blog

  • Kalendarz Celu na 2021 rok

    Kilka lat temu, gdy zaczynałem moją przygodę ze zdrowymi nawykami, szukałem różnych rozwiązań, narzędzi, pomocy, które mogłyby umożliwić mi stworzenie i utrzymanie tych nawyków. Okazywało się jednak wielokrotnie, że nie jest to takie proste, ba – najczęściej była to droga przez mękę, o czym pewnie i Ty wiesz, jeżeli próbowałaś/eś kiedyś zbudować i utrzymać jakiś nawyk. Z czasem odkryłem jednak kilka rzeczy, które skurczenie pozwoliły mi zbudować nawyki, na których mi zależało. Wymyśliłem też jedno proste narzędzie, które znacząco mi w tym pomogło – i chciałbym Ci dzisiaj narzędzie to podarować. Ale po kolei, budowanie nawyków to maraton, nie sprint – więc i ten wpis rozpocznę krótką rozgrzewką na temat problemów, z jakimi się stykałem.

    Problem 1 – narzędzia są fajne, ale trzeba ich używać

    Pierwszym, najbadziej oczywistym dla mnie rozwiązaniem przy próbie budowania nawyku, było znalezienie aplikacji do śledzenia nawyków – i tak też robiłem. Już samo jej używanie było pewnego rodzaju deklaracją, że chcę dany nawy budować. Rozwiązanie to miało jednak kilka całkiem sporych minusów, a jednym z nim był fakt, że zanim każdego dnia użyję takiej aplikacji w smartfonie, muszę najpierw ją uruchomić. Ta, z pozoru prosta czynność, często jest nie do przeskoczenia w zaspane środowe poranki, leniwe soboty, czy zapracowane poniedziałki. Również w przypadku plannerów i kalendarzy papierowych, w których można śledzić swoje nawyki, często pojawia się ta same przeszkoda – zanim użyjemy takiego notesu, trzeba po niego sięgnąć, otworzyć, znaleźć odpowiednie miejsce do zapisu postępów…

    Problem 2 – narzędzia są fajne, ale można ich nie używać

    Drugi problem, z jakim musiałem się mierzyć, jest podobny do pierwszego, a jest to pokusa… aby zwyczajnie nie zerkać na planner czy aplikację do śledzenia nawyków 🙂 Nawyki, które staram się zbudować, często są bardzo ambitne. Kiedyś wymyśliłem sobie, że rzucę palenie, innym razem, że będę biegać, a był też nawyk związany ze zdrową dietą. Żaden z nich nie był prosty do rozpoczęcia, wręcz muszę powiedzieć, że one wszystkie były bardzo trudne. I często zdarzały mi się dni, w których celowo nie uruchamiałem aplikacji pomagających śledzić postępy w budowaniu danego nawyku, aby nie zobaczyć brakującego zaznaczenia dnia, aby zrobić sobie wolne. Jak się domyślasz, takie podejście nie sprzyjało utrzymaniu nawyku, który starałem się zbudować, a i powoli prowadziło to do całkowitego porzucenia narzędzia, które przecież miało pomóc w budowaniu danego nawyku.

    Problem 3 – narzędzia są fajne, jak są tam, gdzie trzeba

    Nawet gdy pokonałem dwie wcześniejsze przeszkody, nauczyłem się uruchamiać aplikację do śledzenia nawyków, oduczyłem się jej niewłączania w leniwe dni, to pozostawał jeszcze jeden problem: telefon mam często przy sobie, ale jednak nie zawsze. Zresztą staram się na co dzień oduczyć noszenia go wszędzie. Do tego telefonu używam przecież również w innym celu, nie tylko do śledzenia nawyków. Sprawiało to, że czasem w momencie, gdy powinienem odznaczyć wykonanie czynności związanej z budowaniem danego nawyku, używałem telefonu do czegoś zupełnie innego i nie za bardzo chciałem przełączać się do związanej z tym aplikacji. Z drugiej strony, czasem zdarzało mi się zostawić telefon w jakimś miejscu, i szukać go, gdy zechciałem oznaczyć moje nawykowe zadanie jako wykonane…

    Problem 4 – narzędzia są fajne, jak są odpowiednio przywiązane

    Kolejna sprawa: przywiązanie nawyku do czasu, a nie miejsca – było błędem. Gdy lata temu paliłem, będąc w domu, wychodziłem zazwyczaj do ogrodu; gdy budowałem nawyk związany ze zdrową dietą, miejscem, w którym musiałem się najbardziej pilnować, była kuchnia, a konkretniej okolice lodówki; ranne wstawanie – łazienka; ważenie się – to miejsce, gdzie stoi waga itd. Mój telefon, a razem z nim aplikacja do śledzenia nawyków, nigdy nie wiedział, czy stoję akurat przy lodówce, czy przy wadze. Mógł przypominać mi o nawykach w określonych porach dnia, ale nie mógł wiedzieć jak przemieszczam się po domu, nie mógł mnie ostrzec, gdy sięgałem do lodówki, gdy wkładałem buty, aby wyjść zapalić… Bazował tylko na czasie. I to mogło się sprawdzić tylko, gdy wykonywałem te same czynności w tych samych godzinach w ciągu dnia – a to jak się pewnie domyślasz, to raczej nie często się wydarza.

    Problem 5 – narzędzia są fajne, jak potrafią pochwalić

    Jeszcze jeden problem, z jakim się spotkałem to duma i motywacja. Właściwie te dwie rzeczy nie są problemem same w sobie, ale ich brak – już jak najbardziej jest. Aplikacja do śledzenia nawyków, jak również papierowy planner, który najczęściej leży sobie zamknięty na biurku, są dość mocno ukryte przed Tobą i światem. Nie krzyczą na prawo i lewo jak idzie Ci z realizacją Twoich celów, nie pochwalą Cię w trudnych chwilach, nie zmotywują do dalszego działania, gdy przyjdzie moment słabości. Sięgamy po nie, gdy chcemy odznaczyć nawyk jako wykonany – w innych porach dnia siedzą sobie cichutko i czekają na swój moment. A powinny krzyczeć do nas co chwilę i gratulować efektów, jakie udało nam się do tej pory osiągnąć! Powinny przypominać o celach, o które walczymy – jednak nie tylko nam, ale wszystkim osobom, z którymi mieszkamy. Powinny być naszą laurką i dumnie stać przy lodówce, wadze, butach do biegania czy szafce ze słodyczami – jeżeli to cukier jest wrogiem, z którym przyszło nam walczyć. Aplikacja w smartfonie czy stojący na półce planner, nie będą w stanie tego zrobić…

    Nie zrozum mnie źle, problemy, które opisałem, nie powodują, że nie warto używać aplikacji do śledzenia nawyków czy papierowych plannerów – przeciwnie, bardzo warto korzystać z tych narzędzi. Myślę jednak, że w przypadku wielu nawyków, celów, postanowień, narzędzia te nie będą wystarczające i rozsądnie jest poszukać czegoś, co będzie nas lepiej wspomagało w tej, często przecież tak trudnej i nierównej walce z naszymi słabościami.

    Dlatego też wymyśliłem kiedyś coś, co stało się świetnym pomocnikiem w budowaniu nawyków. Coś, co sprawdziło się już w tak wielki domach, co pomogło zbudować nie jeden zdrowy nawyk. Proste, praktyczne narzędzie do kontroli, motywacji i chwalenia. A jego nazwa to:

    Kalendarz Celu

    To już czwarty rok, w którym przygotowuję dla Was Kalendarz Celu – skuteczne narzędzie wspomagające walkę o nawyki. Jest to specjalny, miesięczny kalendarz, który możesz przyczepić na lodówce, postawić w szatni, przymocować koło wagi – kalendarz, który będzie może być wszędzie tam, gdzie budujesz swoje nawyki.

    Zasada działania Kalendarza Celu jest bardzo prosta: na samym środku jest specjalne pole, w którym wpisujesz swój cel. Może to być zarówno rzucanie palenia, postanowienie jedzenia wspólnych śniadań z rodziną, jak i ograniczenie słodyczy.

    Wypełniony Kalendarz Celu wieszasz w miejscu związanym z budowaniem lub ograniczaniem danego nawyku i… to tyle. Później musisz już tylko zaznaczać każdego dnia postępy.

    To proste narzędzie może znacząco podnieść Twoje szanse na osiągnięcie wymarzonego celu. A do tego, otrzymujesz je domenie całkowicie bezpłatnie.


  • 🐽 PiG Podcast #25: Planowanie nowego roku

    W tym odcinku opowiadamy jak zaplanować 2021 rok. Ja mówię o tym jak odcinać grubą kreską nowy rok od starego i jakie kursy online na temat planowania roku warto zrobić. Piotr natomiast, a jakby inaczej, nie lubi grubych kresek i woli płynne przejścia między poszczególnymi latami. A to wszystko pełne wiedzy i ciekawostek na temat planowania całego roku.

    Linki

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu


  • 🐽 PiG Podcast #24: Z Dominikiem Juszczykiem o talentach i produktywności

    W tym odcinku znowu włączamy trzeci mikrofon. Do naszej dwójki dołączył Dominik Juszczyk, pasjonat produktywności, certyfikowany coach Gallupa (Gallup-Certified Strengths Coach) i certyfikowany facylitator. Dominik jest ekspertem w zakresie rozwoju talentów i zamieniania ich w mocne strony. Dlatego od razu pociągnęliśmy go za język, by opowiedział nam jak najwięcej o talentach Gallupa, o teście, o tym jak rozwijać talenty, by stały się naszymi mocnymi stronami, na co uważać i czego unikać. Zdradził nam też kilka sekretów swojej produktywności.

    Linki

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu


  • Nie wiem o czym pisać

    Nie sugeruj się za bardzo tytułem dzisiejszego listu. Doskonale wiem, o czym chcę Ci dzisiaj napisać. A zdanie, które widnieje w nagłówku mojej wiadomości, to ćwiczenie – i do niego będę dzisiaj zmierzał.

    Stoicyzm fascynuje mnie od dawna. Pierwszy raz usłyszałem o nim kilka lat temu, podczas jednego z webinarów Andrzeja Tucholskiego. Pamiętam, jak głupio się poczułem w tamtym momencie, ponieważ Andrzej opowiadał o nim jak o jednej z najbardziej oczywistych rzeczy na świecie, a ja… nie do końca wiedziałem, o co w nim chodzi. Pośpiesznie rzuciłem się wtedy na mojego iPhone’a, aby sprawdzić co, to znajomo-, ale mimo wszystko dziwnie-brzmiące słowo, dokładnie oznacza. Zbyt wiele w tamtym momencie się nie dowiedziałem. Wikipedia krzyczała coś o filozofach sprzed dwóch tysięcy lat – przysypiałem z nudów czytając każde kolejne zdanie. Nie mogę powiedzieć, że zakochałem się w stoicyzmie wraz z pierwszą chwilą, w której o nim usłyszałem. Zdecydowanie nie. Odłożyłem ten temat na wysoką półkę.

    Z czasem zacząłem słuchać podcastów Radka Budnickiego, który co kilka odcinków przebąkiwał coś o Marku Aureliuszu, Seneca, Epiktecie i innych starożytnych mądralach. Radka tak dobrze mi się słucha, a do tego w każdym odcinku przekazuje on potężną dawkę dobrze oprawionej wiedzy – więc powoli nasiąkałem tym, co miał mi do powiedzenia. Nasiąkałem stoicyzmem, którego Radek sam się uczył. I którym zarażał słuchaczy w każdej kolejnej audycji.

    Dwa lata temu, namówiony, już sam nie pamiętam przez kogo, sięgnąłem po moją pierwszą książkę o stoicyzmie. Książkę, która bezpowrotnie odmieniła moje życie: „Stoicyzm na każdy dzień roku: 366 medytacji na temat mądrości i sztuki życia”. Jest to, napisany przez Stephena Hanselmana i Ryana Holidaya, podręcznik, w którym zdanie po zdaniu przetłumaczono na język dzisiejszy to, co 2000 lat temu głosili pierwsi stoicy. Nie jestem tu chyba w stanie opisać, jak bardzo ta książka pomogła mi w ostatnich latach, ile się z niej nauczyłem, ile zrozumiałem. Stoicyzm stał się z czasem dla mnie podręcznikiem fajnego życia, sposobem na wszystko.

    Będzie z pewnością jeszcze nie raz chwila, abym opowiedział Ci więcej o stoicyzmie – dziś jednak pędzę dalej, aby dobiec w końcu do wytłumaczenia tytułu dzisiejszego listu.

    Od momentu, w którym poważniej zainteresowałem się stoicyzmem, wszystko, co zawierało w sobie nazwę tego nurtu, przyciągało moją uwagę. To chyba zrozumiałe. Oczywiście nie byłbym też sobą, gdybym nie wpisał słowa „stoicyzm” w wyszukiwarce aplikacji w moim iPhonie. Chyba znasz mnie już na tyle, że się temu nie dziwisz, prawda? Wyników takiego wyszukiwania było całkiem sporo. Ludzie próbują zarobić na wszystkim, na czym tylko zarobić się da, więc wykorzystują i ten coraz popularniejszy obecnie temat. Większość aplikacji nie przyciągnęła jednak mojej uwagi – takie tam proste zbieraniny cytatów lub sprytnie zredagowane opisy aplikacji wspomagających medytację. Poza jedną – inną niż wszystkie. Miała czarno-białą, prostą ikonę, zachęcającą i intrygującą nazwę „stoic.” (dokładnie tak pisane – małą literą i z kropką na końcu). Tapnąłem (myszką na komputerze się „klika”, a na telefonie „tapie”, tak?) więc w nią szybko, jakbym się przestraszył, że może mi gdzieś zginąć, i po chwili lektury dość skromnego opisu, zainstalowałem w smartfonie. Aplikacja okazała się połączeniem dziennika, narzędzia do medytacji i zbiorem stoickiej cytatów, ale w bardzo wyjątkowej formie. Opakowana w piękny czarno-biały layout, wypełniona wspaniałymi treściami i ćwiczeniami, a w dodatku w całości po polsku!

    I w ten oto sposób dochodzę do wyjaśnienia tematu mojej dzisiejszej wiadomości. „Nie wiem o czym pisać” to nazwa jednego z wielu ćwiczeń aplikacji „stoic.”, które ma pomóc w pisaniu w dzienniku w te trudniejsze dni. Zasada jest bardzo prosta: w momencie, gdy nadchodzi czas pisania, a mi nie przychodzi do głowy nic, o czym mógłbym napisać, siadam i zapisuję tytułowe zdanie:

    Nie wiem o czym pisać.

    Jeden raz, potem drugi, trzeci, czwarty…

    Nie wiem o czym pisać.

    Nie wiem o czym pisać.

    Nie wiem o czym pisać.

    I tak do momentu, aż pomysł sam wpadnie do głowy. U mnie zazwyczaj wystarczy kilka linijek…

    Zdaję sobie sprawę, że metoda ta przypomina szkolne kary sprzed lat, ale jest zadziwiająco skuteczna. Wiele razy zdarzało się, że siadałem rano czy wieczorem do dziennika (który, nawiasem mówiąc, prowadzę ostatnio właśnie w aplikacji „stoic.”), i nie wiedziałem, co właściwie chcę napisać. Wystarczyło zaledwie kilka minut tego ćwiczenia i temat sam wypływał. Okazuje się, że wystarczy zacząć pisać, aby wprowadzić się w stan „wypluwania” z siebie myśli i… kolejne tematy same się pojawiają. 

    To tylko jedno z wielu ćwiczeń aplikacji „stoic.” – którą bardzo polecam Ci wypróbować. Znajdziesz ją w sklepie z aplikacjami dla iPhona oraz w tym dla urządzań z Androidem. Co ciekawe, aplikację można ustawić tak, aby zamiast cytatów stoików, pokazywała treści związane z buddyzmem albo chrześcijaństwem. Myślę, że szczególnie ta druga opcja może dla wielu okazać się kusząca.

    Mam też pytanie do Ciebie: Prowadzisz dziennik? Dlaczego tak? Albo, dlaczego nie? Po prostu kliknij „odpowiedz” i do mnie napisz 🙂.

    Ps. Nagraliśmy już z Piotrkiem 23 odcinki 🐽 PiG Podcastu i całkiem niedawno ukazał się odcinek, który bardzo długo będzie moim ulubionym. Rozmawiamy w nim o minimalizmie. Jeżeli choć trochę interesuje Cię ten temat, zachęcam do przesłuchania naszej rozmowy.


  • 🐽 PiG Podcast #23: Postanowienia noworoczne

    W tym odcinku popadamy w zadumę nad nieszczęśliwym losem osób robiących postanowienia noworoczne i wiążącymi się z tym jeszcze smutniejszymi statystykami. Okazuje się bowiem, że postanowienia noworoczne realizuje w pełni od 1 do 20% osób. Pozostali niestety nie dają rady, w tym 1/4 odpada już w pierwszym tygodniu nowego roku.

    Ale załoga 🐽 PiG Podcastu nie byłaby sobą, gdyby nie zastanowiła się nad tym, co zrobić, aby osiągać lepsze rezultaty i spełniać noworoczne postanowienia. 

    Linki

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu


  • 🐽 PiG Podcast #22: Minimalizm

    Kochaj ludzi i używaj rzeczy. Nigdy na odwrót.

    W tym odcinku rozmawiamy o minimalizmie i filmie, który go promuje. Zastanawiamy się, czym jest minimalizm, czy warto być minimalistą, czy możliwe jest bycie minimalistą, gdy ma się rodzinę i dzieci. Jak radzić sobie z pędem do posiadania. Mówimy też o naszych przygodach z konsumpcjonizmem i minimalizmem i jak zapatrujemy się na oba zagadnienia. 

    Linki

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu


  • 🐽 PiG Podcast #21: Motywacja czy dyscyplina?

    W dzisiejszym odcinku Piotr jak rasowy marketer sprzedaje mi rozwiązanie problemu, którego ten w ogóle nie miałem. A już trochę bardziej poważnie to rozmawiamy o tym co jest ważniejsze: motywacja, czy dyscyplina. Czyli prowadzimy trochę taką dyskusję, która noga jest lepsza – prawa, czy lewa. Jeżeli jesteś ciekaw, do jakiego wniosku doszliśmy lub, tak jak Piotr, zastanawiasz się, co jest ważniejsze motywacja, czy dyscyplina, to w tym odcinku poznasz szokującą prawdę na temat tych dwóch elementów wpływających na naszą efektywność.

    Linki

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu


  • Dzieci nie lubią marchewki. I kropka.

    Obserwacje są bardzo ważnym elementem procesu uczenia się. Jeżeli otworzysz się na obserwowanie tego, co dzieje się wokół Ciebie, jeżeli będziesz rozglądać się wokoło w poszukiwaniu różnych zależności, nastawiasz radary na nasłuch zamiast nadawanie – masz szansę wyłapać bardzo ciekawe rzeczy z pozornie mało istotnych sytuacji. Trafiłem ostatnio na jedną taką, dość śmieszną rzecz – i postanowiłem Ci o tym dzisiaj opowiedzieć.

    Jako rodzic chciałbym, aby moje dzieci jadły zdrowo. Lubię gotować i gdy to robię, staram się przemycać w przygotowywanych potrawach jak najwięcej warzyw. Czasem będzie to kolorowa surówka, innym razem zupa-krem, ale zdarzają się i w postaci pieczonej. Moje dziewczyny jedzą całkiem sporo warzyw, ale wychodzę z założenia, że tego nigdy za dużo. Poza świeżym warzywami, których całe torby przynoszę co środę i sobotę z ukochanego targu, kupuję czasem i mrożone warzywa, aby czekały sobie w zamrażalniku na swoją obiadową kolej. Zazwyczaj w wersji mrożonej mamy szpinak lub buraczki puree – taki standard. I jestem totalnie przyzwyczajony, że moje dziewczyny raczej nie lubią tych dwóch potraw. Na świeży szpinak jeszcze może je namówię, ale na ten w wersji mrożonej – jeszcze chyba mi się nie udało ani razu 🙂.

    Jakiś czas temu rozbudowałem nasz zapas mrożonych warzyw o marchewki do gotowania. Takie małe, malutkie, całe – z pewnością nie raz widziałeś je w sklepowej zamrażarce. Nie ukrywam – zachęciło mnie ładne opakowanie i postanowiłem zrobić dzieciakom małą „niespodziankę” na sobotni obiad. Spodziewałem się, jaka będzie pierwsza reakcja, gdy zobaczą, co podajemy: „ja tego napewno nie zjem” – nie trzeba być jasnowidzem, aby to przewidzieć. Tym razem postanowiłem jednak, że namówię je do małej degustacji.

    Oczywiście nie pomyliłem się, dziewczyny na sam widok marchewki totalnie się zablokowały. A przynajmniej jedna z nich. Zgodnie jednak ze słowami Douglasa MacArthura: „przygotowanie to klucz do sukcesu i zwycięstwa” – obmyśliłem wcześniej odpowiedni na taką ewentualność plan działania. Poza marchewkami podaliśmy tego dzisiaj najlepszą wersję naszego sobotniego obiadu: pieczony kurczak i frytki – to zdecydowanie ich ulubiony, weekendowy zestaw, który rozpoczynamy wcześniejszym, pysznym rosołkiem. Wprowadzając dziewczyny w dobry nastrój głównymi składnikami obiadu i dodatkowo zachęcając poobiednim deserem (szarlotki), udało mi się przekonać je do spróbowania marchewek. Kluczem do sukcesu okazała się stara, sprawdzona metoda: „nie próbujecie marchewki, nie ma deseru”. Wiem, okropny jestem 🙂. Dziewczyny dostały po trzy miniaturowe marchewki i nawet obyło się bez wielkich protestów. Zadowolenie z ulubionego kurczaka i frytek przełamało pierwszą niechęć do marchewki!

    Oczywiście totalnie nie o to chodzi w całej tej historii, najlepsze dopiero za chwilę. Tak w ogóle to wybacz te jedzeniowe tematy – mam nadzieję, że nie czytasz mojego listu przed posiłkiem. Mnie samemu prawie cieknie ślinka, gdy piszę!

    Wracając do mojej obiadowej historii, w chwili, gdy z talerza zaczęły znikać pomarańczowe warzywa, usłyszałem od jednej z moich córek bardzo zdanie: „Zapamiętaj tata, dzieci nie lubią marchewki! Ja nie lubię marchewkiii…”.

    I w tym momencie ostatnie wyrazy wypowiadanego właśnie przez moją córkę zdania trochę się urwały. Na jej twarzy pojawiło się za to zaciekawienie. Marchewką. Jej smakiem.

    Widać było, że jej… smakowało 🙂. Choć przez kolejnych kilka minut nie chciała się jeszcze do tego przyznać. Skończyło się ostatecznie na dwóch (całkowicie dobrowolnych) dokładkach marchewki.

    Lubię sytuacje, gdy moje córki zdecydują się wyjść trochę ze strefy swojego komfortu (nawet gdy lekko im w tym pomagam) i okazuje się, że wyjście to bardzo się im opłacało. Coraz częściej też obserwują, że same podejmują podobne „ryzyko” – co sprawia, że są później z siebie bardzo zadowolone.

    Jestem aktualnie w trakcie czytania książki Michaela Hyatta, Your Best Year Ever (tylko w języku angielskim) – świetna lektura na końcówkę roku, bardzo Ci polecam sięgnąć po nią, zanim zaczniesz planować 2021 rok. Michael opowiada między innymi o „ograniczających przekonaniach” (limiting beliefs), które mało nie powstrzymały mojej córki przed odkryciem, że… małe marchewki są pyszne 🙂. 

    Dzisiejsze pytanie do Ciebie (a nawet cała seria): Jakie ograniczające przekonania powstrzymują Cię przed jakimś działaniem, które chciałbyś wykonać? Kiedy największym ograniczeniem są przekonania? Co takiego sprawiają, że nie potrafisz ruszyć do przodu? Być może wystarczy spróbować tej marchewki?

    ps. Nagraliśmy jakiś czas temu z Piotrkiem bardzo ciekawy odcinek 🐽 PiG Podcastu, na temat wychodzenia ze strefy komfortu. Dyskutujemy o tym, po co i czy warto to robić. Chyba już raz wspominałem Ci o tym odcinku, ale on tak bardzo tu pasuje… 🙂


  • 🐽 PiG Podcast #20: Co słychać? Podsumowanie odcinków 11-19

    To już 20 odcinek naszego podcastu. Gdy przypominamy sobie początki naszego nagrywania i obawy, czy damy radę nagrać chociaż 7 odcinków, to niesamowite, że mamy już 20 odcinek. Nagraliśmy jeden wywiad, podrzuciliśmy Wam masę patentów, cytatów i pomysłów na prowadzenie fajnego życia, osiąganie celów i bycie bardziej produktywnym.

    Wracamy myślami do odcinków od 11 do 19 i zastanawiamy się, o czym wtedy zapomnieliśmy powiedzieć, co mogliśmy dodać i uzupełnić. Dlatego ten odcinek jest wyjątkowy, a nazwaliśmy go „Co słychać?”. Jak zawsze było wesoło, energetycznie i motywująco, pojawiło się 18 patentów. Tak, aż 18 patentów na bycie bardziej produktywnym i szczęśliwszym człowiekiem.

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu


  • Mój prywatny policjant

    Ostatnie półtora tygodnia to dla mnie bardzo ciekawy czas. Po raz kolejny obserwuję u siebie, jak bardzo połączone są ze sobą moje nawyki. Z pozoru niezwiązane ze sobą rzeczy mają na siebie tak duży wpływ. Od półtora tygodnia żyłem trochę inaczej niż przez wcześniejsze miesiące. Uraz kolana, który przytrafił mi się na rolkach, sprawił, że musiałem na jakiś czas zmienić kilka rzeczy w mojej codzienności. Biurko stojące zamieniłem na siedzące, nauczyłem się inaczej siadać, leżeć i wstawać – tak, aby dać odpocząć słabszej chwilowo nodze. Porzuciłem bieganie, ograniczyłem chodzenie, zawiesiłem ćwiczenia. Same oczywiste rzeczy, które pomagają w rehabilitacji lekko skręconej nogi. Oczywiście wszystkie z nich się opłaciły, z nogą już właściwie jest ok, zaczynam wracać do normalności, i patrzę wstecz na ostatnie 10 dni. Ciekawe jest to, że moja głowa, dzięki tymczasowej zmianie trybu działania, znalazła sobie powód, aby zawiesić na kołku kilka innych aktywności – które nie mają zbyt wielkiego związku z urazem, z jakim się zmagałem. Jedną z nich to na przykład śledzenie czasu. Najwredniejszy z moich nawyków.

    Zupełnie, jakby zabrakło mi nagle sił, do pielęgnowania tej cennej aktywności, choć teoretycznie nie nie ma ona żadnego związku z bolącą nogą. Jednak, z uwagi na fakt, że wymaga zafundowania sobie odrobiny dyskomfortu, moja głowa stwierdziła, że skoro mam okres przerwy, mogę sobie odpuścić i to.

    Z nawykiem śledzenia czasu witam się i żegnam dość regularnie. To jedna z najbardziej upierdliwych i jednocześnie najmocniej przydatnych aktywności, jakie sobie funduję. Porzucam śledzenie czasu, gdy tylko zachodzi w moim życiu jakaś zmiana – zupełnie, jakbym stale szukał powodu, aby tego nie robić (pisałem o tym na przykład tutaj, krótki cytat z lipca tego roku: „Śledzenie czasu zakończyłem w ciągu paru chwil. Po prostu skasowałem tę cholerną aplikację, a razem z nią inne…”). W sumie nawet się sobie nie dziwię. Śledzenie każdej minuty dnia, to zupełnie, jak jazda samochodem z policjantem siedzącym na fotelu pasażera. Za każdym razem, gdy chcesz przyspieszyć, on wyjmuje blankiet z mandatami i grozi karą za złamanie przepisów. Zwariować można! W moim śledzeniu czasu chodzi dokładnie o to samo – nie robię tego, aby na koniec tygodnia czy miesiąca analizować dokładnie co robiłem (choć to byłoby niezwykle przydatne), ale po to, aby w chwili, w której zaczynam robić jakąkolwiek rzecz, móc ją nazwać i wrzucić w odpowiednią kategorię. A więc, w momencie, gdy idę pobiegać, włączam w aplikacji do śledzenia czasu przycisk „sport” (duma), gdy spędzam czas z dziećmi, wciskam „dzieci” (duma), gdy piszę do Ciebie – „blog” (duma), ale gdy włączam Facebooka, muszę wcisnąć przycisk z napisem „marnowanie czasu” (wstyd), gdy wchodzę do centrum handlowego – „zakupy” (trochę jak marnowanie czasu). Do tego, aplikacja przypomina mi co kilkanaście minut o tym, co w danej chwili robię. Gdy więc siedzę na tym nieszczęsnym Facebooku, co chwilę muszę oglądać przypomnienie: „marnujesz czas już 11 minut”. To sprawia, że udaje mi się pilnować siebie samego właściwie przez większość część dnia. Czas śledzę przy pomocy aplikacji w telefonie i nawet gdy próbuję trochę oszukać mój własny system i zostawię telefon „przypadkowo” w innym pokoju (aby nie widzieć powiadomień) i usiądę sobie z iPadem na kanapie, by poszperać po Twitterze – telefon wysyła mi powiadomienia na zegarek i po kilku minutach widzę… „marnujesz czas już 13 minut”. A świadomość tego, że w danej chwili robię coś niewłaściwego, jest dla mnie chyba najgorszą z możliwych kar. Nic więc dziwnego, że moja podświadomość szuka ciągle okazji do porzucenia nawyku śledzenia czasu. Podświadomie chcę wakacji od bycia porządnym 🙂.

    Czas odpoczynku jednak zbliża się ku końcowi. Tak właściwie, postanowiłem tym listem do Ciebie zakończyć sam przed sobą urlop związany z kontuzją – noga odzyskała sprawność mniej więcej w 80% (ostatnie 20% będzie pewnie ciągnęło się za mną pewnie jeszcze przez długie tygodnie, nie powinienem jej więc za bardzo forsować) i czas wziąć się powrotem w garść. Wraz z ostatnią kropką tej wiadomości, przestawię komputer do biurka stojącego, fotel odstawię na bok a w telefonie wcisnę przycisk „zakupy” (dochodzi 5:30, więc wybieram się zaraz na targ). Spróbuję powrócić do codzienności sprzed urazu – bez porzucania żadnych z cennych nawyków.

    Moje pytanie do Ciebie na ten tydzień: czy masz swojego prywatnego policjanta, który pomaga Ci być porządnym? Lepszym?

    ps. Napisałem ostatnio o ośmiu rzeczach, których warto pozbyć się ze swojego życia, aby znaleźć szczęście. Oczywiście to tylko moja lista, ale myślę, że nie jedna osoba podpisze się pod nią. Z którą z tych rzeczy Ty masz największy problem? Zapraszam do artykułu „8 rzeczy, których pozbycie się poprawi Twoje życie”.