Kategoria: wpisy

  • Pożegnanie z butami

    Tak się złożyło, że na sam koniec tego roku, musiałem się pożegnać z kilkoma dość istotnymi elementami mojego dotychczasowego życia. Jednak dopiero dzisiaj, żegnając się z najbardziej banalną z tych wszystkich rzeczy – z butami (nie śmiej się!), zrozumiałem, że pożegnania są istotną częścią fajnego życia i tak bardzo ich potrzebuję.

    Nikt nie lubi się żegnać, szczególnie z tym, co lubi. Wręcz mogę pewnie powiedzieć, że pożegnania są jedną z najtrudniejszych rzeczy w życiu. Dlatego siedzimy i oglądamy po nocach kolejne odcinki tego samego serialu, nie mogąc oderwać się od naszego nowego, ulubionego bohatera. Latami nie zmieniamy pracy, jednocześnie marząc o innej, chodzimy do tych samych kawiarni, nudząc się przy kolejnej filiżance tej samej kawy, spotykamy się z tymi samymi ludźmi, choć nie zawsze możemy na nich patrzeć, w kolejne weekendy powtarzamy te same aktywności, mieszkamy w tym samym miejscu… pewnie mógłbym długo tak rozmyślać.

    Łatwo przywiązujemy się do tego, co wokół nas. To dobrze, to pozwala nam budować stabilne otoczenie, z którego wszyscy możemy się cieszyć. Jednak ta sama więź sprawia, że nie potrafimy iść do przodu. Na szczęście z pomocą przychodzi nam los, który lubi zmuszać nas do zmian, a co za tym idzie – pożegnań. Tylko wtedy często zaczynają się łzy…

    Nie chcę opowiadać Ci o tym, z czym w tym roku musiałem się pożegnać, nie o to w tym chodzi. Opowiem Ci za to, w którym momencie zrozumiałem, jak bardzo takie pożegnania są mi potrzebne. A sytuacja była dość… no… co najmniej zabawna.

    Kupiłem dla siebie dzisiaj nowe buty. Nic wielkiego, prawda? Dla mnie był to jednak dość istotny moment. Kupuję buty mniej więcej co pół roku. Dużo chodzę, nawet bardzo dużo, większość z moich dni liczę w pięciocyfrowych liczbach, jeżeli chodzi o liczbę wykonanych kroków. Wygodne buty są więc dla mnie bardzo ważnym elementem codzienności. Od wielu lat wybieram buty sportowe, które praktycznie same niosą mnie w moim szybkim marszu. Nie sięgam jednak po pierwsze lepsze buty ze sklepowej półki, przeciwnie – dość długo i dokładnie wybieram każdą kolejną parę, mam swoje ulubione marki, jednak wygoda jest najważniejszym parametrem, na który zwracam uwagę. Poszukiwania nowej pary trwają czasem i kilka tygodni. Po prostu nie chcę i nie mogę sobie pozwolić na niewygodne buty.

    Pomimo dość rozbudowanego procesu zakupowego, niezbyt często trafiam na buty idealne. W skali od 1 do 10 zazwyczaj kupuję siódemki, może ósemki. A i tak nie jest łatwo mi takie znaleźć. Dziewiątki trafiają się już raczej rzadko. Właściwie, chyba tylko raz udało mi się kupić buty, które mógłbym oznaczyć dziesiątką. Były to moje ostatnie buty, które kupiłem właśnie pół roku temu – były to buty, w których chodziłem każdego dnia, aż do dzisiaj, kiedy to w końcu zdecydowałem się na wymianę tych już lekko podniszczonych i wychudzonych Nike’ów. Nowe (dzisiejsze) buty oceniam mniej więcej na 7, może słabe 8. Dość spory spadek, biorąc pod uwagę, że przez ostatnie miesiące chodziłem w dziesiątce – czyli w naprawdę wygodnych butach. I choć długo przeszukiwałem internet w poszukiwaniu dokładnie takiej samej pary, jak te moje znoszone już Nike’i, to nie udało mi się już trafić na mój rozmiar. Model był widocznie zbyt stary. Trudno. Wybrałem więc w sklepie buty, które – choć dalekie od mojego ideału – są i tak najlepsze, na jakie trafiłem od dłuższego czasu.

    Kupiłem więc. I co dalej?

    W pierwszej chwili pomyślałem, że wyjdę ze sklepu, usiądę na pierwszej lepszej ławce, włożę nowe buty, a stare – razem z pudełkiem nowych – wyrzucę do najbliższego kosza.

    Ale zaraz… przecież to moje ulubione buty. Gdybym był nieco bardziej szalony, użyłbym nawet słowa „ukochane”. Mam je tak po prostu wyrzucić? Ot tak się pozbyć? A gdy będę jeszcze chciał raz, czy dwa, w nich się gdzieś przejść. Tak, są już stare i wymieniam je z ważnego, konkretnego powodu, ale to wciąż TE FAJNE buty.

    W tamtym właśnie momencie uświadomiłem sobie, że tak trudno czasem powiedzieć „żegnaj”. Do ludzi, miejsc, ale często i rzeczy. Nawet tych zabawniejszych – jak buty. Jednak tak bardzo tego potrzebujemy. Ja tego potrzebuję.

    Tak też zrobiłem. Pożegnałem się z tymi głupimi butami, wrzuciłem je do najbliższego kosze i poszedłem dalej, nie oglądając się za siebie. I cieszę się, że potrafiłem to zrobić.

    Opowiadam Ci o butach, ponieważ ich pożegnanie przytrafiło mi się dzisiaj, jednak w ostatnich tygodniach – jak już napisałem wcześniej – musiałem w podobny sposób zostawić kilka innych rzeczy, ludzi, miejsc. Tych ważnych. Były to trudne momenty i emocje z tym związane nie pozwoliły mi odpowiednio spojrzeć na tamte sytuacje. A tu przyszło pożegnanie z butami i dzięki temu mogłem przemyśleć cały proces i sposób pożegnania. Wręcz mogę powiedzieć, że te głupie buty pozwoliły mi pozostawić za sobą wcześniejsze, inne, trudne emocje. Cieszę się, że udało mi się dokonać tych kilku drobnych, ale jak ważnych obserwacji. Cenna lekcja na dalsze fajne życie. Mam nadzieję, że może i Tobie pozwoli trochę inaczej spojrzeć na trudne momenty pożegnania.

  • Życie jest jak…

    Ludzie od wieków zadają sobie przeróżne pytania na temat życia, jego celu, sensu… I choć ludzkość ma już za sobą tak długą historię, nikomu nie udało się udzielić na nie jednoznacznej odpowiedzi. To nasze życie… do czego ono nie było już porównywane? Wystarczy spędzić kilka minut w Googlu, by znaleźć setki sentencji, które spokojnie wystarczą na dziesiątki minut czytania, a i kolejne wiele godzin przemyśleń. Albert Einstein porównał kiedyś życie do jazdy na rowerze, podpowiadał, że aby utrzymać równowagę, musisz być w ciągłym ruchu, Marlan Coben porównywała je do rzeki, przypominając, że gdy zmieniamy kierunek, jesteśmy odpowiedzialni za to, dokąd pójdzie. Życie było już lustrem (które przecież samo się do Ciebie nie uśmiechnie), książką (której nie powinieneś zamykać, gdy dzieje się coś złego, a jedynie przewracać stronę), a nawet włosami (które zawsze układają się nie tak jak chcemy). Nie mogę też pominąć tak znanego z Foresta Gumpa porównania życia do pudełka czekoladek (w którym to nigdy nie wiesz, na co trafisz).

    Jest jakaś wielka magia w takich porównaniach. Często, gdy na nie trafiamy, wpadamy w chwilę zadumy, by następnie kiwnąć głową z przekonaniem i przyznać rację autorowi. Tak naprawdę każdy taki cytat, każde porównanie, w jakimś stopniu pasuje do tego, co nas otacza, każde z tych słów czegoś nas uczy o codzienności, pomaga nam przejść przez jakiś problem. Przekładamy w końcu coś tak skomplikowanego i niepojętego jak życie, na bardzo proste, codzienne sprawy, rzeczy, czynności, na coś, z czym sobie już poradziliśmy, na coś, co łatwiej nam zrozumieć. Kto z nas nie walczył kiedyś z nieukładającymi się włosami? Kto nie trzymał w ręku książki? Nie był zaskoczony smakiem czekoladki z bombonierki. Każdy ma to za sobą, każdy przez to przeszedł. Więc hipoteza, że z życiem jest dokładnie tak samo – jest dla nas jak wybawienie, jak rozwiązanie bardzo skomplikowanej zagadki matematycznej, do którego do tej pory dostęp mieli jedynie studenci czwartego roku Politechniki Warszawskiej. Choć podświadomie czujemy, że nie wszystko jest tak aż proste, jak w tych porównaniach jest to pokazane, to jednak patrzymy z nadzieją, że jednak ktoś przed chwilą uchylił przed nami rąbka jakiejś wielkiej tajemnicy. 

    Nie raz i mnie przydarzyło się tworzyć te wielkie porównywania. Patrzyłem na proste sytuacje z codzienności i przekładałem je na coś tak wielkiego, jak życie. Lubię takie analogie, dodają sił, odwagi. Fajnie jest pomyśleć, że moja ziemska wędrówka jest niczym więcej, niż spacerem przez wesołe miasteczko, podczas której wybieramy atrakcje, które nas interesują. Dobrze jest móc czasem usprawiedliwić się przed samym sobą, wiedząc, że życie to nic więcej, jak gotowanie, gdzie każdy z nas ma do dyspozycji ten sam przepis, ale i każdemu z nas wychodzi trochę inna potrawa.

    Fajnie jest poczytać mądrości innych, jeszcze fajniej stworzyć dla siebie kilka własnych. I póki prowadzi nas to w odpowiednie miejsca – warto to robić, jedno i drugie.

  • Zagubiony Książę

    – „Skąd ty bierzesz te piosenki?” – usłyszałem, przesyłając ostatnio komuś tytuł utworu, który leciał akurat u mnie w słuchawkach. W mojej głowie momentalnie uruchomiło się jakieś sto dwanaście myśli. Pierwsza z nich: o czym jest piosenka, którą przed chwilą poleciłem, skoro w odpowiedzi otrzymałem takie pytanie?

    Zerkam do internetu. Czym właściwie jest muzyka? A, już wiem, to „sztuka organizacji struktur dźwiękowych w czasie.” – słaby początek. Wciąż jednak czytam. „Jedna z dziedzin sztuk pięknych, która wpływa na psychikę człowieka przez dźwięki”. – Trochę lepiej, jednak nadal nie jestem zadowolony.

    Niezbyt często wciągają mnie opisy z Wikipedii, jednak tym razem idę dalej:

    „Jednym z celów muzyki jest samoekspresja oraz przekaz subiektywnych odczuć kompozytora lub wykonawcy, który ma wpływ na odczucia, reakcje i świadomość słuchacza przetwarzającego te doznania w sposób zupełnie indywidualny.  Z początku muzyka służyła celom praktycznym – pomagała w pracy zespołowej, była formą komunikacji, później stała się także elementem tożsamości zbiorowej. Z czasem wykształciła się jako jedna z gałęzi sztuki.”

    Zastanawiam się, czy muzyka tak bardzo różni się od malarstwa, rysunku, filmu, literatury, tańca, teatru, rzeźby i innych dziedzin sztuki. Z pewnością trochę inaczej ją postrzegamy, jest nam bliższa, o wiele bliższa, patrzymy na innych przez pryzmat muzyki, jaką słuchają. W serwisach społecznościowych, randkowych, nie znajdziesz pytania: „kim jest twój ulubiony pisarz, poeta, malarz?”, ale znajdzie się tam pewnie pytanie o rodzaj słuchanej muzyki. Nikt nie zaszufladkuje Cię, jeżeli powiesz, że uwielbiasz dzieła Caravaggio, van Gogha, czy Michała Anioła. Nie zostaniesz też osądzony, jeżeli spodoba Ci się rysunek gdańskiego, ulicznego artysty, nawet jeżeli jego prace będą mocno słabe. Z wyrazami uznania popatrzysz na stawiającego pierwsze kroki poetę, tak samo z resztą na kogoś, kto poświęci swój czas, by docenić jego twórczość. Nie ma chyba nikogo, kto zakwestionowałyby piękno Mona Lisy, czy Stworzenia Adama. Każdy, kto przeczytał Zbrodnię i Karę, doskonale wie, dlaczego uznawana jest ona za jedno z arcydzieł literatury. Nawet jeżeli nie jesteś fanem historii tworzonych przez Tolkiena, chyba nie zaprzeczysz, że jego Hobbit również zalicza się do tej elitarnej grupy. Każda dziedzina sztuki ma swoją listę „naj”. Każda dziedzina sztuki znajdzie osoby, które ją docenią. Nawet internetowe memy, które również możemy nazwać dziedziną sztuki, mają swoich entuzjastów. Ci również nie zostaną wstawieni w żadne ramy tylko za to, że lubią akurat takie, śmieszkowe obrazki. Jeżeli lubisz oglądać horrory w kinie, nie znaczy to, że marzy Ci się nawiedzenie przez złego demona, jeżeli czytasz kryminały, wcale nie musisz potajemnie planować zabójstwa prezydenta Peru, jeżeli na pulpicie Twojego komputera co drugi dzień pojawiają się inne Słoneczniki van Gogha, nie oznacza to, że musisz być wielbicielem ich pestek. Oznacza to, co najwyżej, że potrafisz docenić piękno obrazu. Obrazów. 

    Nie wstydzimy się rodzaju książek, jakie czytamy, zdjęć, jakie robimy, rzeźb, na które spoglądamy w parku, nie mamy nic przeciwko, aby ktoś miał ulubiony kolor – zielony, czarny, czy różowy. Akceptujemy, gdy ludzie wybierają tak odmiennie wyglądające samochody, stawiają inne od naszych meble w salonach, kupują biżuterię, której sami byśmy w życiu nie założyli. Chyba nie ma rodzaju sztuki – w szerokim tego słowa znaczeniu – za sympatię, do której zostaniesz skrytykowany, czy zaszufladkowany.

    I tu pojawia się jeden wyjątek – muzyka. 

    W jej przypadku nasza tolerancja chyba trochę zanika. To, czego słuchamy, mówi o tym, kim jesteśmy albo co akurat czujemy. Tak? Chyba często tak właśnie jest. Wybieramy smutną muzykę, gdy jesteśmy smutni, wybieramy szaloną muzykę, gdy jesteśmy… w nastroju na szaleństwa. Muzyka potrafi stworzyć nastrój, ale i go zniszczyć. Jest najbliżej nas, jest tak bardzo „nasza” i chyba dlatego wywiera tak silne skojarzenia i emocje. Postrzegamy muzykę jako coś tak bardzo osobistego, że chyba zbyt często patrzymy na kogoś przez pryzmat muzyki, jaką lubi i jakiej słucha. I przez to często nie chcemy jej pokazywać innym – co sprawia, że nasze podejście do niej jest jeszcze bardziej osobiste.

    Jeżeli lubisz jakąś piosenkę, musisz się z nia utożsamiać. Ona musi opowiadać Twoją historię. Tak? 

    Nie. Zupełnie nie.

    Piosenka o miłości nie oznacza, że właśnie się zakochałem. Spokojna, smutna piosenka nie oznacza wcale, że jestem przygnębiony. Hip-hopowy kawałek jest…

    dla zakompleksionych ludzi, którzy chcą słuchać o tym co mogą mieć i jacy moga być. Na marzeniach się jednak kończy. Dla mnie hh to durnowate teksty i bezsensowne rytmy. Feee.

    – krzyczy komentarz w internecie. Niżej odpowiedź:

    a co to jest życie według nich? Jaranie blanta i krzyczenie „joł,joł”. Często też śpiewają „fuck fuck fuck”, strzelają do siebie na ulicach, wymachują tymi łapskami, a na koniec dodają „save the children” no i oczywiście fuck.

    A potem cała internetowa awantura na ten temat.

    Pomyślałem, że poszukam czegoś o disco polo. Tak, wkładam kij w mrowisko. Szybko znalazłem jakieś forum na ten temat i wiem już, że disco polo to…

    Dla mnie straszny obciach. Nie tylko prymitywny gatunek muzyczny, którego nie trawię, ale i stan umysłu.

    Pomyślałem więc, że poszukam, jak i fanatycy malarstwa obrzucają się błotem na internetowych forach. Nie znalazłem. Zobaczyłem za to ludzi pełnych pasji, wymieniających się odkryciami, nawet tymi dziwnymi i (mogłoby się wydawać) głupimi. Moją uwagę przykuwa jeden, fajny komentarz z dołu strony:

    Nie odróżniam stylów, nie wiem nawet w jakim czasie żyli artyści, których obrazy zapadły mi w dusze ale jak patrzę na dzieła Hieronimusa Boscha, Podkowińskiego albo na obraz przedstawiający stojącą tyłem kobietę która wyglada przez okno (to chyba S. Dali) to pragnę wejść w ramy i zaistnieć tam razem z bohaterami tych dzieł. A czy to kubizm czy dadaizm? Powinienem wiedzieć… chyba.

    Moje myśli wracają do muzyki. „Zagubiony książę” – ładna piosenka. Wsłuchuję się dokładniej w sens jej słów. Czy fakt, że mi się podoba, musi na prawdę oznaczać, że jest mi smutno?

  • Smutni ludzie, czy smutne miejsce?

    Nie można mieć wszystkiego?

    Próbowałaś, próbowałeś kiedyś stworzyć swój własny opis? Na Twittera, Instagrama, Facebooka, Tindera, czy jakiekolwiek inne miejsce w sieci (lub poza nią?), które zachęca, aby taki opis wstawić. Jeżeli nie, polecam Ci, abyś takie ćwiczenie wykonała, wykonał. Zobaczysz – nie jest to wcale takie proste, jak mogłoby się wydawać. Opisać siebie w kilku zdaniach, by było to coś innego, niż: „jestem, jaki jestem”.

    Mam w moim notesie notatkę o tytule „mój opis”. Zachowuję w niej wszystkie opisy mnie samego, jakie wcześniej sobie stworzyłem. Dzisiaj jest to już dość pokaźna biblioteka, chociaż składająca się z jednej tylko, mocno rozbudowanej notatki. I mogłoby się wydawać, że opisuje ona kilka osób – tak różne opisy z wielu etapów mojego życia się tam znajdują – to jestem tam tylko ja.

    Ta notatka to miejsce, do którego sięgam, gdy muszę po raz kolejny wstawić gdzieś kilka słów o sobie. Dzięki temu mogę czasem usiąść i pomyśleć o tym, kim jestem, a dokładniej, kim byłem kiedyś, a kim jestem dzisiaj – dla siebie samego, co o sobie sądziłem wczoraj, co myślę dzisiaj, mogę też uczyć się obsługi mojej codzienności, analizować, jak się zmieniała, przewidywać sytuacje, w których będzie mi dobrze, albo w których będę czuł się miej komfortowo. Jest to jeden z fajniejszych sposób na rozwój – oczywiście, jeżeli podchodzisz do takiego ćwiczenia szczerze i poważnie. Możesz wtedy dostrzec obszary, w których jesteś w stanie coś poprawić. Fajnie jest też sprobować stworzyć opis siebie samego z dnia jutrzejszego – opisać osobę, którą chcesz się stać. Aby wiedzieć, do czego dążysz. 

    Spróbuj i Ty stworzyć swój własny opis, nie umieszczaj go od razu w mediach społecznościowych, nie publikuj go na Facebooku, zapisz go gdzieś w notesie, pamiętniku, na małej, czy dużej, karteczce, która trafi tylko i wyłącznie do szuflady. Może i Tobie kiedyś się przyda taka notatka, może kiedyś podzielisz się takim opisem z innymi.

    W mojej notatce o mnie, gdzieś w części z dzisiaj, widnieje takie zdanie: „Kocham… 🙍‍♂️ludzi, choć bywa, że się ich boję 😱”. Lubię to zdanie i jest ono częścią mojego opisu, który wstawiłem na Twittera, czy Instagrama. To, niby proste, mogłoby się wydawać, nawet nieco zabawne, krótkie zdanie, kosztowało mnie całkiem sporo wysiłku i szczerości wobec samego siebie. Jego konstrukcja doskonale odzwierciedla to, co ma przekazać, choć wiele osób go nie rozumie. Pokazuje moją maskę humoru, dzięki której mogę iść w kierunku pewnych rzeczy – ludzi, których uwielbiam, ale którym do końca nie chcę zaufać. Nie łatwo było mi napisać te słowa, nie łatwo było mi do nich dojść, nie jest też łatwo nimi się teraz podpisywać. Najważniejsza rzecz z tego jednego zdania mojego opisu jest jednak taka, że: lubię ludzi.

    Ach, znowu łapię się za głowę, te moje długie wstępy. Siadam, by napisać Ci o jednej rzeczy, ale zanim do niej dojdę, w mojej głowie pojawiają się kolejne, o których chcę Ci opowiedzieć. Zamiast więc czytać o tej jednej, krótkiej historii, o której planowałem opowiadać, musisz czytać cały szereg moich przemyśleń. Mam nadzieję, że choć trochę pomagają Ci one w dążeniu do fajnej codzienności – taki przecież jest ich cel, taki jest mój plan, gdy do Ciebie piszę.

    Dość często zdarza mi się pracować w kawiarniach. Szczególnie lubię te, umiejscowione w centrach handlowych. Chyba głównie dlatego, że wiąże się to ze spotkaniem większej liczby ludzi – a to, jak już wiesz, bardzo lubię. W momencie, w którym do Ciebie piszę, siedzę sobie w Costa Coffee, w centrum handlowym Janki. Jestem tu chyba pierwszy raz, ale czuję się dość dobrze. Znalazłem tu fajne miejsce: mały, drewniany, otoczony kawiarnianymi fotelami stoliczek – skromny kącik, który zapewnia mi bezpieczną przestrzeń wokół siebie. Siedzę przy grubej szybie, spełniającej funkcję ściany kawiarni, co sprawia, że mogę przyglądać się przechodzącym przez centrum handlowe ludziom, będąc jednocześnie tak doskonale odizolowanym od tej handlowej rzeczywistości. Nie daleko mojego miejsca znajduje się wejście do kawiarni, więc co kilka minut mogę oderwać się od pisania, spojrzeć na wchodzące osoby i spróbować złapać czyjś uśmiech. Przy moim stoliku są dokładnie trzy fotele, ja wybrałem – oczywiście – ten, najbardziej skierowany frontem do ludzi. Na pierwszy rzut oka: wszedł, zamówił coś do picia i usiadł. W rzeczywistości jednak stoi za tym, jak widzisz, całkiem rozbudowany plan.

    Na pierwszy rzut oka, nie ma chyba niczego specjalnego w tej kawiarni, w wielu innych mógłbym sobie znaleźć podobne miejsce. Ja jednak zapamiętam ją na jakiś czas – a to dzięki osobom, które przygotowywały mi dzisiaj kawę. Były tak bardzo pogodne. Razem z napojem, otrzymałem kilka uśmiechów, które z wielką przyjemnością przyjąłem i odwzajemniłem. Choć kawiarnia nie jest zbyt duża, a ja siedzę praktycznie w przejściu, to czuję się tu bardzo dobrze. Pewnie dlatego od trzech godzin siedzę i piszę, a słowa właściwie same pojawiają się na moim iPadzie. Z pewnością jeszcze tu wrócę. Tak działa magia kilku uśmiechów zapracowanych i zmęczonych baristów. Zobacz teraz, jak ładnie ta sytuacja sprowadza się do tego jednego stwierdzenia, tego jednego zdania z mojego opisu, tego, które już dzisiaj czytałaś, czytałeś: „Kocham… 🙍‍♂️ludzi, choć bywa, że się ich boję 😱”. Opis miejsca, które wybrałem w kawiarni, doskonale to obrazuje, prawda? Nastawione na ludzi, ale jednak odpowiednio „zabezpieczone”. Fakt, że zostałem tu tak miło przywitany, wręcz ugoszczony – ma kolosalne dla mnie znaczenie, tak duże, że piszę o tym do Ciebie.

    Mam kilka ulubionych kawiarni w Warszawie i okolicach. W każdej z nich mam też moje ulubione miejsce do siedzenia – za każdym razem bardzo precyzyjnie dobrane. Zauważyłem jednak, że mimo poczynionych starań, by właściwie usiąść, by skierować moje momenty rozproszenia na przechodzących ludzi, nie wszystkie kawiarnie lubię jednakowo. Są takie, które odwiedzam z wielką przyjemnością, o których samo wspomnienie sprawia, że w mojej głowie pojawia się uśmiech, a są takie, do których udaję się bez entuzjazmu, chyba głównie z rozsądku – ponieważ wiem, że jest to miejsce, w którym będę mógł zrobić to, co akurat mam do zrobienia. I wcale nie chodzi tu o jakość przygotowywanej kawy – tą najbardziej lubię przygotowaną po mojemu, w domu – ale w tym wypadku o ludzi, którzy ją przygotowują.

    Jednym z takich „moich” miejsc w Warszawie, w których mogę spokojnie popracować, jest kawiarnia Caffe Nero przy dawnym Kinie Femina. Jest to dość duża kawiarnia z dwoma piętrami dostępnymi dla gości, z milionem miejsc do siedzenia, które zostały przygotowane specjalnie dla osób takich jak ja. Jest to dość popularne miejsce wśród osób pracujących w sposób podobny do mojego, jednak zawsze znajdzie się tam dla mnie jakieś fajny dla mnie kącik – nawet jeżeli nie ten mój ulubiony – ale najczęściej z ładnym widokiem na Warszawę. Lubię tam przychodzić, choć jest jedna rzecz, która okrutnie niszczy ten piękny obrazek. Gdy tylko przekraczam próg tej kawiarni, słyszę od osób tam pracujących słowa „dzień dobry”. Niby pięknie i miło, prawda? Ale nie. Jest to często najsmutniejsze przywitanie, jakie mam okazję danego dnia doświadczyć. Osoby pracujące w tym miejscu – najczęściej bardzo młode – są tak bardzo przygnębione, smutne, zmęczone i znużone. A to psuje piękny klimat całej kawiarni. Często zdarza się, że gdy już poproszę Panią baristę lub baristkę o przygotowanie mojej ulubionej kawy (a kawa w tym miejscu jest naprawdę dobrze robiona!), a ta odwróci się do mnie plecami, by ten napój przygotować, wspinam się na palce, aby oczami sięgnąć przez ladę i spojrzeć na całą smutną postać. Nie, wcale nie po to, aby popatrzeć sobie na tę dziewczynę, ale by sprawdzić, czy przypadkiem nie ma do kostki przytwierdzonego łańcucha. Takiego, który nie pozwala jej uciec z tego okropnego miejsca. Takie właśnie miny towarzyszą najczęściej mojej wizycie w tym miejscu. I choć za każdym razem staram się uśmiechać do osób tam pracujących, to raczej nie zdarza się, aby uśmiech ten był odwzajemniony. Na początku tłumaczyłem sobie, że być może jak ktoś pracuje od samego rana (kawiarnia jest otwarta od godziny 7), a ja przychodzę około południa, to bariści są już zwyczajnie zmęczeni. Jednak próby przeprowadzone o godzinie 7:05, 7:30, 8:00 i 9:00 przyniosły identyczne efekty. Pomyślałem więc, że może chodzi o mnie, może inni goście kawiarni otrzymują wraz z ulubioną kawą choć mały uśmiech? Jednak i w tym przypadku moje obserwacje pokazały, że się mylę. Może osoby tam pracujące, po prostu nie kochają za bardzo swojej pracy (choć wykonują ją naprawdę dobrze!)? Może nie każdy potrafi odnaleźć radość w swojej codzienności?

    Na innym krańcu mojej opowieści znajduje się kolejna kawiarnia, tym razem w Pruszkowie – małej miejscowości pod Warszawą. Choć słowo „kawiarnia” jest w tym przypadku wręcz kolosalnie przesadzone. Na stacji kolejki, na peronie w kierunku Warszawy, w murze jednego z budynków znajduje się dziura, z której przemiły Pan lub Pani (zmieniają się chyba co drugi dzień) sprzedają kawę. Być może trochę przesadziłem z określeniem „dziura w murze”, pewnie właściciele „Coffee Mania” (tak nazywa się ta dziura… to znaczy kawiarnia… to znaczy to miejsce) byliby lekko oburzeni, ale faktem jest, że można tam jedynie kupić kawę i sobie iść. Napoje – w porównaniu do normalnych kawiarni, takich ze stolikami, krzesłami itp. – są dość tanie, przygotowane bardzo dobrze i, co ważne, z sercem. Nie wiem dokładnie, jak opisać kawę zrobioną „z sercem”, ale gdy ją pijesz, to to czujesz. Jest smaczna, taka… dopracowana. Ale najlepsi w tym miejscu są… ludzie. Najczęściej kawę podaje jedna z dwóch osób, o których już napisałem. Obydwie witają swoich gości dużym, szczerym uśmiechem, często próbują sobie przypomnieć, o jaką kawę prosiłem ich (ja, czy jakikolwiek inny gość) ostatnim razem, czasem – gdy w kolejce nie czekają kolejne osoby – zagadną czymś miłym. Są duszą tego zwykłego peronu. Choć jest to tylko dziura w murze, to bije z niej tak przyjazna atmosfera. A to przekłada się na z kolei na zachowanie i nastrój ich gości, ludzi, którzy kupuję kawę.

    Choć nie mogę tam usiąść, nie mogę na miejscu popracować – a jest to przecież zazwyczaj główny powód, dla którego wybieram kawiarnie – uwielbiam zamawiać kawę w tym miejscu, uwielbiam ludzi, którzy ją przygotowują.

    Czy istnieje miejsce, w którym łączą się te dwa elementy? Gdzie uśmiechnięci, zadowoleni z życia, ze swojej pracy ludzie, podadzą mi moją ulubioną kawę do fajnego stolika? A może to smutne miejsca przyciągają radosnych ludzi? I na odwrót?

    Rozmyślania na ten temat przypomniały mi o jednej ważnej rzeczy – ja przecież również jestem baristą czyjegoś dnia. Choć nie przygotowuję kawy, to codziennie spotykam mnóstwo ludzi i moja mina, mój nastrój, samopoczucie, mają wpływ na ich dzień. Mogę więc sam być tą uśmiechniętą osobą, która przygotuje czyjś dzień, nawet w smutnym miejscu.

  • Odwiąż liny

    Spraw, aby każdy dzień miał szansę stać się najpiękniejszym dniem twojego życia. – Mark Twain

    Mam czasem ochotę wypisać sobie na suficie te, przypisywane Markowi Twainowi, słowa. Tuż nad łóżkiem, by codziennie rano moc spojrzeć na nie i przypomnieć sobie, że chcę, aby każdy dzień się liczył. Choć nie do końca lubię tak to określać, nie celuję w takie – jak w tym przypadku – ekstrema, nie oczekuję, że każdy kolejny dzień będzie tym najpiękniejszym, nie musi być lepszy od poprzedniego, wystarczy, że każdy będzie fajny, że z każdego będę zadowolony. 

    Mark, pomimo burzliwej i zawiłej historii swojego życia, był cenionym twórcą. Ludzie lubili go słuchać, uwielbiali jego słowa, również te pisane – co potrafił zgrabnie wykorzystać. Jego życie to upadki i wzloty… choć sam pewnie by tak tego nie opisał. 

    Zawsze, gdy ktoś o nim wspomina, przypomina mi się ciekawy fakt z jego historii: otóż podczas wojny secesyjnej, Mark walczył najpierw po jednej, a następnie po drugiej stronie – najpierw w armii Unii, następnie Konfederacji. Obydwie z resztą porzucił. 

    Zastanawiam się, jak dalece był człowiekiem zagubionym, a jak bardzo świadomym, żądnym przygód, szukającym wyzwań. Co sprawiło, że ludzie go kochali? Czy to dlatego, że w jego słowach zawsze pojawiała się nuta wielkiej przygody? Do jej przeżycia w końcu tak mocno zachęcał. W jego każdym kolejnym zdaniu widać przecież cień przygód Hucka Finna i Toma Sawyera, których stworzył i wyniósł na podium literatury. Z pewnością był ciekawym człowiekiem, takim, którego chciałbym poznać osobiście. I, choć szansy na to nie mam, to mogę zawsze spojrzeć na kolejne, przepełnione przygodami słowa płynące z jego utworów.

    Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj. – Mark Twain

  • Wbrew rozsądkowi

    Jeżeli robisz to, co łatwe, Twoje życie będzie trudne. Jeśli robisz to, co trudne, Twoje życie będzie łatwe. – Les Brown

    Podobno kompromis jest kluczem do zgody. Zastanawiam się czasem nad tym. Właściwie to dość często o tym myślę.

    Nie wszystko pasuje mi w takim podejściu. Szczególnie gdy muszę iść na kompromis z samym sobą, gdy muszę zgodzić się na coś, co jest tylko w części zgodne ze mną. Nawet jeżeli jest to ta większa cząstka. 

    Choć tak często są to bardzo trudne wybory, to jednak zazwyczaj mówię: „nie”. Wbrew zdrowemu rozsądkowi. Nie idę na wojnę, nie walczę, ale nie biorę też tego kawałka, które akurat porzuciło mi życie. Nie idę na kompromis. Szukam dalej. Wybieram puste „nic”, niż cząstkę tego, czego pragnę. Zostawiam wróbla i idę po gołębia na dachu. I choć bywa, całkiem nierzadko, że muszę gonić go po całym mieście – chyba jeszcze nigdy nie żałuję. Nawet jeżeli muszę dochodzić do „jeszcze nigdy” bardzo długo.

    (…) Brzmi to tak jakby kompromis był zaletą, cechą zawsze dodatnią i pożądaną; a przecież czasem jest on zwykłym świństwem, tchórzostwem… Często godną pochwały jest postawa skrajnie przeciwna – bezkompromisowa. – Wojciech Cejrowski, Młot na lewicę

    Bycie tchórzem jest takie łatwe.
    Wiem, to trudne…

  • O niczym i o oknie…

    Lubię czasem stanąć w kuchni przy oknie i patrzeć na toczące się za szybą życie. To okno jest moim telewizorem, a to, co za nim – filmem dokumentalnym. A przynajmniej z taką nadzieją patrzę. A może to jedynie film inspirowany prawdziwymi wydarzeniami? Ubarwiony, aby ładniej wyglądał dla oglądającego? Może ten przejeżdżający właśnie samochód, wcale nie jest prawdziwy i jedzie tylko dlatego, że ja patrzę? Może ktoś specjalnie wysłał tego chłopczyka na spacer z psem? Oglądam to, niczym serial na Netflixie, z nadzieją, że jest w tym choć trochę prawdy.

    Patrzę na blokowe okna, które mnie otaczają – za każdym z nich rozgrywa się jakaś historia. Widzę takie jedno na trzecim piętrze, z typowo kuchenną firanką. Zastanawiam się, czy ktoś tam gotuje obiad. Jest sobota, godzina odpowiednia – to prawdopodobne. A może nikogo tam dzisiaj nie ma? Może mieszkańcy wybrali się na wycieczkę? Może do lasu albo parku? Ciekawi mnie, ile osób mieszka za tą szybą. Obok tego typowo kuchennego okna, widzę drugie, z ładnymi żaluzjami, pewnie od jakiegoś pokoju. Tak wyglądające okno chciałbym mieć w małym pokoiku – musi to ładnie wyglądać od wewnątrz. Obok mocno zabudowany balkon – tak, jakby ktoś chciał powiększyć sobie mieszkanie. Pewnie w ciepłe dni traktują te kilka metrów kwadratowych jak dodatkowy pokój. No właśnie – podświadomie zakładam, że mieszka tam kilka osób, pewnie cała rodzina. Te okna właśnie tak wyglądają.

    Gdy tak stoję i patrzę przez to okno, zazwyczaj w mojej kuchni leci muzyka – w końcu, czym byłby film, bez przepięknej muzyki? Ona jest częścią tego wspaniałego spektaklu. Dzisiaj śpiewa Kate Bush, ona zawsze wprowadza mnie w tak specyficzny nastrój, wręcz spowalnia rzeczywistość. To aż nieprawdopodobne, jak dobrze komponuje się z tym, na co patrzę. Jest tak samo niezwykłą artystką, jak niezwykłe jest życie toczące się za tym moim kuchennym oknem. Pozwala mi jednocześnie nie myśleć i zastanawiać się nad czymś bardzo głęboko. To chyba jej zawdzięczasz nastrój tego listu, jak i fakt, że – pomimo wielu słów – niewiele się dzisiaj dowiesz.

    Mógłbym tak stać godzinami, nic nie robić, tylko słuchać tej muzyki i gapić się na życie za szkłem. Szukać każdego najmniejszego ruchu na tym wielkim drzewie, które zapewnia mi cień w ten słoneczny dzień. Wypatrywać przelatujących ptaków, zastanawiać się, dokąd one właściwie tak lecą. I czekać. Sam nie wiem na co. Aż minie czas? A może aż przyjdzie czas?

    I wtedy przypominam sobie, że to przecież wcale nie jest prawda, że patrzę jedynie na film, który ktoś dla mnie stworzył. Że to, co widzę, powstało, bym patrzył. Choć, w odróżnieniu od normalnego Netflixa, nie mogę tego wszystkiego zatrzymać, to jednak mogę to wyłączyć. I sam zagrać w filmie. Moim.

  • Gdzie ten spokój?

    Ego mówi: kiedy wszystko się ułoży, znajdę spokój. Dusza mówi: kiedy znajdę spokój, wszystko się ułoży.
    MARIANNE WILLIAMSON

    Ile razy myślałem w przeszłości, że odnajdę spokój, gdy zarobię odpowiednią ilość pieniędzy, gdy pozamykam niektóre ważne sprawy, gdy znajdę odpowiednią pracę, gdy skończę remont, gdy kupię samochód, gdy przyjdzie lato… mógłbym tak wymieniać godzinami. Prawda jest jednak taka, że żadna z tych rzeczy, zrealizowanie żadnego z tych celów, nie przyniosło oczekiwanego efektu, nie znalazłem spokoju. Na horyzoncie za każdym razem pojawiał się nowy skarb, który trzeba było zdobyć. Nie miało to większego sensu.

    Do czasu. Aż zrozumiałem, że problem tkwi zupełnie gdzie indziej. We mnie. Nie w tym, co mnie otacza. To ja musiałem sam się zmienić, aby odnaleźć spokój, nie sytuacja, w jakiej byłem. Potrzebowałem akceptacji, zrozumienia i odpowiedniej perspektywy. I gdy udało mi się to osiągnąć – odnalazłem upragniony spokój. I wtedy wszystko inne zaczęło się układać.

  • Wszystko się zmienia

    Zmiana wisi w powietrzu. Czuję to. Choć w tym roku ja sam nie zmieniam się tak bardzo, to widzę, że wszystko naokoło pędzi ku zmianom. To aż nieprawdopodobne, ale gdzie się ostatnio nie obejrzę, następują zmiany, każdy coś poprawia, usprawnia.

    Dominik pisze w newsletterze o zmianach, Piotrek uruchamia na nowo bloga, Miłosz zamyka Fabrykę, Michał kończy działalność blogową, wielu moich znajomych i współpracowników zmienia pracę, nawet Pani Swojego Czasu przypomina, że nie ma zmian bez zmian. Nie wiem, dlaczego to wszystko dzieje się akurat w tym roku, w tym miesiącu…

    Dzisiaj dowiedziałem się też, że za kilkanaście, może kilkadziesiąt dni, zamkną pewne miejsce – takie, które znalazłem rok temu, a które już zdarzyło odegrać bardzo ważną rolę w moim życiu. Pozwoliło mi zrozumieć, jak wiele zależy ode mnie. Pozwoliło mi zrozumieć, że wszystko zależy ode mnie. Pozwoliło mi wielokrotnie pokonywać moje własne ograniczenia, dało mi czas na myślenie. Pozwoliło mi poznać ludzi, prawdziwych, pełnych pasji ludzi. Szczerze mówiąc (pisząc), to chyba właśnie w tym miejscu spotkałem najbardziej wypełnioną pasją ludzi w moim życiu. I tą pasją oni mnie zarazili. Zobaczyłem, że nie liczy się wiek, nie liczy się waga, płeć, że ograniczenia zwyczajnie nie istnieją. Cieszę się, że tak chętnie przyjęli mnie i ugościli. A teraz to miejsce znika. Ot tak, bo ktoś zdecydował, że powstanie tam coś zupełnie innego.

    Dowiedziałem się o tym dwie godziny temu. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, gdy się o tym dowiedziałem: gdzie ja się teraz podzieję? Co będzie z tymi ludźmi, którzy tu pracują, którzy są tu codziennie? Poczułem smutek.

    Jednak nie minęła nawet godzina, gdy na moją twarz powrócił uśmiech. Przypomniałem sobie bowiem, że ta zmiana – jak z resztą każda inna – może przynieść garść dobrych rzeczy. Mnie oraz osobom, z którymi się tam widuję, którzy tam pracują. Nie lubimy zmian, szczególnie gdy przychodzą z zaskoczenia. Jeżeli to my sami powodujemy zmiany – łatwiej nam się z nimi pogodzić, ale kto ktoś decyduje za nas… wtedy jest nieco gorzej. Jednak zmiana może – i nawet powinna – przynieść coś dobrego. Trzeba tylko umieć z niej skorzystać. Spojrzeć na nią jak na okazję – do zmiany. Gdy noc zmienia się w dzień – to nasza okazja do zrobienia czegoś nowego.

    Niech każda zmiana w Twoim życiu przyniesie coś fajnego!

  • Zasady

    Zapamiętać należy jednak, że niezależnie od tego, co się stało i jak rozczarowany jesteś swoim zachowaniem, zasady pozostają niezmienne. W dowolnym momencie możesz wrócić do nich i ponownie zacząć się do nich stosować. To, co zdarzyło się wczoraj, a nawet pięć minut temu, jest przeszłością. W każdej chwili możesz zacząć od nowa.
    HOLIDAY RYAN, HANSELMAN STEPHEN

    Zasady są podstawą. Naszej codzienności. Dają nam wytyczne i granice, według których możemy żyć. Mogą dotyczyć wszystkiego – od tego, jak się zachowywać, po to, jak się ubrać, co jeść, są naszym prywatnym scenariuszem fajnego życia. Reguły są niezbędne do utrzymania porządku i harmonii – ciała i duszy, ale gdy brakuje im elastyczności, mogą wydawać się one dla nas zbyt restrykcyjne. Bywa wtedy, że trudno nam jest się ich trzymać. I zbaczamy z obranego kursu.

    Jednak zasady pozostają takie same i zawsze możesz zacząć ich przestrzegać na nowo. Być może w pewnym momencie złamiesz niektóre z twych zasad, ale to nie znaczy, że nie możesz spróbować ponownie i zacząć ich słuchać – całkiem od nowa.