blog

  • zhakować czytanie – czyli jak prawie na amen zabiłem jeden z najważniejszych nawyków w moim życiu

    W ostatnim co słychać? pisałem o wielkim projekcie powrót do korzeni, który rozgrywa się w moim życiu. Jego celem jest odnalezienie na nowo radości z rzeczy, które kiedyś dawały mi jej ogromnie dużo, a w ostatnim czasie zaczęły gdzieś tę radość gubić. Nazywam to projektem, jednak bardziej pasowałaby tu inna nazwa, której częściej używam i o wiele lepiej oddaje to, co dzieje się u mnie – temat.

    Jednym z elementów powrotu do korzeni jest czytanie. Coś, co tak kiedyś lubiłem, a co w ostatnich dwóch latach mocno próbowałem zhakować (złamać, oszukać, zakombinować, zniekształcić, przyspieszyć – wybierz sobie słowo, każde pasuje). Zrozumiałem to, czytając wpis na blogu Grega Morrisa, który chciał podobną rzecz zrobić z podcastami:

    Około dwóch lat temu postanowiłem, że jest jedno medium, z którego powinienem czerpać więcej – podcasty. Spędzałem sporo czasu, słuchając ich podczas jazdy samochodem, spacerów z psem i innych codziennych czynności. Słuchałem wielu interesujących audycji, ale poza czystą przyjemnością na powierzchownym poziomie, niewiele z nich wynosiłem. Wtedy postanowiłem, że muszę podejść do tego inaczej, podobnie jak zrobiłem z czytaniem – zacząłem notować wszystkie interesujące mnie punkty. I myliłem się.

    Greg opisuje jak w procesie wyciskania z podcastów więcej i więcej, tracił jednocześnie przyjemność z ich słuchania i z czasem przestał ich słuchać.

    Nie zajęło mi to dużo czasu, aby się wypalić i nie chcieć już niczego słuchać.

    U mnie podobie było z czytaniem. Czegokolwiek. Chciałem być mądry w czytaniu (read wise), a stawałem się coraz głupszy. Ale po kolei.

    Dwa lata temu, rozpocząłem subskrypcję usługi Readwise, wspaniałego narzędzia, które miało mi pomóc w wyciąganiu z czytania wszelkiego rodzaju treści o wiele, wiele więcej. Założenia były fajne, aplikacja wydaje się wspaniałym kompanem dla każdego, kto lubi czytać. Narzędzie to miało wynieść moje czytanie (i czerpanie z tego korzyści) na zupełnie inny poziom. Okazało się jednak, że ostatecznie mocno je zahamowało.

    Zasada działania Readwise jest prosta – zbiera ona wszystkie notatki i wycinki (zaznaczenia) fragmentów z książek, ebooków, artykułów z internetu do jednej bazy, a następnie wybiera dla mnie 5 takich fragmencików każdego dnia do przejrzenia i refleksji nad nimi. Proces zbierania notatek został bardzo dobrze przemyślany i zautomatyzowany na tyle, na ile to było tylko możliwe – co sprawiało, że wypełnianie Readwise danymi nie zabierało wiele dodatkowego czasu. Jeżeli znalazłem ciekawy fragment tekstu w artykule w internecie, mogłem użyć dodatku do przeglądarki, by automatyczne wpadł on do aplikacji, zaznaczenia z ebooków i aplikacji read later (z zachowanymi artykułami do czytania na później) również dość łatwo były importowane do Readwise. Autorzy aplikacji przemyśleli nawet sposób dodawania fragmentów tesktów z książek papierowych: podczas czytania wystarczyło zrobić w aplikacji zdjęcie stronie, którą aktualnie czytamy, by została ona automatycznie zamieniona ze zdjęcia na tekst, co pozwalało na wybranie interesującego fragmentu. Myślę, że mogę powiedzieć, że notatki zbierały się praktycznie same. Do tego w aplikacji mogłem przeglądać wszystkie wybrane wcześniej fragmenty z danego artykułu, czy książki. Mało tego, mogłem też sprawdzić, jakie fragmenty z tej książki zaznaczyli inni użytkownicy aplikacji! No wspaniały kombajn dla każdego czytelnika w wersji pro.

    Początkowo byłem zachwycony i zafascynowany takim systemem, który przecież mocno wspomagał i wykorzystywał mój własny, wypracowany już dawno temu nawyk zaznaczania ciekawych fragmentów tekstów w książkach. Przepiękna sprawa, centralne miejsce, do którego wpadają wszystkie notatki i wybrane fragmenty z książek i artykułów – idealnie zadziałało to na moje prymitywne poczucie marnowanego potencjału tych kawałków treści. Nic się nie marnuje! Do każdego przeglądanego w aplikacji fragmentu, mogłem dodawać tagi, opisywać je własnymi notatkami, poprawiać, tłumaczyć na inny język – teoretycznie idealne narzędzie dla każdego, kto lubi czytać i uczyć się z czytanych treści. Przepiękny pomysł, wspaniała wizja. Baza moich ulubionych treści, cytatów, notatek, budowała się sama. Mało tego, Readwise potrafiło synchronizować taką bazę wycinków i notatek z aplikacjami do przechowywania notatek, np. z Evernote, Reflect Notes, Notion, czy Logseq. Dzięki temu mogłem mieć pod ręką, w mojej aplikacji ogarniania życia, wszystkie fragmenty i notatki z książek. Readwise miało też wbudowany moduł grywalizacji, który polegał na tym, że każdego dnia musiałem (musiałem?) przejrzeć 5 wybranych dla mnie fragmentów, i tworzący się w ten sposób łańcuszek kolejnych dni był zliczany i porównywany z łańcuszkami innych użytkowników – tworząc ranking najlepszych. Och, to bardzo, bardzo niedobrze działało na mój talent rywalizacji. Zresztą, jestem ostatnio bardziej świadomy tego, jak działają na mnie podobne systemy. Pamiętam, jak wspinałem się szybko w rankingu, czułem satysfakcję z tego, że inni rezygnują, a ja idę dalej. I to był początek końca.

    W tamtym momencie przestałem już czytać codziennie Stoicyzm na każdy dzień roku – przecież miałem już i tak dużo mądrości na każdy dzień mojego roku – moje 5 wybranych fragmentów. I teoretycznie każdy z nich był już moim ulubionym wycinkiem tekstu, wybraną wcześniej przeze mnie mądrością, czymś, co postanowiłem wcześniej, że chcę zapamiętać. Z tego samego powodu oraz rzadziej sięgałem po nowe książki – miałem czym się karmić, moja baza treści w Readwise była dość obszerna, choć przestała się z czasem powiększać.

    Readwise, poza rankingiem wytrwałych użytkowników, miało jeszcze kilka innych systemów pomagających w nieprzerwaniu łańcuszków robienia regularnych przeglądów. Poza systemami przypomnień (w postaci powiadomień w komórce, maili, przypomnień w samej aplikacji), była to również możliwość zrobienia sobie krótkiej (do 7 dni) przerwy od codziennych przeglądów. Jeżeli jednego dnia zapomniałem, bądź nie miałem ochoty przeglądać zapisanych w aplikacji treści (5 wybranych wycinków), mogłem w ciągu następnych siedmiu dni wrócić do nich i odrobić pominięty dzień. Wtedy oczywiście musiałem zrobić przegląd nie 5 notatek, ale już łącznie 10 (5 z dzisiaj i 5 zaległych). Bywało i tak, że tych pominiętych dni uzbierało się kilka, więc i przeglądy stawały się dłuższe. Z czasem zacząłem jedynie bezmyślnie klikać w przycisk dalej (bez czytania, refleksji), który potwierdzał przegląd danej notatki – wszystko po to, by nie utracić miejsca w rankingu (ależ debilnie to brzmi). A więc łańcuszek i głupi ranking stawały się powoli głównymi powodami, dla których zaczynałem robić przeglądy…

    Wspominałem już, że Readwise nie należy do najtańszych aplikacji? Tak, jeszcze za to wszystko płaciłem, i to wcale niemało.

    Wytrzymałem tak 458 dni – do czerwca 2024 roku.

    Dopiero przejście kursu Sztuka notowania od Pawła Kadysza zasiało we mnie ziarno wątpliwości. Przejście tego kursu uświadomiło mi, jak bezwartościowe są tak kolekcjonowane notatki. Nie były to moje przemyślenia, ale słowa napisane przez innych – one nie należały do mnie. Po uświadomieniu sobie tego faktu, pierwsze co zrobiłem, to wyłączyłem przesyłanie treści z Readwise do mojej aplikacji do ogarniania życia (notatki, zadania, dziennik itd.) – w tamtym momencie używałem narzędzia Logseq. Och, jaka to była ulga, gdy pozbyłem się z mojego notesu wszystkich tych cytatów, notatek i treści zaimportowanych z Readwise. Następnym krokiem było już całkowite zrezygnowanie z wykonywania codziennych przeglądów.

    Twórcy Readwise tak bardzo chcieli zrewolucjonizować proces czytania, że z czasem zaczęli tworzyć też drugą aplikację, Readwise Reader, która miała stać się nowym najsprytniejszym (smart), uniwersalnym narzędziem do zbierania wszelkich treści w internecie. Miała to być idealna aplikacja do czytania. I w pewnym sensie im się to udało. Aplikacja pod względem funkcjonalności jest mega. MEGA! Można by o niej opowiadać przez godzinę – integracje z innymi usługami, obsługiwane media, ułatwienia, automatyzacje, możliwości personalizacji, organizacji – perfekcyjna aplikacja do zbierania, przechowywania i konsumowania treści w internecie!

    Dla mnie stała się jednak gwoździem do trumny mojego czytania i sprawiła, że całkowicie porzuciłem ten wspaniały nawyk.

    Readwise Reader obiecywał wiele i na papierze miało to całkiem sporo sensu. Była nowoczesnym, uniwersalnym, zintegrowanym z innymi narzędziami narzędziem do czytania. Jej podstawowym zadaniem było funkcjonowanie jako usługa read later, a więc miała zastąpić mi tak bardzo przestarzałą aplikację Instapaper, której od lat używałem do czytania internetu. Zasada działania takich usług jest prosta: gdy znajdziesz w internecie artykuł, który chcesz przeczytać, ale nie masz na to w danej chwili czasu, dodajesz go do swojej biblioteki w aplikacji, a w niej artykuł ten czeka sobie spokojnie na moment, w którym do niego powrócisz. Artykuły przechowywane w takiej aplikacji pozbawione są później wszelkich rozpraszaczy: reklam, popupów, komunikatów itd. – zostaje sam tekst, który dodatkowo można na wiele sposobów dostosować do swoich preferencji (od wielkości i rodzaju czcionki, po kolor tła, liter, czy rodzaj wyrównania tekstu). Jednak Readwise Reader poszedł o wiele dalej! Aplikacja pozwalała przechowywać również e-bloki, filmy z youtuba, posty z twittera, miała skrzynkę e-mailową, do której mogły automatycznie wpadać wszystkie czytane przeze mnie newslettery, artykuły mogły być zamienione na wersje audio (czytane przez przepiękne, niezwykle naturalne głosy wspomagane przez AI, również po polsku!), w aplikacji można było wygenerować (stworzone przez AI) krótkie (albo i długie) podsumowanie każdego artykułu, newslettera, dokumentu, rozmawiać i zadawać pytania do dodanych treści (np.: „co autor danego artykułu sądzi na temat procesu czytania?”), były tagi, notatki, integracja z usługą Readwise (do automatycznego zbierania wybranych fragmentów)… no jednym słowem cudo! Kompletna aplikacja do czytania! Mega uznanie dla twórców za to, co udało im się stworzyć.

    Wspaniała sprawa, prawda? No właśnie niekoniecznie – przynajmniej dla mnie. Aplikacja została tak zaprojektowana, że właściwie wszystko mogło się robić samo, nie trzeba było już niczego czytać. Więc z czasem przestałem to robić. Samoczytane ebooki, podsumowania artykułów, wyszukiwanie z całej bazy dodanych treści, automatyczne zbieranie artykułów z internetu. Zaczynam się w tym momencie zastanawiać, czy twórcy Readwise i Readwise Reader to miłośnicy czytania, czy… może wręcz przeciwnie? Zrobili tak wiele, by w swoich aplikacjach pozwolić na zarządzanie dodanymi treściami, jednocześnie nie ułatwiając samego procesu czytania. Po co czytać artykuł, skoro AI może przeczytać go za Ciebie? …albo streścić go? …wypisać 10 najważniejszych punktów? …opisać kluczowe założenia?

    Zacząłem niedawno proces wyjścia z Readwise Reader. To, co tam zastałem po zrobieniu porządnego przeglądu, wprawiło mnie w osłupienie. Łączna liczba rzeczy, jakie miałem tam do przeczytania, wynosiła… prawie 3000 (trzy tysiące!!) NIEPRZECZYTANYCH elementów. Wliczały się w to newslettery (1500), prawie drugie tyle artykułów odłożonych na później, filmy z youtue’a, ebooki, PDF-y, tweety i bóg jeden raczy wiedzieć co jeszcze. P-a-r-a-n-o-j-a. I choć Readwise Reader już od dawna pełnił dla mnie rolę bazy wszelkich rzeczy do czytania – na teraz i w przyszłości – to jednak liczba 3000 pokazuje, że coś poszło mocno nie tak. Szczególnie jeżeli wezmę pod uwagę, że w momencie, gdy rok temu przenosiłem się z (przestarzałego) Instapaper do Readwise Reader, na mojej liście do przeczytania miałem łącznie kilkadziesiąt (może koło 30) artykułów, z 10 książek załadowanych do Kindle i pewnie kolejne 10 pozycji w nieprzeczytanych newsletterach. I przechodziłem do Readwise Reader, by tę moją bazę nieprzeczytanych elementów zmniejszać, by czytać więcej.

    Jak pewnie się już domyślasz, tak ogromna baza rzeczy do czytania, wcale nie sprawiła, że zacząłem więcej czytać. Przeciwnie. Praktycznie przestałem. Po niby miałbym to robić? I kiedy? Przecież zawsze, jak otwierałem Readwise Reader, musiałem walczyć z natłokiem nowych rzeczy do czytania, organizowania, przeglądania, oznaczania, kasowania, archiwizowania, kasowania, generowania streszczeń, tagowania – robiłem wszystko, poza najważniejszym, poza czytaniem. I na dokładkę to wszystko było mega męczące.

    dzisiaj

    Kilka dni temu skasowałem ostatecznie zarówno Readwise, jak i Readwise Reader ze wszystkich moich urządzeń. Z powrotem używam mojego starego systemu do czytania: przestarzały Instapaper + kilkuletni, mocno ograniczony Kindle. W pierwszym z nich mam aktualnie do przeczytania 34 artykuły, w czytniku załadowanych jest 5 książek. Wszystko wybrane z bazy 3000 pozycji, którą trzymałem w Readwise Reader. W moim systemie nie ma teraz nic wise (z ang.: mądre), ale jest czytanie, które ponownie daje mi ogrom radości. Ponownie czytam i cieszę się tym wspaniałym nawykiem, za którym tak bardzo tęskniłem. Wróciłem do korzeni.


  • 📗 dzienniki, wpis z 23 grudnia 2022 roku

    Wpis w 📗 dziennikach, który na dzisiaj wybrałem, przypomina mi, jak prowadzenie dziennika pozwala zauważać to, co w codziennym biegu łatwo przegapić. Kiedy wracam do takich chwil, jak poranne myśli po intensywnych snach, dostrzegam, że to właśnie te momenty tworzą obraz mojego samopoczucia. Dziennik daje mi przestrzeń, żeby przeanalizować, co dzieje się w mojej głowie – czy czuję się spokojny, czy może coś wciąż wymaga uporządkowania. Dzięki temu nawet senne przygody nabierają sensu, a ja lepiej rozumiem siebie i to, co mi naprawdę potrzebne.

    wpis z 29 grudnia 2022

    Sny to taka fajna rzecz, choć czasem są męczące, to zazwyczaj są przygodami, które przeżywam w nocy. Wstaję wtedy taki podekscytowany, lekko zmęczony – lubię ten stan 🙂 Sny świadczą też chyba o stanie mojego umysłu, więc są odpowiednie tylko dla kogoś, kto jako tako sobie ze sobą radzi i dał radę uporządkować swoje sprawy. tak?


  • nauczyć się tracić i rezygnować

    Ostatnie tygodnie przyniosły mi sporo przemyśleń na temat umiejętności porzucania, odpuszczania, rezygnacji. To bardzo cenna, choć cholernie trudna umiejętność.

    Pisałem niedawno o pewnym miejscu, do którego zbyt mocno się przywiązałem i którego zamknięcie sprawiło mi trochę problemów z samym sobą – choć ostatecznie pozwoliło mi uwolnić się, odkryć nową, inną, lepszą dla mnie drogę. Przepracowałem ten temat z moim prywatnym terapeutą (dziennikiem) i obiecałem sobie, że więcej nie pozwolę być więźniem miejsc, rzeczy, czy nawet moich wcześniejszych przekonań. I tak się złożyło, że musiałem się ostatnio sprawdzić właśnie w umiejętności rezygnowania w jednym z istotnych dla mnie obszarów mojego życia.

    Jak już wiesz z bloga, uczę się tańczyć. Już od ponad półtora roku – dość intensywnie. Chodzę regularnie na zajęcia – mam szkołę tańca, z którą się związałem. Pamiętam jednak o moim postanowieniu – braku przywiązania. Dlatego też, w tym roku zdecydowałem się poszukać dla siebie kilku innych miejsc, w których mogę również uczyć się tańca. Odwiedziłem kilka z nich, wybrałem się nawet na próbne zajęcia. Okazało się to bardzo dobrym pomysłem – dzięki temu udowodniłem sobie samemu, że moim głównym celem jest nauka tańca, a nie nauka w szkole tańca, w konkretnej szkole tańca, do której akurat uczęszczam. Niezwykle istotna różnica.

    Jednak samo znalezienie tych innych miejsc nie było wielkim wyzwaniem – w końcu z niczego nie rezygnowałem, przygotowywałem sobie co najwyżej wyjście awaryjne na wypadek… no, powiedzmy, że na różne wypadki. Trochę, jakbym wybrał się do salonu samochodowego, aby sprawdzić, czy aby napewno mają tam samochody, no może jeszcze z jazdą próbną. Moja próba wymagała ode mnie jedynie lekkiego wyjścia ze strefy komfortu, związanego z udaniem się do nowego miejsca i zapisanie się na jednorazowe zajęcia do całkiem nieznanego instruktora i całkowicie nowej grupy. W tamtym momencie czułem lekki dyskomfort, również podekscytowanie – ale to tyle. Nie było to jakieś trudne, nie wymagało podjęcia żadnej prawdziwej decyzji związanej z moim postanowieniem o braku przywiązania. Pomimo faktu, że coś robiłem, to spokojnie można to uznać za małą zasłonę dymną, za którą stoję sobie wygodnie tak samo przywiązany jak wcześniej.

    Swoją drogą, o ile prostsze była ta nowa wizyta, niż moja pierwsza w szkole tańca… jej, wtedy to był stres! Zresztą ciągnął się on za mną jeszcze przez wiele tygodni od momentu rozpoczęcia nauki. Ale dzisiaj opowiadam o rezygnowaniu, nie o zaczynaniu nowych rzeczy. Choć jedno i drugie nie jest proste. Wracając do wcześniejszego wątku…

    W szkole tańca, w której się uczę (tak, pilnuję się, by nie używać formy w „mojej szkole tańca”), jestem na kilku równoległych kursach. Choć skupiam się na dwóch stylach tańca współczesnego, to tak naprawdę jestem w kilku grupach i na kilku poziomach. Wybrałem taką, dość intensywną formę nauki i muszę przyznać, że bardzo mi ona odpowiada. Uwielbiam każde z (pięciu) zajęć, jak i każdego z prowadzących je trenerów. A każdy instruktor prowadzi swoje zajęcia totalnie inaczej. Uczą mnie artyści, profesjonaliści, wspaniali ludzie – i każdy jest inny. Są zajęcia, na które przychodzę i dokładnie wiem, co będę robił przez najbliższe półtorej godziny – ponieważ przez cały miesiąc ćwiczymy dokładnie to samo, poprawiając tylko błędy z poprzedniej lekcji, a są i takie, które za każdym razem są nową niespodzianką, przygodą, doświadczeniem – bo dany trener nie lubi niczego powtarzać i na każde zajęcia szykuje dla nas coś totalnie odmiennego, odjechanego, raz łatwego, innym razem wybitnie (dla nas) trudnego. Uwielbiam wszystkie te formy i cieszę się, że mój tydzień jest nimi przeplatany.

    Swoją drogą, jak wielką satysfakcję odczuwam, będąc szkolony przez tak wielu wspaniałych tancerzy – jestem szczerze wzruszony i wdzięczny. Nigdy wcześniej nie uczyłem się niczego tak pokornie, z takim zaufaniem i zaangażowaniem. Do tej pory, ucząc się nowej rzeczy, wynajdowałem sobie swoje małe, indywidualne sposoby na naukę, zawsze byłem przez to trochę z boku każdej grupy, do której dołączałem. Tutaj, ucząc się tańca, daje się prowadzić za rączkę jak małe dziecko, i dzięki temu mogę cieszyć się efektami – po które przecież do tej szkoły przychodzę. Wybacz dygresję, znowu odpływam od brzegu w mojej historii…

    Jak się pewnie domyślasz, mimo że lubię każde zajęcia, mam też te bardziej, jak i najbardziej ulubione. Normalne, prawda? Nie jestem robotem, często kieruję się emocjami. Jednak sam fakt, że to dostrzegam, że jestem tego świadomy, powala mi już w pewnym stopniu nad tym panować. Nie zawsze w takim, jak bym chciał, ale robię postępy. Zresztą, sam fakt, że powstaje ten wpis, że spisuję te rozważania, jest już dla mnie dobrym ćwiczeniem wykorzystywania świadomości tych nie zawsze łatwych do okiełznania emocji.

    Wrzesień to zawsze taki nowy początek. Nie inaczej jest w szkole tańca, w której się uczę. Kończy się tryb wakacyjny, wracają niektóre, uśpione przez dwa-trzy miesiące zajęcia, w innych zachodzą korekty godzin, bywa i tak, że zmieniają się niektórzy instruktorzy. No cóż, wiemy jak to jest ze zmianami – niespecjalnie za nimi przepadamy, szczególnie w naszych ulubionych obszarach. Powakacyjne roszady spowodowały, że stanąłem przed dość poważnym wyborem. Od dawna uczęszczałem na zajęcia do Kamili, mega utalentowanej, młodej instruktorki, która – w ciągu półtoragodzinnych, cotygodniowych zajęć – potrafiła wyzwolić tak ogromne emocje, przygotować z nas (osób uczących się) tak wspaniałe widowisko, że już dawno temu, wszystkie głosy w mojej głowie, jednogłośnie okrzyknęły te właśnie zajęcia moimi ulubionymi. Było to coś więcej, niż lekcje tańca, pod wodzą Kamili zbliżaliśmy się momentami do czegoś, co z powodzeniem mogłem nazwać minispektaklami. Momentami były to spektakle wykonane z gracją słoni, ale satysfakcja z każdego była ogromna. Zajęcia nie należały do łatwych, wymagały sporego wysiłku, często całkiem dużego wyjścia ze strefy komfortu, ale Kamila bardzo dobrze nas przez to wszystko przeprowadzała. Była to też najstarsza grupa, do której uczęszczałem. Grupy w szkole czasem się „resetują”, to znaczy, jak liczba uczęszczających osób spada do kilku, to często następuje obniżenie poziomu do początkującego, renabór do grupy i cały kurs startuje niejako od nowa. Całkiem zrozumiałe – w końcu szkoła tańca to biznes i jej właściciele chcą mieć jak największą liczbę klientów. I choć poziom zawsze jest dostosowywany do umiejętności uczestników, to jednak „na papierze”, grupa Kamili była tą najstarszą, na najwyższym poziomie – z tych, do których uczęszczałem.

    Jak już wspomniałem, wrzesień to zmiany. Powrót, reaktywacja zajęć, niektóre kursy startują od nowa, inne zyskują nowe godziny. Zazwyczaj z sympatią witam takie zmiany – oznaczają coś nowego, często krok do przodu. Tegoroczny nowy sezon przyniósł jednak dla mnie jedną niespodziankę, a wraz z nią decyzję, którą musiałem podjąć. Zajęcia u Kamili nakładały się na inne zajęcia, na które chciałem uczęszczać. Musiałem więc dokonać wyboru i z jednych zrezygnować.

    W pierwszym momencie decyzja była prosta: skoro tak bardzo cenię zajęcia u Kamili, jej grupa jest najstarsza (stażem, poziomem) i są to najbardziej odmienne od pozostałych zajęcia – powinienem je wybrać. Szczególnie że te drugie, nakładające się, startowały od początku, poziom się zerował, nie mialem pewności, czy grupa się utworzy, jak długo będzie kontynuowana… wiele przemawiało za tym, bym pozostał w grupie Kamili. Pewnie już się domyślasz, do czego zmierzam. Wybrałem jednak opcję drugą, rezygnując z ulubionych zajęć.

    Powody? No cóż, najogólniej mogę chyba napisać, że wybrałem ciężką pracę zamiast przyjemności i podkręcania emocji. Nowe zajęcia, choć tak naprawdę nie takie do końca nowe, to dla mnie również kontynuowanie pewnych umiejętności, doskonalenie elementów, których uczę się od dawna. Wybrałem nudny, monotonny warsztat podstaw. No może nie jest tak źle, powiedzmy, że te drugie zajęcia prowadzi moja druga ulubiona instruktorka 🙂 A i same zajęcia są mega fajne.

    Najważniejsze jednak w tej decyzji jest to, że potrafiłem ją podjąć odkładając emocje na bok, patrząc na całą moją taneczną przygodę nie przez pryzmat emocji, ale jednak celu, jaki chcę (chciałbym) osiągnąć, nabywanych umiejętności. Że potrafiłem zrezygnować, odpuścić sobie coś, co bardzo lubiłem, kierując się rozsądkiem. To właśnie w momencie podejmowania tej decyzji, wypełniłem moje postanowienie o unikaniu przywiązania. Ten aspekt miał z pewnością spory wpływ na moją decyzję.

    Nieco ciężkawa lekcja, którą sobie celowo zafundowałem, ale bardzo mi potrzebna. Nawet jeżeli ostatecznie okaże się, że dokonałem złego wyboru w kontekście samych lekcji tańca, to przeszedłem ważne ćwiczenie w obszarze odpuszczania, porzucania i rezygnacji. Poza tym mój wybór wpisuję się w filozofię „mniej wygodnie”. Ale o tym jeszcze opowiem…


  • 📗 dzienniki, wpis z 12 lipca 2024 roku

    W dzisiejszych 📗 dziennikach dzielę się refleksją nad mijającymi wakacjami. Minęło pół miesiąca, a ja na, pierwszy rzut oka, nie zrobiłem za wiele. Po chwili jednak dochodzę do wniosku, że to, co działo się w tym czasie, ma dla mnie większą wartość, niż mogłoby się wydawać. Dostrzegam postęp, nawet jeśli nie jest on dramatyczny, a to daje mi satysfakcję i przekonanie, że jestem na właściwej drodze.

    12 lipca 2024

    mijają dwa tygodnie moich wakacji. nie zrobiłem nic szczególnego. nie wyjechałem, niewiele zmieniłem. czy żałuję? z jednej strony trochę tak, ale z drugiej… dlaczego miałbym żałować? idę moimi małymi kroczkami do celu, poprawiam to, co chcę w życiu poprawiać. nie są to kroki milowe – choć te małe czasem i takie się wydają dla mnie – to jednak cieszę się, źe jestem na właściwej drodze. postęp – to zdecydowanie co jest widoczne. i to mnie cieszy.

    Wartość, jaką wynoszę z tego wpisu, to umiejętność doceniania małych kroków i procesów, które w codziennym biegu mogą łatwo zostać przeoczone. Choć nie było wielkich osiągnięć, to jestem bliżej osiągnięcia moich celów niż przed dwoma tygodniami. To przypomnienie, że nie zawsze muszę mierzyć się z ogromnymi wyzwaniami, aby uzyskać postęp – czasem wystarczą małe, konsekwentne działania. A tak naprawdę, to te małe kroczki są cenniejsze, niż rewolucje, które zdarza mi się sobie fundować.

    Prowadzenie dziennika daje mi przestrzeń, by dostrzec subtelne zmiany i przypomnieć sobie, że nawet małe kroki mają ogromną moc. To narzędzie nie tylko do śledzenia postępu, ale też do nauki akceptacji mojego własnego tempa.


  • olej swojego idola, jego sukces nie jest twoim, i nie będzie

    Często patrzymy na naszych idoli, bohaterów, ludzi sukcesu z podziwem i chcemy naśladować ich drogę do osiągnięcia celów, jednak taki mechanizm wcale nie musi zadziałać w naszym przypadku. Na blogu Justina Jacksona znalazłem ciekawy artykuł na ten temat. Justin wymienił trzy powody, dla których podążanie za drogą, którą pokazują nam nasi idole, nie zawsze ma sens:

    Oto trzy powody, dla których nie powinieneś próbować naśladować sukcesu swoich idoli:
    1. Twoi idole zapomnieli, jak to było, zanim odnieśli sukces.
    Ludzie sukcesu często dzielą się „swoim sekretem” w podcastach, na blogach czy w wywiadach. Problem w tym, że ich perspektywa się zmieniła. Zapomnieli, jak wyglądała walka o sukces. Zapomnieli, jak trudne były początki.
    2. Świat się zmienił od czasu, gdy twoi idole osiągnęli sukces.
    To, co im pomogło, niekoniecznie pomoże tobie. Istnieje też duże prawdopodobieństwo, że sami nie do końca wiedzą, jak dokładnie osiągnęli swój sukces.
    3. Twój idol nie jest tobą.
    Musimy zaakceptować swoją indywidualność. Przyjmij swoje różnice i wyjątkowość – to z nich stworzysz coś wspaniałego.​

    Ja dodam do tego jeszcze dwa powody:

    • Gdzie w tym naśladowaniu czyjejś drogi zabawa i przyjemność? Czyż to nie sama droga i jej odkrywanie jest największą przyjemnością w dążeniu do celu? Gdy idziemy po cudzych śladach, droga przestaje być nasza, nie odkrywamy, nie przeżywamy, nie bawimy się.
    • Gdy idziemy cudzymi śladami, nie popełniamy błędów i nie uczymy się na nich! A to przecież ogromnie ważna część drogi! Nasi idole często pokazują nam sukcesy, jakie osiągnęli, dobre decyzje, jakie podjęli, pomijają błędy, jakie popełnili, a nawet gdy o nich mówią, to dodają: Ty ich nie popełnij! A to błąd. Przecież to na błędach najwięcej się uczymy, nie na sukcesach.

    Wybieram więc życie po mojemu. Podziwiam ludzi, inspiruję się ich drogą, ale podążam własną ścieżką. To właśnie w ten sposób jestem w stanie dojść do fajnego życia.


  • mama na zajęciach, a więc jak przetrwać, gdy każdy ruch boli

    Co jakiś czas rozpoczynam nowe kursy tańca w szkole, w której się uczę. Kursy startują, czasem się kończą (gdy grupa się rozpada) i wtedy poziom się zeruje, kurs startuje niejako od nowa. Mimo że uczę się już dość długo, nie tylko nie przeszkadza mi startowanie w kolejnych kursach na poziomie początkującym, takich totalnie od zera, ale wręcz bardzo to lubię i doceniam fakt, że mogę pod okiem trenerów pracować nad podstawami – pracuję wtedy zupełnie inaczej, niż osoby, które dopiero pierwszy raz pojawiają się na zajęciach. Zresztą, mam podobne podejście również w innych obszarach mojego życia – cenię pracę u podstaw.

    Taki pierwszy dzień zajęć nowego kursu, to trochę jak początek stycznia na siłowni – przychodzi zawsze kilka osób, które na fali jakiegoś impulsu zapragnęły nauczyć się tańczyć, ale jeszcze do końca nie wiedzą jak to będzie wyglądało. I to jest całkiem ok.

    Przypominam sobie moją pierwszą lekcję. Byłem tak samo zdezorientowany, przestraszony, nie za bardzo wiedziałem, co się będzie działo, czy mam mieć buty, gdzie się ustawić, co robić… Początek to zawsze fajny, ale i mocno stresujący moment – przynajmniej dla większości osób. I za każdym razem, gdy startują nowe zajęcia w szkole tańca, w oczach wielu osób widzę podobne obawy.

    Historia, którą chcę Ci opowiedzieć, wydarzyła się właśnie w takim momencie – gdy startowały nowe zajęcia w szkole tańca. Przyszła na nie mama z dwiema córkami. Fajnie – pomyślałem – takie rodzinne zajęcie się dla nich szykuje. Do tego drugie „fajnie”, ponieważ w szkole, w której się uczę, bardzo rzadko pojawia się ktoś w okolicy mojego wieku – a przynajmniej na zajęciach tańca współczesnego, które ja wybieram.

    Zawsze kibicuję nowym osobom w tacki sytuacjach. Tym bardziej że taniec współczesny jest bardzo wymagający i nie łatwo jest zacząć. Czasem na nowych zajęciach pojawiają się osoby, które wcześniej niewiele robiły ze swoim ciałem. I to jest również całkiem ok. Tyle tylko, że nie jest łatwo. Wręcz jest bardzo, bardzo ciężko.

    I taki też jest każdy nowy, startujący kurs – ciężki.

    Typowe zajęcia trwają półtorej godziny i podzielone są na trzy części: rozgrzewka, ćwiczenie techniki i choreografia. Całość dostosowana do poziomu grupy, ale mimo wszystko, są to rzeczy dość wymagające (tak, wiem, już z dziesiąty raz to podkreślam). Początkowo, patrzysz tylko na zegarek i odliczasz każdą minutę do końca, prosząc w duchu czas, by leciał szybciej (pamiętam dokładnie jak to było!). Z czasem jednak wszystko wywraca się do góry nogami i po dziewięćdziesięciominutowych zajęciach dziwisz się, że lekcja kończy się tak szybko.

    A więc rozpoczęła się rozgrzewka. Szok dla nowych osób, widać to po twarzach. Po kilku minutach wielu osobom oczy wychodzą z orbit, pot prawie leje się po twarzy. Takie pierwsze zderzenie z rzeczywistością sali treningowej. Lubię wtedy zerkać na miny tych nowych osób, mam zawsze wtedy ochotę jakoś dodać im otuchy, krzyknąć: nie poddawaj się, wytrzymaj jeszcze chwilę, dasz radę!. To właśnie pierwsze 30 minut jest najgorsze – ten szok. Trzeba jednak przetrwać i potem wrócić na kolejne zajęcia – efekty w końcu się pojawią, a i te mordercze ćwiczenia stają się powoli prawdziwą i ogromną przyjemnością.

    Jednak nie każdemu udaje się wytrwać. Mama, która przyszła z córkami, po 10 minutach rozgrzewki… wyglądała na przerażoną. Znane mi już bardzo dobrze ruchy, które zawsze wykonywaliśmy podczas rozgrzewki – a które dla niej były tak nowe – sprawiały przeogromną trudność. Dokładnie tak samo, jak podczas moich pierwszych zajęć. Jej, mój pierwszy raz w szkole tańca był straszny. Zapisałem wtedy w moim dzienniku:

    Pierwsza lekcja.
    To było ż-e-n-u-j-ą-c-e. Ja byłem żenujący.
    Ale kurna, podobało mi się tak bardzo.
    To był . No, może jeszcze nie do końca w moim wykonaniu. Ale w sumie jednak!
    Ale
    Sam nie wiem co dalej. Widzę jak daleko jestem, ile pracy przede mną.
    Boooooooże, co ja robię?
    (…)
    Chcesz tego?
    Będzie:
    a) żenująco
    b) bolało (oj będzie wszystko bolało)
    c) trudno
    d) ciężko
    e) duuużo wyrzeczeń
    f) beznadziejnie przez długi czas
    Matko, myślałem, że coś tam może umiem, że ostatnie lata ćwiczeń dadzą jakieś efekty, że będzie łatwiej. A nie jest.

    Patrzyłem więc na tę mamę i po cichu trzymałem za nią kciuki. Widziałem, że jest na granicy, że zastanawia się, co ona tu właściwie robi. Jednak z każdą minutą była bliżej ukończenia tej pierwszej, najtrudniejszej lekcji. Jeszcze tylko chwila i przejdziemy do techniki, potem do choreografii i będzie już bardzo fajnie.

    Mama jednak po chwili odpuściła.

    Przerwała ćwiczenia, wstała, usiadła pod ścianą. Nie brała już udziału w zajęciach. Spędziła resztę czasu z telefonem w ręku. Nawet nie zerkała na to, co dzieje się na sali.

    Nie uwierzyła – pomyślałem. Szkoda, wielka szkoda.

    To zawsze jest taka szansa na zmianę swojego życia. Nie chodzi oczywiście tylko o taniec, podobne obrazki oglądam czasem na zajęciach grupowych na siłowni. Wielu osobom, które nie chodzą na siłownię, kojarzy się ona z wysportowanymi chłopakami i dziewczynami, którzy pojawiają się tam, by popisywać się przed innymi. Prawda jest taka, że siłownia to miejsce, gdzie ludzie walczą ze swoimi słabościami, próbują się zmienić, często naprawić. Tam również widuję ból w oczach ludzi, którzy dopiero zaczynają – taki ból fizyczny, ale i psychiczny, związany z przełamywaniem własnych ograniczeń i barier. Widzę to bardzo często. Walkę ludzi o lepsze życie. Przychodzą osoby młode, starsze, niektóre mocno starsze, po urazach, kontuzjach, chorobach, szczupłe, otyłe, mocno otyłe – na siłowni każdy z czymś walczy. Często ta walka jest niezwykle trudna. Oj, jak często.

    I gdy tamta mama zrezygnowała, już na początku rozgrzewki, tak mi się smutno zrobiło. Nie dlatego, że znowu nie będzie nikogo w moim wieku na zajęciach, totalnie nie o to chodziło. Zobaczyłem, jak ona rezygnuje ze zmiany, jaką te zajęcia reprezentowały. Z przemiany, jaką mogła sobie zafundować. Wystarczyło pomęczyć się te pierwsze 90 minut. Potem wyżalić się córkom w domu jak to było ciężko i przyjść za tydzień. To takie proste.

    Każdego dnia podejmujemy szereg różnych decyzji. Mniejszych, większych, każda z nich jest ważna. Jest deklaracją – naszej drogi. Podejmujemy walkę o lepsze jutro, albo z niej rezygnujemy. Dla jednych będą to kolejne zajęcia na siłowni, dla innych lekcje tańca, a dla jeszcze innych niesięgnięcie po kolejnego kebaba, papierosa, piwo, czy wybranie się do lekarza, by spróbować poprawić, czy naprawić coś, co wydaje się nienaprawialne. Każdy ma swoją walkę i każdy z nas może ją wygrać. Wystarczy tylko przetrwać rozgrzewkę i nie usiąść pod ścianą z telefonem w ręku.


  • 📗 dzienniki, wpis z 30 czerwca 2024 roku

    W okresie wakacyjnym sieć siłowni, do której jestem zapisany, uruchomiła pewnego rodzaju program lojalnościowy / motywacyjny, który miał zachęcić zapisane osoby do chodzenia na siłownię w wakacje – okresie, w którym na siłowniach jest zdecydowanie mniej osób, niż w pozostałe miesiące roku. Program podzielony był na 3 etapy – czerwcowy, lipcowy i sierpniowy. W każdym z nich trzeba było pojawić się na siłowni minimum 12 razy, by poziom został zaliczony. Nagrodą po każdym etapie był voucher na zakupy za 50 zł w fitbarze siłowni. Dzień, w którym powstał poniższy wpis w dzienniku, jest ostatnim dniem miesiąca, a ja miałem już „na koncie” 11 wejść na siłownię, także brakowało mi jednego do zaliczenia pierwszego poziomu i otrzymania vouchera. Myślę, że to dość istotna okoliczność powstania tego wpisu. Pod koniec wspominam o zrezygnowaniu z „wyścigu w readwise” – był to dość ważny moment dla mnie, opowiem o tym w innym wpisie na blogu.

    30 czerwca 2024

    nie chce mi się iść na siłownię. czuję się zmęczony samą myślą o dzisiejszych ćwiczeniach, o tym, że mam tam jechać – o podróży. ale chyba się wybiorę. wiem, że to będzie dla mnie dobre, nawet jeśli teraz nie mam na to ochoty. jak wyjdę, będę zadowolony, bardzo, będę pełen energii, siły, nadziei, wiary w siebie. no i wygram voucher. choć chciałbym się uwolnić od tych wszystkich wyliczanek, łańcuszków, programów lojalnościowych, które ciągle na mnie naciskają i sprawiają, że czuję się… no właśńie, jak? czuję, że idę z niewłaściwego powodu. że ten największy powód nie jest tym najlepszym. a to przecież ważne! może właśnie to mnie tak męczy? jednak kusi mnie by tym razem wygrać. to znaczy dać radę i zaliczyć ten poziom, pokonać… samego siebie? czy kogoś innego? poczuć satysfakcję z osiągniętego celu. czy muszę zaliczać takie rzeczy? choć wiem, że powinienem się ich pozbyć, jest coś, co mnie w tym trzyma. zrezygnowanie z wyścigu w readwise dość mocno mnie uwolniło. w końcu mam jedną rzecz na głowie mniej. odczuwam ulgę, a jednocześnie zdaję sobie sprawę, że mogę w spokoju skupić się na innych sprawach. czy umiem się uczyć na własnych doświadczeniach?

    Czasami codzienne wybory, choć na pozór błahe, mogą stać się areną wewnętrznej walki. Dzisiejsze dzienniki odkrywają moje zmagania z motywacją i presją zewnętrznych czynników – w tym wypadku programów lojalnościowych i mechanizmów motywujących różnych firm. Zapisując myśli, odkrywam, jak istotną rolę odgrywa odnajdywanie równowagi między tym, co narzucone z zewnątrz, a osobistymi priorytetami. Dochodzę do tego, że nie tylko to, co robimy jest ważne, ale również z jakiego powodu to robimy. Odkrywam pole do nauki na podstawie własnych doświadczeń.

    Warte uwagi jest, jak dziennik stał się dla mnie narzędziem autorefleksji, pomagającym w identyfikowaniu momentów, gdy presja otoczenia zaczyna przeważać nad moimi prawdziwymi potrzebami. To, co zaczęło się od zwykłej niechęci do ćwiczeń, przerodziło się w głębsze zrozumienie i próbę wyzwolenia się od nieustannych wewnętrznych wyścigów.


  • coraz dziwniejsze sny

    Sny to mocno niezbadany obszar naszego życia. Przeciętnie, człowiek ma około 7 snów w ciągu nocy, a do tego okazuje się, że ich rodzaj może być dość mocno związany z tym, w której godzinie snu akurat jesteśmy. Znalazłem w Smithsonian Magazine ciekawy artykuł na temat przeprowadzonych badań dotyczących właśnie snów. Sugerują one, że nasze sny stają się coraz dziwne w miarę upływu nocy. Na początku są one bardziej związane z rzeczywistością, natomiast po kilku godzinach, w miarę naszego głębszego „odpływania”, zaczynają przybierać coraz bardziej dziwne i absurdalne formy.

    Autorzy doszli do tych wniosków po monitorowaniu 16 śpiących osób przez dwie noce. Gdy badani wchodzili w fazę snu pełnego marzeń sennych, co wskazywały czujniki, zespół budził ich i pytał, o czym śnili. Każdy z uczestników był budzony cztery razy każdej nocy. Opisywali oni również swoje sny po obudzeniu się rano. (…) Zespół odkrył, że zarówno dziwność snów, jak i intensywność emocji wzrastały w miarę trwania nocy. Istnieje jednak również możliwość, że wybudzanie cztery razy w ciągu nocy mogło mieć wpływ na narastające oderwanie badanych od rzeczywistości.

    Choć opisane w Smithsonian Magazine badania zostały przeprowadzone na stosunkowo niewielkiej liczbie osób, a i sposób ich przeprowadzenia budzić może wątpliwości, to wysnuta przez badaczy teza daje mi trochę do myślenia na temat tego, ile sypiać w nocy. Uwielbiam mieć sny i być może raz na jakiś czas powinienem sobie pozwolić na wyruszenie w jakąś odjechaną senną podróż. Zawsze jak wstaję i pamiętam, co mi się śniło, biegnę do mojego dziennika i zapisuję dany sen z jak największą liczbą szczegółów. Dzięki temu mam zapiski tak bardzo dziwnych snów, jak np. ten o wronie.

    Swoją drogą, ostatnio śniło mi się, że jadłem… kebab. Taki mały, malutki. I jadłem go ze smutkiem i rozczarowaniem. Czyżbym podświadomie przeżywał, to że – tak samo jak papierosów, alkoholu, czy kilku innych rzeczy w życiu – postanowiłem więcej nie tykać tego rodzaju jedzenia? Ale to już temat na zupełnie inny wpis.


  • 🗞️ co słychać? – październik 2024

    Nie wiem którego dnia i o której godzinie przeczytasz ten list, u mnie jest w tej chwili sobota, 5:57, w słuchawkach leci spokojna muzyka z mojej ulubionej playlisty do pisania (nazywa się: reading harry potter ⚡️), a ja siedzę sobie i piszę. Idealny poranek.

    Czas na garść informacji, nowości i ciekawostek z ostatnich kilku tygodni!

    na emeryturze to będę czytał

    Temat emerytury ostatnio coraz częściej pojawia się wokół mnie. Moja mama od jakiegoś czasu już się cieszy swoją, mój tata właśnie się do niej przygotowuje, Pani Ula, z którą czasem mam okazję pracować, odlicza już poniedziałki do swojej, jest jeszcze kilka osób z mojego otoczenia, które są całkiem blisko przejścia na tę spokojną (?), złotą (?), wyczekaną część życia. Choć do mojej emerytury jeszcze bardzo, bardzo (bardzo!) daleko, to zacząłem sobie ostatnio rozmyślać o tym, jak u mnie mogłaby ona wyglądać. Wymyśliłem sobie (i podzieliłem się we wpisie na 𝕏), że chciałbym jeden dzień w tygodniu mieć o taki:

    • wstaję rano
    • parzę kawę
    • piszę
    • jem śniadanie
    • wychodzę z domu i idę na długi spacer
    • idę do kawiarni, zamawiam ulubioną kawę (albo inny napój – zakładam, że mogę już nie pijać kawy)
    • przez dwie-trzy godziny czytam książkę popijając kawę (tak, wiem, będzie zimna – lubię taką!
    • wracam długim spacerkiem do domu
    • jem kolejny posiłek
    • znowu piszę
    • znowu czytam
    • idę spać

    Fajny dzień? Pewnie każdy ma swoją wizję tego, co „fajne”. Ja zawsze wpadam w zazdrość, gdy widzę w kawiarni kogoś, kto siedzi sobie z filiżanką kawy i czyta książkę. Kojarzy mi się to z wielkim spokojem i opanowaniem codzienności. Chcę takiego spokoju na emeryturze. I po chwili zaczynam się zastanawiać… dlaczego właściwie mam czekać tyle lat? Co stoi na przeszkodzie temu, żebym już teraz wygospodarował jeden dzień – nie musi być w tygodniu, może być raz na miesiąc – na realizację takiego właśnie planu? Mam nadzieję, że w następnym „co słychać” będę mogł opowiedzieć, że mi się udało.

    nowe wpisy w 📗 dziennikach

    Czy wiesz, że moje ostatnie zmiany na blogu spowodowały, że aby czytać moje 📗 dzienniki, nie musisz już należeć do płatnego planu na moim blogu? Ba, nie musisz należeć do żadnego planu, bo i wszystkie zlikwidowałem. Śmiało więc wchodź i czytaj najnowsze (jak i wszystkie archiwalne!) artykuły z 📗 dzienników, spieszę z opisem najnowszych:

    Poranki to wyjątkowa, spokojna porze dnia. Słońce dopiero zaczyna pojawiać się na horyzoncie, w powietrzu unosi się zapowiedź nadchodzących wyzwań. Dla mnie poranki to czas na zebranie myśli, refleksje, tworzenie i planowanie. W 📗 dziennikach opowiadam o mojej porannej rutynie i radości z tych wczesnych godzin.

    Czasem jeden moment, spotkanie czy decyzja mogą przewrócić wszystko do góry nogami. Sprawić by dzień stał się na nowo… fajny. To właśnie o tym opowiadam w kolejnym wpisie. Zdarzenia, które zdają się niepozorne, mogą mieć duże znaczenie.

    Kolejny wpis to moja refleksja nad wyborem spędzenia czasu w ciszy i skupieniu, zamiast poddawania się emocjom towarzyszącym Mistrzostwom Europy w piłce nożnej (wcześniej takie imprezy sportowe zawsze oglądałem). Porównuję intensywność emocji z finałów do własnej potrzeby pisania i wyciszenia. Pisanie w takich momentach staje się dla mnie osobistym „finałem”, dającym poczucie spokoju i spełnienia.

    Ostatnie 📗 dzienniki to wpis, w którym pokazuję, jak mierzę się z własnymi oczekiwaniami i pragnieniami, które towarzyszą mi w prowadzeniu bloga. Minął rok od momentu, w którym postanowiłem przekształcić fajne.life w coś nowego. Rzeczywistość okazała się bardziej wymagająca, niż początkowo sądziłem. A może nie rzeczywistość jest inna, ale ja? Zadaję więc sobie kilka ważnych pytań i szukam na nie odpowiedzi. W tej refleksji odkrywam, że połączenie bloga i produktu w jedną całość nie przynosi mi satysfakcji, jakiej się spodziewałem, co daje początek zmianom…

    W ostatnim miesiącu nie zabrakło również na moim blogu kilku innych artykułów. Oto co ciekawego się pojawiło:

    kosmos, herbata i trochę humoru

    Okazuje się, że 3/4 uczestników slap fightingu kończy „walkę” z objawami wstrząsu mózgu. Jak to w ogóle można oglądać? …nazywać sportem? …brać w tym udział? Jako bloger próbuję promować coś, co nazywam fajnym życiem, a takie widowiska to dla mnie osobisty policzek dla idei zdrowia, jak i rozsądku. To nie jest zabawa, sport, rywalizacja, czy nawet walka. To zwykłe okładanie się po mordzie. Dla show, pieniędzy, rozgłosu…? Jestem oficjalnie i szczerze oburzony.

    Sam nigdy nie poleciałbym w kosmos, ale plany Elona Muska – związane z podbojem Marsa – robią na mnie MEGA wrażenie. Choć jest on kontrowersyjną postacią, to ciężko odmówić mu przeogromnej wyobraźni i umiejętności spełniania dużych marzeń. Trzymam kciuki. A ja… jestem fanem tych, którzy spełniają marzenia. Swoje marzenia.

    Paliłeś, paliłaś kiedyś fajkę wodną? Ja raz, jakoś ze sto lat temu. Nigdy nie zrozumiałem tego… „fenomenu”? ps. Nie pal.

    Jedna filiżanka parzonej kawy zawiera ok. 100 mg kofeiny, podobna objętość czarnej herbaty – niecałe 50 mg. No słabo :/

    nominacja do „Kursorów Roku 2024”!!

    Mam newsa! Mój blog został nominowany w konkursie „Kursory Roku 2024” w kategorii Blog Roku! To ogromne wyróżnienie, zwłaszcza że konkurencja jest naprawdę mocna. Szczerze mówiąc, nie liczę na wygraną, szczególnie że głosowanie trwa bardzo krótko – tylko do najbliższego wtorku. Jednak liczą się głosy czytelników! Więc i Twój! Jeśli masz ochotę, możesz oddać na mojego bloga jeden głos każdego dnia – jeden dzisiaj, jeden jutro, jeden w poniedziałek i ostatni we wtorek.

    Czy zasłużyłem aż na cztery Twoje głosy? A może chociaż na jeden? Za każdy serdecznie dziękuję! Możesz to zrobić tutaj:

    Jest to również świetna okazja, aby poznać inne ciekawe blogi, które zostały nominowane – po zagłosowaniu na mój blog, warto przejrzeć inne blogi i kategorie!

    nowa fajna muzyka

    https://fajne.life/2024/11/06/fajna-muzyka-moj-dziennik-dzwiekow/

    Muzyka zawsze towarzyszy mojemu pisaniu, ćwiczeniom i innym codziennym rytuałom. W moim kąciku muzycznym czeka już na Ciebie nową playlista ze Spotify, która, mam nadzieję, wprowadzi Cię w nastrój do refleksji, pracy i relaksu. Z pewnością zauważysz, że odświeżony wygląd bloga miał wpływ na nową okładkę do playlisty. Daj znać, co myślisz!

    wielki projekt: „powrót do korzeni”

    Końcówka roku sprzyja zmianom. U mnie rozpoczął się ogromny projekt, który nazwałem „powrót do korzeni”. Obejmuje on nie tylko odświeżenie bloga (o czym już mogłeś, mogłaś przeczytać), ale i inne obszary mojego życia. System produktywności, narzędzia, codzienne nawyki… staram się przepuszczać przez ten nowy filtr różne elementy mojego życia. Na razie przynosi mi to ogrom spokoju i radości. Chcesz poczytać o tym trochę więcej? Daj znać.

    koniec z kebabami

    Napiszę wprost: rzuciłem kebaby. To taki kolejny element w mojej walce o lepsze, dłuższe życie. Tak, „walce” – w kontekście jedzenia niestety muszę mówić o walce, nie o zwykłej „drodze”. Trochę jak kiedyś z papierosami…

    Zacząłem tworzyć na blogu specjalną podstronę, na której spisuję z czym już sobie w życiu poradziłem, z czym aktualnie walczę, oraz co przede mną. Nie wrzucam jeszcze nigdzie linków do tej zakładki, ponieważ nie jest skończona, ale z Tobą mogę się nią podzielić:

    wspaniała aplikacja (Ten) Percent – darmowy dostęp na rok!

    Jeżeli czytałeś, czytałaś (dość już stary) wpis na blogu dotyczący mojej drogi do medytacji, to z pewnością znasz aplikację Happier (wcześniej nazywała się Ten Percent). Jest to wspaniałe narzędzie wspomagające rozwój osobisty i medytację. Pełny dostęp do aplikacji jest dość drogi, bo kosztuje 100$ rocznie (50$ w okresach promocyjnych). Z ogromną przyjemnością donoszę więc, że dla nowych użytkowników została przygotowana promocja: pierwszy rok za darmo! Jeżeli język angielski nie jest dla Ciebie przeszkodą, musisz spróbować aplikacji Happier! Mnie ogromnie pomogła (szczególnie polecam w niej kursy: The Dalai Lama Guide to Happines oraz Meditation for Skeptics). Link do założenia bezpłatnego konta poniżej.

    https://happierapp.com/badmeditator?ref=fajne.life

    możesz do mnie napisać – pomogę

    W ostatnim liście do Ciebie napisałem, że od teraz będziesz dostawać tylko niektóre listy z mojego bloga na skrzynkę e-mail – chyba że zmienisz ustawienia otrzymywania wiadomości – jeżeli tylko chcesz otrzymywać info o wszystkich wpisach.

    Z automatu zostałeś, zostałaś przypisany, przypisana do listy osób, które otrzyma mailem moje comiesięczne podsumowania (co słychać?) oraz wybrane artykuły. Możesz jednak rozszerzyć to, by dodatkowo otrzymywać artykuły z 📗 dzienników, albo i wszystkie publikowane przeze mnie artykuły. Ustawić rodzaj wpisów, które będą wpadały na Twoją skrzynkę mailową, możesz na moim blogu (o tutaj) – musisz tylko podać swój adres e-mail i wyskoczą Ci opcje możliwych do otrzymywania maili.

    Część z Was poradziła sobie z tą zmianą (fajnie, że chcecie czytać! 🙂), ale niektórzy napisali do mnie, że nie bardzo wiecie „co i jak”, ale chcielibyście otrzymywać wszystkie wpisy, albo przynajmniej moje 📗 dzienniki. Więc informuję, podpowiadam i przypominam że zawsze możesz do mnie napisać – wystarczy, że odpowiesz na tego maila – a ja zmienię rodzaj listów, jakie otrzymujesz ode mnie, na taki, jaki sobie zażyczysz. Napisz, pomogę, pozmieniam.

    pytanie do Ciebie – o problemy

    Gdy opowiadasz komuś o problemie, z którym się mierzysz, męczysz, możesz oczekiwać od tej drugiej osoby jednej z kilku reakcji, np.:

    • współczucia
    • wsparcia
    • podziwu
    • obojętności
    • wyśmiania
    • braku wiary (w to, że Ci się uda)

    co jeszcze? Którą reakcję najbardziej lubisz (pomaga w osiągnięciu celu)? Którą najmniej (sprawia, że rezygnujesz)? Odpiszesz? …na tego maila? Zbieram odpowiedzi na te pytania.

    z mojego twittera, 𝕏

    uwielbiam oglądać efekty ćwiczeń, treningów na siłowni, czy sali tanecznej. kocham to, że z każdym tygodniem sięgam centymetr dalej, jestem centymetr wyżej, potrafię 5 sek. dłużej. wspaniała rzecz.
    w-s-p-a-n-i-a-ł-a.
    nie przeszkadza mi nawet to, że postęp jest powolny a droga bardzo długa.
    ale kurde… trzeba się nieźle namęczyć, ciągle przełamywać, motywować, przekonywać… a czasem i pocierpieć.
    jednak w te trudniejsze dni, kolejne małe zwycięstwo smakuje najlepiej 🥰
    nie poddawajcie się.

    Link >>

    do usłyszenia i zobaczenia

    Rozrosły się w tym miesiącu moje „co słychać?” – ale i mialem sporo do przekazania. Wolisz, gdy piszę dłuższe, czy krótsze wiadomości? A tematyka odpowiada temu, czego szukałeś, szukałaś początkowo na moim blogu? Pod każdym listem, jaki ode mnie otrzymujesz, są linki do zostawienia oceny danego wpisu (kciuk w gorę, kciuk w dół albo komentarz) – zachęcam do korzystania z tych opcji, właśnie po to one są 🙂. Widzimy się za tydzień lub dwa? A może już jutro? Fajnego tygodnia, cześć.

    ps. fajne życie to… moment, kiedy odkrywasz coś, czego nie widziałeś wcześniej.


  • fajka wodna zabija – serio cię to dziwi?

    Lata temu paliłem papierochy. Oj bardzo paliłem. Bywały dni, w które myślałem, że nigdy nie uda mi się uwolnić od tego nałogu. Trochę to trwało, jednak… w końcu mi się udało. Dziś jestem nie tylko wolny od papierosów, ale też aktywnie walczący o niepalenie (zdrowie) innych – o czym wie każdy z moich palących znajomych (marudzę o niepalenie każdemu, kogo widzę z papierosem). Nie mogłem więc przejść obojętnie obok artykułu Moniki Grzegorowskiej w zdrowie.pap.pl na temat najnowszych badań dotyczących palenia… fajki wodnej:

    Z badania opublikowanego w JAMA Oncology wynika, że osoby palące regularnie fajkę wodną miały 2,6 razy większe ryzyko zgonu z powodu nowotworu niż osoby niepalące tytoniu. (…) Ryzyko było najwyższe u osób, które rozpoczęły palenie sziszy w młodym wieku i paliły przez ponad dziewięć lat.
    Skutki zdrowotne palenia fajki wodnej są mniej znane niż innych produktów tytoniowych, szczególnie w odniesieniu do ryzyka zachorowania na raka.

    A więc, tak w największym skrócie: palenie zabija. Fajki wodnej również. I nie powinno to nikogo dziwić. Choć samemu zdarzyło mi się zapalić fajkę wodną chyba tylko raz w życiu i było to tak dawno temu, że nie jestem w stanie nawet ustalić, ile mogłem mieć lat, to wiem, że już tego nie powtórzę. A wpis ten traktuję jako kolejny punkt instrukcji długiego życia. Fajnego życia.

    Powiem więc, po raz kolejny, coś, na co moi palący znajomi wzdychają już z obrzydzeniem: nie pal.