych użytkowników, czy poczcie iCloud od Apple. Ładnie to wszystko wyglądało. Po wykonaniu szybkich wyliczeń wyszło mi, że jedną usługą Microsoftu, za którą i tak płacę i będę dalej płacił (subskrypcją dzielę się z Ewą i moją starszą córką, które potrzebują jej w pracy i w szkole), mogłem zastąpić pięć innych, za które to płaciłem do tej pory osobno i sporo więcej niż wychodziło za sam Office. „Świetnie!” – pomyślałem. Na tym etapie byłem już zdecydowany na przejście, należało tylko wytyczyć ścieżkę zmian.

    Każdego dnia coraz bardziej zagłębiałem się w zakamarki usługi Office 365, cieszyłem się przy tym jak dziecko – w końcu tak lubię eksplorować nowe narzędzia. Zmiany w systemie produktywności, jakie sobie zaserwowałem, zainspirowały mnie również do kilku innych ruchów, na które miałem ochotę już od dłuższego czasu, na przykład zmian nazw: mojego bloga i firmy. Byłem na fali upraszczania wszystkiego co mnie otacza, więc fajnie byłoby to wszystko odpowiednio nazywać. Przez krótką chwilę zastanawiałem się nawet, czy nie zmienić nazwy firmy na dokładnie tą samą, która widnieje w nagłówku mojego bloga. Ta myśl na szczęście szybko upadła – wyobraziłem sobie, jak tłumaczę kolejnemu klientowi, dlaczego moja firma nazywa się „Fajne Życie” a na firmowej stronie www mam artykuły zupełnie niezwiązane z tym, czym co dla niego wykonuję. Postanowiłem więc, że firma i blog będą miały oddzielne strony, osobne nazwy, ale jednocześnie musi je coś łączyć. Wtedy w mojej głowie pojawiła się całkiem Fajna myśl…

    💡
    Ten artykuł jest piątym z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Kolejna część ukaże się już niebawem!
  • Bunt maszyn cz. IV. Wolność

    💡
    Ten artykuł jest czwartym z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać poprzednie części, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. I”, „Bunt maszyn cz. II”, Bunt maszyn cz. III”.

    Śledzenie czasu zakończyłem w ciągu paru chwil. Po prostu skasowałem tą cholerną aplikację, a razem z nią inne: do mierzenia ile wody wypijałem w ciągu dnia, tą do śledzenia wydatków, spożytych kalorii, aplikację dziennika, listy zakupów, śledzenia nawyków… normalnie zrobiłem czystkę w telefonie usuwając wszystko co nawinęło mi się pod kasujący palec. Zniknęły też moje skróty, które krok po kroku podpowiadały mi każdego wieczora i co rano jak działać, aby jak najlepiej przejść przez daną porę dnia, porzuciłem plan mojego ukochanego Miracle Morning! Na fali złości wywalałem co tylko mogłem – czułem przy tym, jak rozpada się mój cały, wypracowany przez wiele miesięcy, system. Od teraz wszystko miało być spontaniczne.

    Nastrój zmian był tak duży, że zacząłem z obrzydzeniem patrzeć na nawet Evernote’a – którego używałem do tworzenia i przechowywania notatek oraz Things’y – ukochaną do tej pory aplikację do pilnowania wszelkiego rodzaju zadań. Zaczęła też wkurzać mnie okrutnie czarna, mocno produktywna i jeszcze bardziej nudna – tapeta w telefonie. Na dokładkę, okazało się, że za kilka tygodni kończy działalność moja ulubiona aplikacja do obsługi maili – Newton, której akurat nie chciałem się pozbywać – ale tu los zdecydował za mnie. Firma, która jakiś czas wcześniej kupiła Newtona, zwyczajnie przestawała istnieć… pięknie to pasowało do mojej sytuacji i zachęcało do kolejnych zmian.

    Tym sposobem, zostałem właściwie z niczym. Zakwestionowałem i usunąłem prawie każdy element mojego systemu produktywności. Pozbyłem się większości aplikacji, dzięki którym śledziłem moją codzienność i tym, które pomagały mi organizować życie. I byłem z tego powodu bardzo zadowolony.

    Nagle poczułem się taki wolny… idąc na zakupy nie musiałem zapisywać ile wydałem pieniędzy, nie musiałem sprawdzać co kupić. Chodząc po targowisku właściwie nie wyciągałem telefonu. Wow, to było bardzo dziwne uczucie… I bardzo mi się podobała taka wolność. Byłem psychicznie wyzwolony, jak więzień, który po latach odsiadki opuścił więzienie. A do tego okazało się, że wiele miesięcy śledzenia wydatków i kupowania rzeczy zgodnie z zaplanowaną listą zakupów, wykształciły we mnie bardzo fajne i trwałe nawyki, dzięki którym nie kupowałem już bzdur i nie wydawałem więcej niż potrzeba. A nawet gdybym się zapomniał, to na targu i tak płacę wyłącznie gotówką – a tej zabierałem na zakupy dokładnie tyle samo co wcześniej, czyli tyle, ile potrzeba za zrobienie właściwych zakupów. Pięknie, poczułem się nauczony! A jednocześnie wdzięczny sobie za to, że przez tyle miesięcy się tego wszystkiego uczyłem. Podobnie było w innych obszarach mojego życia: na przykład z wodą. Kiedyś postanowiłem, że będę śledził dzienne spożycie wody – oczywiście po to, aby nauczyć się jej pić więcej w ciągu dnia. Wiele miesięcy zapisywania każdej wypitej szklanki, jak i przypomnienia w aplikacji o tym aby sięgnąć po kolejną, sprawiły, że wyrobiłem w sobie nawyk ciągłego picia. Nie potrzebowałem już przypominajki! Wstawałem rano i sięgałem po butelkę z wodą, siadałem do śniadania i woda już stała, wychodziłem z domu – brałem wodę. I tak dalej. Kolejny dowód na to, że dalsze śledzenie i zapisywanie postępów, nie były mi już potrzebne. I tak w każdym obszarze mojego życia. Życia, które do tej pory tak skrupulatnie śledziłem. Nie potrzebowałem już samokontroli. Byłem wolny!

    💡
    Ten artykuł jest czwartym z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać kolejną część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. V„.
  • I am Jeff Perry

    Obserwuję w Internecie wiele osób, i chciałbym Wam dzisiaj opowiedzieć o jednej z nich: poznajcie Jeffa Perry’ego – czasem blogera, czasem podcastera, człowieka, który swoim niezdecydowaniem, wątpliwościami i brakiem konsekwencji, uczy mnie do czego prowadzi brak wizji życiowej. Jeffa odnalazłem kilka lat temu – choć będzie to raczej bliżej dwóch lat niż pięciu – w momencie, gdy w wyszukiwarce podcastów Apple wpisałem słowo „iPad”. Szukałem podcastów, dzięki którym mógłbym lepiej poznać mój ulubiony tablet od Apple, nie bez znaczenia był też fakt, że zwyczajnie lubię słuchać audycji technologicznych. Jako jedna z opcji wyskoczyła mi wtedy niebieska okładka podcastu A Slab of Glass, w którym Jeff, razem z Chrissem Laweley’em opowiadali jak w swoim życiu wykorzystują iPady. Dokładnie tego szukałem, choć rozmowy Panów nie od razu przypadły mi do gustu. Postanowiłem jednak dodać nowy tytuł do mojej listy zasubskrybowanych audycji, w końcu Panowie omawiali temat ktory tak lubię. Rozmawiali jak używają iPadów jako swoich głównych komputerów, o produktywności związanej z pracą na tablecie, o aplikacjach, sprzęcie, akcesoriach. I wszystko było fajnie, pięknie, do czasu aż pewnego dnia zobaczyłem wiadomość Jeffa na Twitterze, że… pozbył się swojego iPada. 

    Swoją decyzję uzasadnił tym, że od dawna i tak go nie używał, a tak na prawdę to chyba nawet za bardzo go nie lubił… 

    (😳) „Wow! Dziwne!” – pomyślałem. „Bardzo dziwne!”

    Panowie na szczęście postanowili dalej nagrywać podcast, przekształcając go w show o tematyce z pogranicza produktywności, aplikacji z iPadów, iPhonów i Maców. Podcast zaczął się naturalnie zmieniać – co było nieuniknione po decyzji Jeffa, ja jednak nadal widziałem w nim jakąś wartość, wciąż lubiłem słuchać tych rozmów, choć pojawiały się one coraz bardziej nieregularnie. Chris, drugi z prowadzących, jest totalnym przeciwieństwem Jeffa. Zagorzały fan pracy na iPadzie, jak i samego tabletu, nie zmienia zbyt często zdania, trzyma się swoich racji i wręcz uważa każdego, kto ma inne zdanie – za (bardzo delikatnie mówiąc) kogoś, kto jest w bardzo poważnym błędzie. Nie raz dogryzał Jeffowi z powodu jego decyzji o pozbyciu się iPada. Chris prowadzi kanał na YouTubie, w którym, podobnie jak w podcaście, opowiada o iPadach, aplikacjach i produktywności. Razem z Jeff’em tworzą dość śmieszny duet a ja – w sumie bardzo ich lubię.

    Ale wracając do Jeffa. Jego nagłe porzucenie iPada bardzo mnie zaciekawiło. Zacząłem baczniej obserwować jego poczynania w internecie. Okazało się, że Jeff prowadził też bloga. Jednego. Potem drugiego. Trzeciego. Czwartego… Sam już nie wiem ile ich miał. Pewnie pomyślicie: człowiek orkiestra? Niestety nie do końca. Tak na prawdę, był to jeden i ten sam blog, tylko Jeff niezwykle często zmieniał jego nazwy, domeny i wygląd, a nawet platformę na której jego blog jest uruchomiony – mniej więcej co kilka tygodni, miesięcy, przewracał wszystko do góry nogami. I gdy już wydawało się, że w końcu coś zaczyna mu wychodzić – przekreślał wszystko grubą kreską i zaczynał od zera. W momencie gdy kończę ten wpis, blog Jeffa nazywa się po prostu Jeff Perry, choć ja najbardziej lubiłem tą przedostatnią – „I am Jeff Pery” – była zdecydowanie najlepsza, a dlaczego tak uważam – zrozumiecie za chwilę.

    Poza nazwami swoich blogów, Jeff uwielbiał zmieniać inne rzeczy – na przykład serwer, na którym jego blog się znajduje. Lub technologię, w której jest wykonany. Jeff rozpoczął też wydawanie newslettera – nazwał go „Clicked” i wysłał… kilka numerów, chyba 3 albo 4. W międzyczasie ponownie kupił sobie iPada, dzięki czemu podcast „A slab of glass” wrócił na dawną ścieżkę tematyczną. Musicie wiedzieć, że ja nie opowiadam o ostatnich dziesięciu latach jego działalności, opisuję raczej okres kilku, może kilkunastu miesięcy.

    Jeff jest dla mnie przykładem osoby, która ma pewien problem. Poważny problem z decyzjami. Podejmuje ich zbyt wiele i nie potrafi trzymać się jednej. Nie daje sobie szansy na sukces, co chwilę wymazując to, co robił wczoraj. Uruchomił bloga, a gdy jego praca przyniosła pierwsze pozytywne efekty – wszystko zburzył i zaczął ustawiać cegły totalnie od zera. Rozpoczął wysyłanie newslettera – całkiem fajnego, lubiłem poczytać o jego przemyśleniach – ale po kilku numerach wszystko się nagle skończyło. Jeff często zmienia zdanie. A może po prostu go nie ma? 

    Jednak paradoksalnie ta właśnie rzecz wyróżnia go z pośród innych: zmiana. Wyróżnia – w jakimś stopniu na plus. A gdy nazwał swój blog: „I am Jeff Pery”, zacząłem totalnie inaczej na to wszystko patrzeć. Jeff stał się dla mnie ostrzeżeniem i wręcz wzorem – choć takim w odwrotnym tego słowa znaczeniu. Właściwe tu pewnie będzie sformułowanie „antywzór”. Jeff uczy mnie, że nie można skakać z kwiatka na kwiatek, bo w ten sposób sam sobie przekreślam szansę na jakikolwiek sukces. Pokazuje mi, aby trzymać się tego w co zainwestowałem już swój czas, by zwyczajnie go nie marnować. I w trudnych momentach, gdy mam wyjątkowo dużo pracy – a często patrzę na niego w kontekście mojego bloga – gdy nie chce mi się nagrywać kolejnego odcinka podcastu, gdy nie wiem co napisać w newsletterze, mówię sam do siebie: I am Jeff Pery. I to zazwyczaj pomaga.

    Gdybyście nie mogli uwierzyć w to wszystko co napisałem powyżej, to oto tweet, który Panowie Jeff i Chris wrzucili kilka dni temu na Twittera:

    Hey guys, we’re ending A Slab of Glass for now. No Jeff and Chris aren’t fighting about what computer can do real work. But we’re taking a break for now. Thank you all for listening, it’s been an awesome ride!

    Pomyślałem sobie, że na koniec napiszę jeszcze kilka słów do samego Jeffa, na wypadek, gdyby kiedyś – jakimś cudem – trafił na mój wpis:

    By The way, Jeff, if you ever read this post, don’t be angry. Your story, blog, podcast help me a lot, despite the fact that you would probably want to help in a different way. Thanks man for not being perfect!

  • Ciężkie powroty? Nowe nawyki?

    Dzień dobry! Zastanawiam się ostatnio dość intensywnie nad nawykami – głównie tymi dobrymi. Co musi się wydarzyć, aby porzucić taki nawyk? Czy łatwo jest później wrócić? W końcu zawsze porzucamy je z jakiegoś powodu. A im ważniejszy w naszym życiu jest taki nawyk, tym i ważniejszy jest powód dla którego go porzucamy. Czy więc gdy zniknie powód porzucenia nawyku, jest szansa, aby z powodzeniem powrócić?

    No właśnie, co powinno się wydarzyć, aby z sukcesem powrócić do robienia ulubionej czynności? A może nie powinno się nawet próbować?

    Te pytania nie bez powodu siedzą mi w ostatnio w głowie. Moja codzienność nigdy nie była zamknięta w sztywnych ramach, ale zawsze towarzyszyły mi różne „stałe”, których się trzymałem. Z resztą nie chodzi tylko o nawyki, pomagało mi wiele innych rzeczy: moje notatki, zadania, dziennik… Dzięki nim łatwiej było przejść przez każdy kolejny dzień. 

    Na początku tego roku wybrałem się na spotkanie z czytelnikami jednego z moich ulubionych blogów o produktywności. Jedna z osób tam obecna przywitała mnie wtedy słowami: „O,, Grzegorz, To Ty jesteś tym mistrzem produktywności.”

    Pamiętam moje zdziwienie a zarazem zakłopotanie w tamtej chwili. Wiem, że jestem w miarę dobrze zorganizowaną osobą, ale nigdy nie uważałem się za kogoś, kogo można by nazwać „mistrzem produktywności”, wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że zawsze występuję w roli tego niedouczonego i poszukującego… Okazało się, że powodem dla którego zostałem tak okrzyknięty, był mój mocno rozbudowany i bardzo restrykcyjny „scenariusz” porannego rytuału. Używałem wtedy aplikacji „Skróty” w moim iPhonie, która pomagała mi iść krok po kroku przez każdy element poranka. Okazało się, że niektórym się to bardzo spodobało.

    W ostatnich miesiącach mocno zmieniłem bardzo wiele z moich mocno pożytecznych nawyków, kilka takich, które przez długi czas uważałem za wręcz podstawowe, jak właśnie nawyk związany z porannym rytuałem. Zacząłem przykładać większą wagę do jednych rzeczy, a odpuściłem inne, które wcześniej były dla mnie mega ważne. Jest to związane z buntem maszyn, który niedawno przechodziłem.

    Minęły miesiące i zaczynam widzieć minusy tych zmian – i zastanawiam się jak wrócić. Chcę powrotu stabilizacji, chcę znowu mocniej pracować nad sobą. Ale czy muszę porzucić nowe przyzwyczajenia, aby sięgnąć ponownie do tych starych? A może uda mi się jakoś zmiksować to wszystko i stworzyć coś zupełnie nowego? Lepszego? Właśnie na te pytania poszukam odpowiedzi w rozpoczynającym się tygodniu.

    A Ty o czym będziesz myślał?

  • Bunt maszyn cz. III. Zmęczenie

    💡
    Ten artykuł jest trzecim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać poprzednie części, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. I” i „Bunt maszyn cz. II„.

    Śledzenie czasu ma sens tylko, jeżeli zebrane dane w jakiś sposób analizujemy a następnie wyciągamy z tego wnioski. Może ono jednak mieć również duże znaczenie w zmianie zachowań, jeżeli w czasie rzeczywistym pomaga dokonywać nam tych właściwych wyborów. To znaczy: jeżeli siadasz na kanapie z zamiarem wyciągnięcia telefonu i przeglądania facebooka, i świadomość, że musisz jednocześnie włączyć timer o nazwie „marnowanie czasu” sprawi, że wybierzesz zamiast tego książkę – wtedy takie monitorowanie przynosi pozytywne efekty nawet bez późniejszej analizy zbieranych danych. I właśnie z tej drugiej opcji chciałem korzystać śledząc każdą minutę mojego dnia (jak i nocy). Stało to jednak w sprzeczności z dość rozbudowaną listą kategorii, w które wstawiałem każdą z czynności. Były te oczywiste, jak „praca”, „dzieci”, „dom”, „dojazdy” czy „sen”, ale śledziłem również „czytanie”, „pisanie”, „naukę”, „ćwiczenia” i ”wyjścia na spacery z psem”. Na samym końcu były jeszcze dwie, które – jak cały pomysł śledzenia – zapożyczyłem od Dominika: „odpoczynek niskiej jakości” i „odpoczynek wysokiej jakości”. Do pierwszej z nich wrzucałem między innymi wszystkie impulsywne wejścia na Twittera czy Facebooka, wciągnięcie się w wir filmów na YouTubie czy choćby leżenie na kanapie i przeszukiwanie sklepu z aplikacjami w poszukiwaniu nowych narzędzi mających poprawić moją produktywność. Do drugiej wrzucałem wszystkie zaplanowane wcześniej czynności związane z odpoczynkiem – nawet jeżeli związane były one z mediami społecznościowymi, oglądaniem filmów, czy zwykłym leżeniem i patrzeniem w sufit. Do tej kategorii należały też wszystkie przerwy od pracy związane z techniką pomodoro, z którą czasem pracuję. Czyli krótko mówiąc, zaplanowny wcześniej odpoczynek trafiał do „+”, a ten niezaplanowany do „–”.

    Te dwie, niby dość proste, kategorie sprawiały mi jednak najwięcej problemów. Wiedziałem jednak, że są najbardziej znaczące dla mojego procesu śledzenia czasu. Bez późniejszej analizy zbieranych danych, ich śledzenie miało największy sens. Pozostałe miałby znaczenie, jeżeli patrzyłbym na cały proces z perspektywy czasu – wtedy mógłbym sprawdzać, czy nie przeznaczam zbyt dużej ilości czasu na pracę a zbyt małej na zabawę z dziećmi czy wyjścia z Pitatem. Jednak musiałbym mieć dane z – co najmniej – kilku tygodni i dokładnie je przeanalizować, nakładając najlepiej na spisane wcześniej założenia w postaci na przykład mojej wizji życiowej. To brzmiało jak bardzo dużo pracy, której nie chciałem na siebie brać. Potrzebowałem jedynie dokonywać właściwych wyborów w czasie rzeczywistym, a do tego wystarczyłyby mi tak na prawdę tylko dwie kategorie: „+” i „–”, którymi mógłbym oznaczać momenty, w których wykorzystuję czas tak, jak chciałbym aby był wykorzystywany (+) oraz czas zmarnowany (–). To jednak spowodowałoby, że włączałbym rano licznik z „+”, siadał do mojego Miracle Morning, a następnie na resztę dnia o nim zapominał. Poranki są bowiem najlepiej wykorzystywanym przeze mnie czasem w ciągu całego dnia, piszę, medytuję, jem śniadanie, planuję dzień, wychodzę z psem na spacer, budzę dzieci… przez całe godziny żył bym „na plusie” i totalnie zapominał o tym, aby przełączać się „na minus” w chwilach słabości. Śledzenie czasu umarłoby śmiercią naturalną. Rozdzielałem więc mój czas na wszystkie dwanaście kategorii, które przyjąłem na początku, zdając sobie jednocześnie sprawę z małego sensu mojego działania. I gdy po miesiącu uświadomiłem sobie, że śledzenie w ten (jakże niepełny) sposób czasu jest jego największym marnowaniem, które w całości mogłoby trafić do kategorii „–”, poczułem się sobą bardzo rozczarowany i niezwykle zmęczony…

    💡
    Ten artykuł jest trzecim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać kolejną część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. IV„.
  • Kawa z mlekiem

    Siedzę sobie i piszę. Koło mnie stoi pyszna kawa. Wróciła do mnie po 7 dniach.

    Tydzień temu, w poniedziałek, postanowiłem nauczyć się pić kawę bez mleka i cukru. Przez siedem dni próbowałem na różne sposoby przekonać siebie samego, że jest to dla mnie lepsze, zdrowsze i smaczniejsze rozwiązanie, niż moja tradycyjna kawka z małą łyżką mleka i odrobiną cukru… 

    Początki były dość słabe – pierwsza, poniedziałkowa „mała czarna” nie wypadła zbyt dobrze. Nowy smak nie przypadł mi do gustu. Pomyślałem, że może niepotrzebnie rezygnuję jednocześnie z cukru i mleka – może bez jednej z tych rzeczy byłoby łatwiej?

    Nie chciałem jednak za szybko się poddawać – na prawo i lewo szukałem wskazówek co zrobić, aby poprawić smak mojej nowe-starej kawy. Dowiedziałem się na przykład, że warto ją pić, gdy jest jeszcze gorąca – kawa z mlekiem jest przepyszna, gdy lekko przestygnie, więc byłem przyzwyczajony do zupełnie czegoś innego. Zgodnie z Waszą sugestią zamieniłem też kubek na filiżankę, co paradoksalnie okazało się jedną z najlepszych rad, choć nie wpływało bezpośrednio na smak kawy.

    Wszystkie te rady i owszem, pomogły, kolejne dni były już nieco lepsze niż ten pierwszy. Ale wiecie co? Cały ten tydzień dostarczył mi sporo przemyśleń na podstawie których doszedłem do jednego wniosku:

    Chrzanić to! Ta poranna mleczna i słodka kawa to moje codzienne mikroszczęście i nie zamierzam z niego rezygnować.

    Zamiast porzucić to, co na początku wydawało się niewłaściwe, zrozumiałem, że te dwa dodatki – cukier i mleko – są wręcz niezbędnym elementem mojego Miracle Morning. Zwykła, czarna kawa straciła dla mnie swój sens – stała się jedynie środkiem do pobudzenia, a przecież ja nie cierpię tego efektu! Wręcz uważam to za wadę kawy… Piję ją tylko i wyłącznie dla smaku – a właściwie to piłem, ponieważ postanowiłem się tego smaku pozbawić. Dlatego też do tej pory pijałem rano zwykłą kawę, a później w ciągu dnia jej wersję zbożową – po prostu lubię kawę za jej smak, ale tylko gdy jest „wzbogacony” cukrem i mlekiem. Stanąłem więc przed wyborem: powrócić do picia kawy w wersji pierwotnej, albo całkowicie z niej zrezygnować. I postawiłem na opcję numer jeden. 

    Wszystko wróciło do normy.

    Moje poranki są znowu bardzo do siebie podobne. Czasem śmieję się sam z siebie, gdy pomyślę jak bardzo są jednostajne i monotonne. Przychodzi zawsze moment, w którym wstawiam wodę w czajniku i zaczynam przygotowywać mój ulubiony, poranny napój. Nie ma tu miejsca na przypadek. Biorę młynek oraz ulubioną kawę. Biorę zawsze tyle samo ziaren (nie, nie liczę ich, ale używając codziennie takiej samej łyżki i jestem w stanie to ocenić), mielę 15 sekund, wsypuję do zaparzacza i odstawiam. Do kubka wskakuje mała łyżeczka cukru trzcinowego. Obok czeka już ulubione mleko. Najmniejsza zmiana, choć jednego z tych elementów, sprawia, że cała kawa ląduje w zlewie… wszystko musi być idealnie…

    Ale ja za tym tęskniłem! 🙂

  • Bunt maszyn cz. II. Czas

    💡
    Ten artykuł jest drugim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać poprzednią część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn”.

    Nie jestem do końca pewien czy sytuacja związana z koronawirusem, strachem, zamknięciem i siedzeniem w domu miała decydujący wpływ na zmiany jakie u mnie nastąpiły, ale z pewnością była jednym ważnych z katalizatorów tych zmian. 

    Cała historia rozpoczyna się 25-go stycznia, także jeszcze długo przed ogólnonarodowym „zamknięciem”, gdy – za namową Dominika Juszczyka – postanowiłem zacząć śledzić każdą minutę mojego dnia. Dominik przesyła w każdą sobotę rano, do osób zapisanych na jego listę mailingową, swoje przemyślenia z ostatniego tygodnia – w formie newslettera. Bardzo lubię usiąść sobie w fotelu z kawą po domowym, rodzinnym śniadaniu i poczytać co u niego słychać. Zawsze znajdę tam jakąś wskazówkę co mogę poprawić w moim życiu. 🙂

    W wiadomość z 25-go Dominik opisał dość dokładnie, w jaki sposób mierzy, zlicza i kategoryzuje wszystko co robi. Dla większości ludzi pewnie nie jest zbyt interesujący temat, nie jeden uzna to za spore wariactwo, jednak dla mnie ten mail okazał się być bardzo interesujący, wręcz muszę powiedzieć, że pomysł ten trafił na bardzo podatny grunt. Sam od wielu miesięcy myślałem o czymś podobnym. Nie raz z zazdrością słuchałem jak CGP Grey, jeden z prowadzących Podcast Cortex, opowiada jak zapisuje każdą chwilę swojego życia i korzyściach jakie z tego wynosi. Widziałem jednak, że aby z sukcesem takie śledzenie wdrożyć w życie, muszę to bardzo dokładnie przemyśleć i zaplanować. Jednak mail Dominika, i jego dość szczegółowy opis, sprawiły, że pomyślałem: nie ma na co czekać, robię to! Teraz! Już!

    Aby szybko rozpocząć tak dokładne śledzenie czasu, należy zwrócić uwagę przynajmniej na dwie rzeczy z tym związane: kategorie w które można włożyć codzienne czynności i narzędzia do mierzenia czasu. Pierwsza z tych rzeczy nie było trudna, Dominik w mailu ze stycznia opisał dokładnie kategorie, które wybrał dla siebie – postanowiłem więc na początek użyć takiej samej listy i modyfikować ją już w trakcie śledzenia. Druga część przygotowań wymagała już poświęcenia czasu, ale dotyczyła narzędzi, mojego ulubionego tematu – z przyjemnością więc się do niej zabrałem. Po pierwsze: wiedziałem, że do mierzenia chcę używać telefonu, musiałem więc tylko wybrać odpowiednią aplikację, do której wpiszę wybrane wcześniej kategorie i w której będę mógł robić zapiski. Na co dzień, w pracy, używam usługi Toggl do mierzenia czasu pracy na potrzeby rozliczeń z klientami. Znam ją bardzo dobrze, postanowiłem więc użyć tego samego rozwiązanie do mierzenia pozostałej części mojego życia. Sięgnąłem też po jeszcze jedną aplikację – Timery, która jest swego rodzaju nakładką na usługę Toggl, ale ma znacznie przyjemniejszy i bardziej praktyczny interfejs. I tym wyborem zakończyłem moje przygotowania. Teraz wystarczyło tylko włączyć przycisk „śledź czas” i już go więcej nie wyłączać…

    Co działo się dalej – opowiem następnym razem 🙂

    💡
    Ten artykuł jest drugim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać kolejną część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. III„.
  • A może bez cukru? A może bez mleka?

    Wstaję dość wcześnie rano i jednym z moich codziennych nawyków jest wypicie przepysznej kawy. Z mlekiem. Z cukrem. Nawet, gdy zdarzy mi się czasem zaspać, i muszę pominąć kilka porannych czynności aby nadrobić trochę dnia – z kawy zazwyczaj nie rezygnuję. Niestety nieodłącznym elementem tego nawyku są właśnie mleko i cukier – dla wielu niewyobrażalny błąd i całkowicie zbędny dodatek. Nie raz słyszałem, że psuję w ten sposób cały smak kawy. Nie zwykłem rezygnować z przyjemności tylko ze względu na gust innych, ale inaczej sprawa się ma, gdy chodzi o względy zdrowotne. A takie pojawiają się, gdy w grę wchodzi na przykład cukier.

    Od jakiegoś czasu nie używamy w domu białego cukru, jedynie brązowy, trzcinowy. Nie zmienia to jednak faktu, że to nadal jest cukier. Zbędny dodatek. Tak? Zjadam go wystarczająco dużo na przykład w owocach, których w naszym domu „idzie” niezwykła ilość.

    Pomyślałem więc, że mógłbym spróbować zrezygnować z porannej dawki cukru i mleka. Co myślisz? Kawa odzyska dzięki temu swój prawdziwy smak – za który przecież ją kocham – a ja pozbędę się kolejnego składnika, który sztucznie mnie pobudza i ma tak duży wpływ na moje zachowanie. 

    Będzie to moje wyzwanie na najbliższy tydzień. A za 7 dni zdecyduję, czy chcę pozostać przy porannej kawie bez cukru i mleka. Być może efekt będzie na tyle fajny, że rozszerzę moją cukrową abstynencję? A może kawa stanie się na tyle niedobra, że całkowicie ją odstawię? Najgorsza opcja to powrót do pierwotnej wersji. Tak czy inaczej, w niedzielę podzielę się z Tobą moimi spostrzeżeniami 🙂

    A Ty jaki wyzwanie postawisz przed sobą w tym tygodniu?