blog

  • Zasady

    Zapamiętać należy jednak, że niezależnie od tego, co się stało i jak rozczarowany jesteś swoim zachowaniem, zasady pozostają niezmienne. W dowolnym momencie możesz wrócić do nich i ponownie zacząć się do nich stosować. To, co zdarzyło się wczoraj, a nawet pięć minut temu, jest przeszłością. W każdej chwili możesz zacząć od nowa.
    HOLIDAY RYAN, HANSELMAN STEPHEN

    Zasady są podstawą. Naszej codzienności. Dają nam wytyczne i granice, według których możemy żyć. Mogą dotyczyć wszystkiego – od tego, jak się zachowywać, po to, jak się ubrać, co jeść, są naszym prywatnym scenariuszem fajnego życia. Reguły są niezbędne do utrzymania porządku i harmonii – ciała i duszy, ale gdy brakuje im elastyczności, mogą wydawać się one dla nas zbyt restrykcyjne. Bywa wtedy, że trudno nam jest się ich trzymać. I zbaczamy z obranego kursu.

    Jednak zasady pozostają takie same i zawsze możesz zacząć ich przestrzegać na nowo. Być może w pewnym momencie złamiesz niektóre z twych zasad, ale to nie znaczy, że nie możesz spróbować ponownie i zacząć ich słuchać – całkiem od nowa.


  • Życie jak sen

    Gdy byłem mały, w telewizji leciał taki śmieszny serial, „Życie jak sen” (org. „Dream on”) – uwielbiałem go oglądać. Opowiadał on o przygodach (dość duże słowo w kontekście bohatera serialu, chyba lepiej powiedzieć „codzienności”) Martina Tuppera, książkowego redaktora, rozwodnika, ojca nastoletniego chłopca. Niby nic nadzwyczajnego, prawda? Ot, takie tam zwykłe perypetie, zwykłego człowieka. Nic ciekawego. Była jednak jedna rzecz, która wyróżniała ten serial spośród innych, jeden szczegół, który sprawiał, że prawie z wypiekami siadałem do każdego kolejnego odcinka. Martin, w dzieciństwie oglądał sporo filmów. Wiemy to z czołówki serialu, w której widać jak mama sadza Martina – niemowlaka – przed telewizorem i zaczyna zajmować się domowymi sprawami. Martin z zaciekawieniem ogląda kolejne czarno-białe filmy i seriale. Z tej sceny wynika, że właśnie tak wyglądała spora część dzieciństwa Martina. I „dzięki” temu, nasz bohater – już jako dorosły człowiek – postrzega swoją codzienność, przez pryzmat scenek ze starych filmów, tych, które kiedyś obejrzał. Co chwilę przypominał sobie jakiś fragment filmu, który jest odzwierciedleniem tego, co aktualnie dzieje się w jego życiu. W praktyce, dla nas – widzów – oznacza to, że co kilka minut na ekranie naszego telewizora, pojawia się fragment starego, czarno-białego filmu. W doskonały i komediowy sposób ubarwia to każdą sytuację, w jakiej znajduje się Martin i sprawia, że serial jest ciekawy i zabawny.

    Choć „Życie jak sen” oglądałem, gdy byłem jeszcze małym chłopakiem, i nie za bardzo mogłem utożsamiać się z Martinem, 40-letnim rodzicem-rozwodnikiem z mnóstwem przedziwnych (dla mnie w tamtym czasie) problemów, to jednak lubiłem ten serial. Z utęsknieniem czekałem na każdy kolejny odcinek. A były to przecież czasy, gdy nie mieliśmy jeszcze wideo na żądanie, bo i internet dopiero zaczynał raczkować. Kolejne odcinki naszych ulubionych seriali, leciały w telewizji – w najlepszym przypadku – każdego dnia o tej samej porze, a dość często i raz w tygodniu. Więc wytrwale czekałem i uważnie śledziłem przedziwne losy mojego bohatera. Oczywiście „Życie jak sen” najbardziej lubiłem za te śmieszne fragmenty starych filmów, które w tak zabawny sposób ubarwiały przygody Martina. Sama koncepcja takiego podejścia do życia bardzo mi się podobała.

    Gdy byłem mały, oglądałem całkiem sporo telewizji. Pewnie nie tak dużo, co Martin – nie zawładnęły one moim życiem w stopniu, jaki przedstawiony jest w serialu, ale muszę przyznać, że widziałem nie jeden film i serial. Po wielu latach widzę, że i na mnie miało to wpływ. Czasem zdarza się, że gdy jestem w jakiejś sytuacji, podobnie jak Martin, widzę w głowie scenkę ze starego filmu – taką, w której rozegrało się coś podobnego. To całkiem zabawne, gdy coś się dzieje wokół mnie, a mi przypomina się fragment z „Przyjaciół” (♥️), „Rambo” czy „MacGyver’a”.

    Jakiś czas temu wydarzyła się pewna rzecz, która bardzo dobrze to obrazuje. Od roku trenuję jazdę na rolkach. Próbuję nauczyć się kilku fajnych rzeczy i coraz lepiej mi to wychodzi. Nauka nie jest prosta, ponieważ momenty przełomowe, te, z których mogę być prawdziwie zadowolony, nie zdarzają się codziennie, raczej raz na kilka tygodni. I kilka miesięcy temu przeżyłem właśnie jeden z takich większych momentów, tych, które nazywam przełomowymi. Coś nagle i bardzo niespodziewanie przestawiło się w mojej głowie i odblokowała mi się możliwość swobodnej jazdy w określony, nowy sposób. Otworzyło to dla mnie zupełnie nowe możliwości w dalszej nauce. Istotne w tym jest, że moment ten był prawdziwie „nagły” i „niespodziewany”, to znaczy, w ciągu dosłownie jednej sekundy zacząłem robić coś, czego jeszcze chwilę wcześniej nie umiałem robić. I dokładnie w tamtej chwili w mojej głowie pojawiła się scena z pewnego filmu, który kiedyś oglądałem.

    Oglądałaś/eś „Matrixa”? Była tam scena, w której Neo – główny bohater – zostaje podłączony do komputera, a następnie do jego głowy ładowane są nowe umiejętności. Po jednym z takich „wgrań” Neo otwiera oczy i mówi „I know kung fu”. I dokładnie to przytrafiło mi się podczas treningu tamtego pamiętnego dnia. Momentalnie też, scena z „Matrixa” wskoczyła do mojej głowy. Uświadomiłem też sobie w tamtej chwili, że właśnie przeżywam moje prywatne „Życie jak sen”. 🙂

    Gdy w kolejnych tygodniach, zacząłem uważniej obserwować moje myśli, odczucia, baczniej przyglądałem się wydarzeniom, odkryłem, że podobne sytuacje przytrafiają mi się częściej. Do mojej głowy wracają wspomnienia z obejrzanych filmów i seriali, a sceny, które rozgrywają się wokół mnie, są niczym te, widziane wcześniej na szklanym ekranie telewizora.

    Jak jest z Tobą? Czy i wokół Ciebie nieustannie rozgrywają się serialowe sceny? Czy tylko ja jestem tak zwariowany? 🙂


  • Możesz zacząć od nowa.

    „Twych zasad nic nie może unicestwić, chyba że wygasisz karmiące je myśli; stałe rozniecanie nowych jest twoim zadaniem […] Możesz zacząć żyć od nowa! Spójrz na sprawy w nowy sposób, tak jak już kiedyś uczyniłeś. Na tym polega odrodzenie życia!”
    MAREK AURELIUSZ, ROZMYŚLANIA, 7.2

    W tych, z pozoru prostych, kilku zdaniach Marka, kryje się tak wiele wskazówek, które mogą doprowadzić do fajnego życia. „Zasady”, „myśli”, „rozniecanie”, „życie”, „sprawy”, „od nowa”, „odrodzenie” – na te słowa-klucze warto zwrócić uwagę. I żadnego nie pominąć w swoich rozmyślaniach.


  • 🐽 PiG Podcast #49: Umiejętności, które warto zdobyć

    Przez całe życie uczymy się masy różnych rzeczy, przedmiotów, pojęć, nabywamy nowe umiejętności. Od samego urodzenia, aż do śmierci. Mam wrażenie, że wcale nie jesteśmy homo sapiens, ale jesteśmy homo educatione. I żeby było tego mało, Piotrek wpadł na pomysł nagrania odcinka o, a jakby nie inaczej – umiejętnościach, które warto znać, chociażby na podstawowym poziomie. A co ja na to? Zamiast mu ten pomysł wybić z głowy, postanowiłem przyłożyć do tego rękę. Wyszedł z tego całkiem zgrabny odcinek z masą źródeł, do których warto sięgnąć, by te umiejętności rozwijać.

    Jeżeli nie jest Ci za mało zdobywania wiedzy, a wierzymy, że nie, to zapraszamy do 49. odcinka podcastu. Mamy nadzieję, że będzie to wspaniała uczta dla waszych mózgów.

    Linki

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu


  • Skasowałem Facebooka

    Kilka tygodni temu skasowałem Facebooka. I Instagrama. Wprawdzie chodzi tylko o aplikacje w telefonie, a nie o konta w tych serwisach, ale może i do tego drugiego w końcu kiedyś dojrzeję.

    Od dawna już o tym myślałem. Obydwa serwisy, a szczególnie Instagram, zaczęły zajmować mi ostatnio za dużo czasu. Coraz mniej tam publikowałem (z bardzo różnych względów –  na opowiedzenie tej historii pewnie przyjdzie czas) a coraz więcej chłonąłem. Przeszedłem z trybu twórcy, w tryb konsumenta. Algorytmy coraz lepiej uczyły się tego, co lubię i coraz śmielej podrzucały mi „mięsne kąski”, którym coraz trudniej było mi odmawiać. Kiedyś dziwiłem się ludziom, którzy opowiadają, jak to potrafią zniknąć na godzinę scrollując Instagrama, czy TikToka. 

    Nie mogłem sobie wyobrazić, co można robić tak długo w miejscach tego typu. Aż zrozumiałem – wystarczy jedynie, że algorytm wyczuje, co lubisz i koniec z Tobą. A przynajmniej ze mną. Każde otwarcie aplikacji Instagrama może wtedy zakończyć się czterdziestopięciominutową dziurą w życiu. Facebook na szczęście robi to trochę gorzej – albo gorzej działa to na mnie – ale i tu można wpaść w przygotowaną zasadzkę. Bardzo mnie to bolało, bo dostrzegłem, że i ja spędzam w mediach społecznościowych zbyt dużo czasu. Więcej, niż bym chciał. I może nie byłbym z tego powodu taki smutny, gdyby przy okazji każdych odwiedzin, udawało mi się wyciągnąć z tego jakąś wartość. Dokładnie tak – jest to kwestia inwestycji (czasu), a potem ile z tego wyciągasz (np. wiedzy). Niestety – nic podobnego się nie działo. Zamiast wartości, była czysta rozrywka i tak wyniszczające pobudzanie emocji. Choć skala tego problemu nie była u mnie jeszcze bardzo duża, to i tak było mi z tym źle.

    Więc kilka, (czy nawet już teraz kilkanaście) tygodni temu, postanowiłem wywalić zarówno app’kę Instagrama, jak i Facebooka z telefonu. Na wszelki wypadek (chyba sam nie do końca wiem, na jaki dokładnie wypadek), zostawiłem je sobie jeszcze na iPadzie, ale ogólnie rzecz biorąc – odciąłem się. I zacząłem obserwacje. Bo nie wiedziałem, co się wydarzy.

    To zabawne, że prawdziwy problem jaki (może powoli, a może już dość szybko) się u mnie tworzył, dostrzegłem dopiero po pozbyciu się jednej i drugiej app’ki. Zauważyłem na przykład, że odruchowo sięgam kilka razy dziennie po telefon, choć nie mam ku temu żadnego powodu. Innym razem, gdy chcę coś sprawdzić albo zanotować, biorę smartfona, odblokowuję i… zapominam, po co go wziąłem. Zaczynam wtedy szukać czegoś gorączkowo – aby nadać sens akcji sięgnięcia po telefon. Teraz już wiem, gdzie wcześniej w takich sytuacjach kończyłem. Zazwyczaj włączałem Instagrama i zabijałem kilka, czasem kilkanaście, albo i kilkadziesiąt minut mojego życia. Smutne. Ale zarazem i pozytywne – że teraz to widzę.

    No dobra – wiem, że trochę przesadzam. Albo raczej to wszystko mocno wyolbrzymiam. W końcu czym jest te kilka (kilkanaście, kilkadziesiąt) minut spędzone w mediach społecznościowych? Przecież spokojnie można by próbować podciągnąć ten czas pod „odpoczynek”, „przerwę” czy jakiegoś rodzaju „oderwanie się” od spraw codziennych. I tu pojawiają się wartości, jakimi każdy z nas się kieruje, wizja życia. W mojej konsumpcja, sztuczne i bezsensowne pompowanie emocji, „zabijanie” czasu, odpoczynek – który jest przeciwieństwem odpoczynku – są opisane hasłem: marnowanie czasu. Czasu, którego przecież nie mam w nieograniczonym zakresie. Czasu, który mógłbym wykorzystać o wiele, wiele lepiej. Każde otwarcie aplikacji Facebooka i scrollowanie tego, co się w niej znajduje, jest dla mojego umysłu tym samym, co zjedzenie cheeseburgera z McDonalda dla mojego ciała – nie tylko nie daje żadnych wartości odżywczych, nie dodaje energii, ale zajmuje niepotrzebnie miejsce w moim żołądku, jest wręcz toksyną, która w jakimś tam stopniu zatruwa mój organizm. O, to w ramach krótkiego wyjaśnienia mojego takiego, a nie innego podejścia do tych serwisów – albo raczej sposobu, w jaki z nich korzystałem w ostatnim czasie.

    Po wyrzuceniu obydwóch społecznościowych zjadaczy czasu zauważyłem, że moja uwaga we wcześniej opisanych sytuacjach, zaczęła skupiać się na dwóch innych aplikacjach. Pierwsza z nich to Insta…paper 🙂 Instapaper. To aplikacja, której używam do przechowania na później artykułów do przeczytania. Choć nie będzie to do końca sprawiedliwe określenie, to można by powiedzieć, że z nudów zacząłem więcej czytać. I super. Druga app’ka, która zaczęła częściej pojawiać się na ekranie mojego smartfona to Moleskine Journey – pomagała mi w prowadzeniu dzienników i pilnowaniu nawyków (oj, pewnie jeszcze o niej przeczytasz u mnie na blogu). I to również jest wspaniała sprawa. Czas poświęcany do tej pory na Instagrama i Facebooka, zacząłem przeznaczać na tak bardzo pomagające mi w codzienności aplikacje. Choć trochę bałem się wywalenia mediów społecznościowych z telefonu (poza Twitterem, którego nadal uwielbiam, ale to również inna historia), to dzisiaj jestem bardzo zadowolony. Wiem też, że to nuda najczęściej sprowadzała mnie do uruchomienia tych niechcianych app’ek. Teraz z nudów czytam albo piszę – dla mnie świetna zamiana.

    Ach… pomimo faktu, że zarówno Facebook, jak i Instagram, zostały u mnie na tablecie, to uruchamiam je jedynie raz na tydzień, dwa, trzy (coraz rzadziej i góra na 10 sekund, słowo!), aby sprawdzić, czy nie czekają tam na mnie jakieś ważne powiadomienia. I wiesz co? Ani razu nie czekały. Więc myślę, że i z iPada w końcu będę mógł wyrzucić ten zbędny już balast. A to już otwarta droga do tego, aby zupełnie zniknąć z tych serwisów…

    ps 1. Piszę to wszystko do Ciebie, abyś i Ty zastanowił/a się nad tym, jaką rolę w Twoim życiu pełnią media społecznościowe. Często wypełniają nam one czas i nie dają przestrzeni, aby zastanowić się, czy to aby na pewno zdrowe. Czy nam służy, czy raczej zniewala.

    ps 2. Być może wrócę jeszcze do używania jednego, czy drugiego serwisu – i myślę tu jednak raczej o Instagramie, niż o Facebooku – jednak chcę nauczyć się z nich inaczej korzystać i występować tam już nie tak często jako konsument, ale bardziej jako twórca.


  • Fajne miejsce…

    You spend most of your life in your head. Make it a good place to live.

    Tłumaczenie: Większość życia spędzasz w swojej głowie. Spraw, by było to dobre miejsce do życia.

    Sam już nie pamiętam, gdzie i kiedy znalazłem to zdanie, ale tak bardzo mi się spodobało, że szybko trafiło do mojego Notatnika i pomyślałem, że podzielę się nim z Tobą. Czy istnieje lepsza zachęta do tego, aby jeszcze trochę bardziej zadbać o swoją głowę? By mniej w niej nosić problemów, zmartwień, trosk? By było w niej jak najwięcej przestrzeni, ciszy, spokoju?


  • Jaki masz odkurzacz?

    Przeprowadziłem ostatnio bardzo ciekawy, acz totalnie nieplanowany eksperyment społeczny. Jego wynik, jak i sam przebieg, totalnie mnie zaskoczyły. Pokazał też, że czasem z pozoru proste i niewinne pytanie, potrafi sprawić sporo trudności naszej głowie. Moim eksperymentem było pytanie: jaki masz odkurzacz?

    Od jakiegoś czasu zastanawiałem się nad kupnem odkurzacza. Przez ostatnie kilka lat obchodziłem się bez niego, używałem jego ręcznej i prostszej odmiany – zmiotki, czy może szczotki. Zwykłej, zielonej, zazwyczaj skutecznej i wystarczającej. Choć nie mogę powiedzieć, abym ostatnio jakoś wielce rozczarował się jej możliwościami, to jednak postanowiłem choć zbadać możliwość wymiany jej na odkurzacz. Trochę w ramach ułatwiania drobnych codziennych zadań, trochę by podnieść jakość wykonywanych porządków, a trochę… by coś poprawić i ulepszyć w życiu. Ten ostatni powód, choć nie jest moim ulubionym przy podejmowaniu decyzji zakupowych, czasem potrafi sporo zmienić. I właśnie na to liczyłem. Zdarza się, że Piotr (nagrywamy razem 🐽 PiG Podcast) opowiada w naszej audycji, jak zmywarka zmieniła jego życie. Wtedy zazwyczaj śmieję się z niego, twierdząc, że jest to jeden z tych zbędnych gadżetów – szczególnie dla (aspirującego) minimalisty, którego wszystkie naczynia w domu nie wypełniłyby nawet typowej zmywarki. Jednak sama idea posiadania urządzenia takiego jak zmywarka jest całkiem kusząca. Ja chwilowo nabrałem ochoty na posiadanie innego życiowego ułatwiacza.

    A więc odkurzacz. Nie wiedziałem jednak, jaki model byłby dla mnie odpowiedni. Moja gadżeciarskiej dusza krzyczała wręcz, aby skupić swoją uwagę na tych małych, automatycznych robotach odkurzających. Choć nie mam zbyt wielkiej powierzchni do odkurzania, to pomysł ten był bardzo kuszący. Poza praktycznym zakupem zaspokoiłbym również zachciankę technologiczną. Mój wewnętrzny minimalista podpowiadał jednak, aby nie zwracać uwagi na te małe, zwariowane i bajeranckie robociki, ale by wybrać pionowy model odkurzacza – jest praktyczny, praktyczny i jeszcze raz praktyczny – tak przynajmniej wtedy myślałem. Do tego jest wygodny i łatwo-przechowywalny, no i nie musi stale zajmować kawałka podłogi – a pustą przestrzeń w domu cenię sobie dość mocno. Chyba idealnie sprawdziłby się w moim mieszkaniu. Zakorzeniona w tradycji cząstka mnie krzyczała jednak na to, że to przecież tylko głupi odkurzacz i nie warto zaprzątać sobie głowy zastanawianiem się nad jego wyborem – mówiła, by iść do sklepu i kupić zwykły, tradycyjny workowy odkurzacz. Sprawdzał się wczoraj, sprawdzi się i dziś. I takie oto dylematy przede mną wyrosły.

    Choć wiedziałem, że w gruncie rzeczy ostateczną decyzję podejmę, gdy stanę w sklepie przed odpowiednią półką i po trzydziestominutowych rozważaniach wezmę ten jeden, pasujący mi egzemplarz, to postanowiłem jednak popytać wcześniej ludzi o ich doświadczenia z różnymi rodzajami odkurzaczy. Miało to był totalnie niewinne, kierowane zwykłą ciekawością, badanie rynku. I tu właśnie pojawia się to kluczowe pytanie, które zadaję ostatnio na prawo i lewo: jaki masz odkurzacz?

    Nie spodziewałem się, że to, z pozoru proste zdanie, wywoła tak wiele zamieszania wokół siebie. Zadawałem je przyjaciołom, rodzinie, klientom, współpracownikom… Trafiło do przedsiębiorców, prezesów, kucharzy, matek, mężów, córek… pytałem, kogo tylko mogłem. Moje badania początkowo nie miały być tak rozległe, ale gdy zobaczyłem, jak wiele problemów ludzie mają z odpowiedzią… uruchomiła się moja ciekawość z zupełnie nowego obszaru i postanowiłem badać szerzej. I wtedy już wcale nie chodziło o ten głupi odkurzacz – choć rady na ten temat były przydatne, to o wiele cenniejsze było obserwowanie reakcji pytanych ludzi.

    Po pierwsze, okazało się, że dla wielu osób, rodzaj posiadanego odkurzacza jest w pewnym stopniu wyznacznikiem statusu społecznego. Było to mega dziwne odkrycie – dla mnie jest to zwykłe urządzenie, które ma pomóc w porządkowaniu domu, ale dla innych, powód do wejścia na odpowiedni poziom na drabince społecznej – im lepszy odkurzacz, tym lepsza grupa, w której myślimy, że się znajdujemy. Królowali tu oczywiście posiadacze głównie odkurzaczo-robotów, i to tych bardziej inteligentnych. Oni bardzo lubili opowiadać o swoich doświadczeniach z odkurzaczem, nie pomyl tego jednak z odkurzaniem – w całej ich przygodzie, najczęściej wcale nie chodziło o proces odkurzania, a o doświadczenia związane z samym posiadaniem urządzenia. Aplikacje do zarządzania takimi odkurzaczami same z resztą do tego zachęcają – chociażby przez to, że „każą” nadawać urządzeniom imię, taki odkurzacz w rękach niektórych osób stawał się kolejnym zwierzątkiem domowym. Tylko lepszym – bo dającym się zaprogramować. Ja pytałem te osoby o zalety urządzania (które ma pomóc w sprzątaniu), a dostawałem garść informacji o pupilku, który „łazi” po ich mieszkaniu i wyczynia różne dziwne rzeczy. Czasem nie za wiele mogłem usłyszeć o samym procesie porządkowania.

    Drugą ciekawą rzeczą, którą dostrzegłem w odpowiedziach moich rozmówców, było to, że… część z nich wstydzi się odpowiadać na moje pytanie. I tu byłem najbardziej zdziwiony. Dlaczego jest Ci głupio z powodu rodzaju odkurzacza, jaki posiadasz – myślałem, patrząc na rozbiegane oczy i zaczerwienione policzki zapytanych. W tej kategorii przodowali użytkownicy najbardziej tradycyjnych, typowych odkurzaczy workowych. Choć odkurzacze te od lat wspaniale sprawdzają się w tym, co mają robić, to okazuje się jednak, że w dzisiejszych czasach taki sprzęt to już… obciach. Hmm.

    Wśród ciekawych i wartych odnotowania odpowiedzi znalazło się też kilka typu: „ja w domu nie odkurzam, u mnie zajmuje się tym Pani X” (osoba zatrudniona do sprzątania). Wypowiedzenie tego zdania łączyło się często z lekkim, ale dość charakterystycznym zadarciem noska ku górze – był to też gest pokazujący, że moje pytanie jest lekko niestosowne i zadałem je niewłaściwej osobie. Oczywiście taka odpowiedź była dla mnie totalnie nieprzydatna, w kontekście wyboru, jaki miałem dokonać – końcu nie zawierała informacji o tym, jakiego odkurzacza Pani X używa, ale z psychologicznego punktu widzenia, obserwowanie takiej reakcji było interesujące.

    Zauważyłem też kilka ciekawych schematów w wyborach dokonanych przez moich rozmówców. Automatyczne robociki sprzątające wybierane były często przez osoby, które mają raczej małe powierzchnie mieszkaniowe – co było dla mnie sporym zaskoczeniem, w końcu mogłoby się wydawać, że taki wybór będzie najlepszy dla osób, które mają trochę więcej do sprzątnięcia. Odkurzacze pionowe wybierane były przez osoby bardziej pewne siebie, i tu rzadziej trafiałem na zakłopotanie przy udzielaniu odpowiedzi. Osoby z takim sprzętem były raczej pewne swojego wyboru i – co ważne – były z niego zadowolone. Rzadziej kierowały się nowinkami technologicznymi, a częściej wygodą. Od tej grupy osób uzyskałem też najwięcej cennych informacji. Dowiedziałem się na przykład, że – w przypadku odkurzaczy bezprzewodowych – ważna jest bateria, z jaką kupujemy odkurzacz, ale również to, że z czasem jej jakość ulega pogorszeniu (niby logiczne, ale często o tym zapominamy). Ciekawe (choć równie dobrze mógłbym tu użyć słowa „szokujące”) było też to, że niektórzy posiadacze odkurzaczy pionowych, szczególnie tych „lepszych”, często znali na pamięć dokładny model odkurzacza, jaki posiadają (nie tylko nazwę producenta, ale dokładny model, np. Dx2298). Ja takie rzeczy, jeżeli oczywiście wiem, że mi się przydadzą w przyszłości, zapisuję w notatniku – i jak najszybciej z pamięci wyrzucam. Nie wyobrażam sobie zaprzątać głowy tego typu informacjami. Jak widać, co odkurzacz, to inna historia.

    Gdy pierwszy raz zadawałem pytanie: „jaki masz odkurzacz?”, nie spodziewałem się, że uruchamiam nim tak ciekawy proces psychologiczny. Chciałem dowiedzieć się, jakie są wady i zalety różnych sprzętów, a dowiedziałem się znacznie więcej. Z perspektywy wyboru, jaki chciałem dokonać, jedynie kilka procent przekazanych informacji było cennych – i z nich z pewnością skorzystałem przy dokonaniu mojego wyboru. Reszta była jak film w kinie – były emocje, duma, strach, tylko łez na szczęście nie widziałem. 🙂

    Ps. W całej tej historii nie jest zbyt ważne, jaki odkurzacz ostatecznie wybrałem, ale nie pozostawię Cię bez tej informacji. 😉 Po długich rozważaniach przy sklepowej półce, kupiłem najtańszy pionowy odkurzacz, jaki znalazłem. Jest przewodowy, bardzo prosty, mały i… odkurza. Niczego więcej mi nie potrzeba. Ciekawe więc, w której grupie, z tych poznanych ostatnio, bym się znalazł…

    A Ty? Jaki masz odkurzacz? 🙂


  • 🐽 PiG Podcast #48: Technologia, która zmieniła nasze życie

    Technologia, która zmieniła nasze życie. To znaczy… moje i Piotrka życie. Zastanawiamy się, bez jakich urządzeń nie możemy żyć, które z nich wywarły na nas największy wpływ. Czy wyobrażamy sobie życie/świat bez technologii? Bez komputera, telefonu, mikrofalówki, czajnika elektrycznego? Którego z używanych dziś urządzeń pozbylibyśmy się w pierwszej kolejności, a które zostawilibyśmy, gdybyśmy musieli wybrać tylko jedno z nich?

    Linki

    Muzeum Dźwięków

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu


  • 🐽 PiG Podcast #47: Asertywność

    Chrum, chrum, chrum… w tym odcinku mierzymy się ze słowem NIE i Asertywnością. Zastanawiamy się:

    • co to jest asertywność,
    • na czym polega,
    • czy można się jej nauczyć.

    W końcu podpowiadamy jak się nią posługiwać, żeby nie wyrządzić krzywdy sobie i innym.

    P.S.

    W tym odcinku po raz pierwszy zamieniamy się z Piotrem w aktorów i… z resztą, sami posłuchajcie. To nasz debiut, więc bądźcie łaskawi 😉

    Linki

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu


  • 🐽 PiG Podcast #46: Mity produktywności

    W poprzednim odcinku mierzyliśmy się z Piotrem z mitami rozwoju osobistego i tak się w tę walkę zaangażowaliśmy, że postanowiliśmy pójść za ciosem. I tym razem rozprawiamy się z mitami produktywności, bo wokół niej również powstało sporo błędnych przekonań, przekręceń i naiwnych interpretacji.

    Wybraliśmy piętnaście najpopularniejszych z nich i podpowiadamy, jak sobie z nimi poradzić i czym zastąpić.

    Linki

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu