blog

  • Uwiązane nawyki

    Obiecałem sobie jakiś czas temu, że będę do Ciebie pisał list w każdy wtorek. Właściwie to zazwyczaj piszę go wcześniej – w poniedziałki, gdy zawożę córkę na lekcje tańca i mam prawie półtorej godziny na przeanalizowanie ostatnich dni, wyciągnięcie wniosków i spisanie tego wszystkiego w wiadomości do Ciebie, we wtorek jedynie go wysyłam. Dzisiaj jest wtorek – a ja jestem bez listu do wysłania. W związku z obostrzeniami wprowadzonymi w całym kraju nie mogłem usiąść w ulubionej kawiarni przy filiżance przepysznej herbaty i napisać tego, co mi siedzi w głowie. Moje stałe miejsce, w którym spędzam poniedziałkowe popołudnia, jest zamknięte i zamiast pisać, zwyczajnie zmarnowałem te półtorej godziny.

    Wyłapałem ostatnio bardzo ważne zdanie w jednym z podcastów, które słucham – aby nauczyć się oddzielać nawyki od miejsc, czasu i rzeczy. Od razu zwróciłem uwagę na tę myśl, jednak potrzebowałem chwili, aby uzmysłowić sobie jej wagę. Moje nawyki są w większości bardzo mocno przywiązane do miejsc, czasu i rzeczy. I gdy tylko zmieniam choć jeden z tych elementów pobocznych, nawyk zaczyna zanikać. Znalazłem całkiem sporo takich przypadków:

    • Mój cotygodniowy przegląd (weekly review) wykonuję zazwyczaj w niedzielne popołudnia, na ławce w parku, z użyciem iPada. To bardzo mocne przywiązanie. Wystarczy gorsza pogoda, nienaładowany iPad, czy obiad u teściowej – i z przeglądu nici. Bardzo rzadko udaje mi się oddzielić ten, jakże ważny dla mnie nawyk, od miejsca, czasu czy nawet urządzenia, które w jego wypełnieniu mi pomaga. A idzie zima i o dobrą pogodę będzie coraz trudniej.

    • Biegam rano i/lub wieczorem – zawsze ze słuchawkami na uszach, zazwyczaj słuchając podcastu albo muzyki. Wybieram te same trasy, co jakiś czas powiększając je jedynie o dodatkowe pół kilometra. Gdy tydzień temu spędziłem kilka dni poza domem, na sześć możliwych wyjść na pobieganie, biegałem tylko raz. Był to jednocześnie mój najkrótszy dystans w tym miesiącu.
    • Poranne planowanie dnia odbywa się u mnie zawsze w ten sam sposób: godzina 5 rano, kanapa, kawa, iPad, słuchawki, muzyka (ta sama playlista). Wystarczy zmiana choć jednej z tych rzeczy i nici z przygotowania dnia – a to niestety zdarza się dość często.
    • W marcu tego roku, gdy do Polski zawitał koronawirus, postanowiłem kupić do domu mały rowerek treningowy. Był to również czas, kiedy zaczęliśmy w domu oglądać codziennie w telewizji wieczorne informacje z kraju i ze świata (aby wiedzieć choć trochę, co się dzieje) i te dwa nawyki pięknie się ze sobą połączyły. Zamiast siedzieć na kanapie, mogłem te pół godziny jechać na domowym rowerku i jednocześnie spoglądać co wydarzyło się tego dnia na świecie. Szybko jednak przypomniałem sobie, jak destrukcyjne jest oglądanie żerujących na emocjach wiadomości (niezależnie od kanału, na którym je oglądaliśmy) i szybko zrezygnowałem z takiej formy spędzania czasu. Chyba domyślasz się, co w takiej sytuacji stało się z moim nawykiem jazdy na rowerze treningowym?
    • Napisałem też na początku o tym kiedy piszę do Ciebie te wiadomości – to kolejne silne osadzenia nawyku w czasie i miejscu. Nawet brak herbaty może spowodować, że nie powstanie kolejny list.

    Podobnych sytuacji mógłbym wypisać znacznie więcej. Tak często przywiązuję nawyki do miejsc, sytuacji czy rzeczy. A to spory błąd. Od kiedy sobie uświadomiłem mechanizm takiego przywiązania, staram się go zmieniać. Dlatego tym razem nie piszę w poniedziałek. I choć czuję lekki dyskomfort z tym związany – wiem, że wcale nie jestem spóźniony (wbrew temu, co chwilami podpowiada mi głowa). Po prostu oderwałem ten nawyk od czasu i miejsca, a to pewnego rodzaju wyjście ze strefy komfortu. Z innymi spróbuję zrobić to samo. Być może dzięki tej zmianie, uda mi się zbudować i utrzymać kilka nawyków więcej.

    Domyślasz się pewnie, jakie mam dzisiaj pytanie do Ciebie: Które z Twoich nawyków są silnie związane z miejscem, czasem czy rzeczami?

    Ps. Wspomniałem o wyjściu ze strefy komfortu – będzie to temat najnowszego odcinka 🐽 PiG Podcastu – audycji o produktywności i budowaniu lepszego życia, który razem z Piotrem Szostakiem nagrywamy i publikujemy w każdą środę. A przynajmniej staramy się dotrzymywać tego terminu! 🙂 W odcinku z poprzedniego tygodnia rozmawiamy o 7 nawykach skutecznego działania – wspanialej idei, wymyślonej i opisanej przez Stephena Coveya. Zapraszam Cię bardzo serdecznie do posłuchania naszej rozmowy. Link znajdziesz tutaj. I nie zapomnij zajrzeć tam również jutro – nasza rozmowa o wychodzeniu ze strefy komfortu ukaże się już w środę, 28 października 🙂.


  • 🐽 PiG Podcast #16: 7 nawyków skutecznego działania

    W tym odcinku bierzemy na warsztat 7 nawyków skutecznego działania. To kultowa koncepcja opracowana przez S. R. Coveya i opisana w książce o tym samym tytule. Piotr jest jej wielkim fanem, Grzegorz natomiast darzy ją mniejszą sympatią. Czy rozmowa będzie w duchu synergii, czy może jednak zboczymy z drogi proponowanej przez Coveya? Tego dowiesz się, słuchając naszej audycji. Do 7 nawyków skutecznego działania należą:

    • bycie pro aktywnym,
    • zaczynanie z wizją końca,
    • robienie najpierw rzeczy najważniejszych,
    • w relacjach międzyludzkich dążenie do tego, by najpierw zrozumieć innych, a dopiero potem zostać zrozumianym,
    • myślenie w kategoriach wygrana-wygrana,
    • dążenie do synergii,
    • ostrzenie piły (nieustanne uczenie się).

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu


  • Nie gap się

    Lubię patrzeć na ludzi. Może to dziwne, ale obserwowanie zachowań innych bardzo mnie ciekawi. Uwielbiam dostrzegać schematy zachowań, analizować je, grupować. Każdy o czymś myśli, każdy ma swoje problemy, emocje wypisane na twarzy, a obserwacja tego wszystkiego to jak czytanie książki. 

    Lubię założyć słuchawki, włączyć niezbyt głośną muzykę i po prostu siedzieć. Mam taką playlistę o nazwie „Skupienie” i to właśnie ją wybieram zawsze, gdy chcę posiedzieć i popatrzeć na otaczający, często pędzący świat.

    Dlatego też często wybieram miejsca do pracy, w których mogę usiąść i z pewnej odległości spoglądać na siedzące przy innych stolikach lub przechodzące obok kawiarni osoby. Nie lubię zatłoczonych miejsc, szczególnie w tym roku, wolę takie, gdzie będzie kilka osób. Niewielkie kawiarnie, czy ławki w parku – tam zawsze się coś dzieje, ale zazwyczaj nie ma tłumów. Jeżeli tylko mam gdzie, siadam i patrzę co dzieje się wokół mnie. Zastanawiam się wtedy, z jakimi problemami mierzą się przechodnie, jakie emocje rysują się na ich twarzach. Choć od marca nie jest to już takie łatwe – albo musimy siedzieć w domu, albo nosić maseczki. To ostatnie znacznie utrudnia spoglądanie na twarze. Na szczęście ludzie wyrażają emocje nie tylko miną – lecz każdym ruchem. Niepewność albo pośpiech można łatwo rozpoznać w stylu chodzenia, strach i szczęście widać w spojrzeniu, beztroskę w sposobie machania rękami podczas chodzenia. Nawet wybór stroju wiele mówi o człowieku: o tym, kim jest, co czuje, co myśli. 

    Choć nie zawsze łatwo odgadnąć czyjeś emocje – lubię próbować.

    To zajęcie bardzo mnie uspokaja. Sprawia, że uświadamiam sobie, iż każdy ma swoje życie i swoje problemy. Jedni błahe, inni bardzo poważne. A każdy inaczej do podchodzi do swoich.

    Pisząc ten list do Ciebie, siedzę sobie w kącie w McDonaldzie – od kilku miesięcy to miejsce nie kojarzy mi się zbyt dobrze, ale akurat tutaj wylądowałem. Popijając herbatę obserwuję przewijające się przez to miejsce osoby. Moją uwagę przykuł chłopak z obsługi restauracji, który – w odróżnieniu od wszystkich innych pracowników – nie wpuścił swojej firmowej koszuli w spodnie. Być może pomyślisz, że wygląda przez to niechlujnie – otóż nie, chłopak wygląda całkiem schludnie, jego koszula jest wyprasowana, ewidentnie została tak założona celowo. Wszyscy inni pracownicy mają albo t-shirt, który oczywiście może sobie swobodnie zwisać, albo koszulę – ale już ładnie siedzącą w spodniach. Tylko ten jeden chłopak chodzi w tak dziwny, nie do końca elegancki sposób. Zastanawiam się, dlaczego właśnie tak się ubrał. Być może zabrakło dla niego t-shirtu, może nie było jego rozmiaru? Może to wyraz buntu? Nie, chyba nie wygląda na typ buntownika, przeciwnie – sprawia wrażenie poukładanej osoby, która chce wypaść jak najlepiej, potwierdza to również sposób w jaki rozmawia z gośćmi restauracji. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie wstydzi się trochę swojej sylwetki – bo faktycznie wygląda, jakby zjadał na co dzień o jednego czy dwa hamburgery za dużo. Tak, stawiam na skrępowanie sylwetką.

    Nie analizuję każdego przechodnia, wybieram sobie pojedyncze osoby i staram się je rozgryźć. Jak widzę kogoś z tatuażem, lubię zastanawiać się, czy osoba w niego ubrana żałuje, że go ma. Gdy ktoś się śmieje, zastanawiam się skąd ma tyle radości. Starannie szukam swojego celu (jej, jak to brzmi!). A obserwacje pomagają mi uświadomić sobie pewne zachowania – te, których sam chcę unikać, te, których chciałbym się nauczyć. Mogę pozbywać się uprzedzeń, przemyśleć moje problemy. Wszystko dzięki temu, że uważnie patrzę na innych. Czasem będzie to ładna dziewczyna siedząca przy stoliku obok, innym razem niestarannie ubrany kelner, zmartwiony staruszek przechodzący obok wielkiej szyby restauracji, czy grupka dzieciaków okupująca parkową ławkę. Nie raz, nie dwa przyłapałem się na tym, że siedzę i się gapię. Czasem sam się dziwię, że nikt mi jeszcze nigdy nie zwrócił uwagi.

    Moje pytanie: Może zdarzyło Ci się kiedyś, że to na Ciebie się ktoś gapił i totalnie nie miałaś/eś pojęcia, o co tej osobie chodzi? Może tak jak ja, ten ktoś próbował rozszyfrować Twoje najskrytsze marzenia? 😉

    Ps. Spróbuj kiedyś zrobić to samo – może i Tobie spodoba się takie zajęcie. Siedząc w kawiarni, odłóż telefon na bok, załóż słuchawki, włącz cichą, spokojną muzykę i poobserwuj ludzi wokół siebie. Jestem ciekawy, czego się nauczysz z takiego podglądania.


  • Niepowodzenia, korekty i wielkie cele

    Dzisiaj już nie będę się wykręcał. Emocje związane z wyzwaniem na przebiegnięcie pięćdziesięciu kilometrów – jakie przed sobą postawiłem we wrześniu – opadły już całkowicie, ja przeanalizowałem jak mi poszło, i jestem gotowy, aby Ci o tym opowiedzieć. Pomarudzić. Ponarzekać.

    Tak naprawę – nie było źle 🙂

    Dwa tygodnie temu napisałem Ci o wyzwaniu, w jakim wziąłem udział. Jej, piszę Ci o tym już trzeci raz, i nadal sam nie mogę uwierzyć, że podołałem! Krótko mówiąc, postanowiłem w 30 dni przebiec łącznie 50 km. Ot, taki tam niewielki challenge dla kogoś, komu zdarza się raz na jakiś czas wyjść pobiegać. Ja jednak nie należę do tych osób, dla mnie był to Mount Everest! W końcu przez ostatnie kilkadziesiąt miesięcy mocno trzymałem się postanowienia, aby biegać każdego dnia równe 0 km. Nie mniej, nie więcej. Jednak dołączając do wyzwania, postanowiłem sobie, że dam z siebie wszystko, aby zamknąć wrzesień z wirtualnym pucharem w ręku.

    Nic mi tak nie poprawia humoru przed dużym wyzwaniem, jak dobrze przygotowany, mocno optymistyczny plan – usiadłem więc z notesem i zacząłem rozpisywać kilometry. Wrzesień ma 30 dni, więc szybko udało mi się ustalić, że muszę biegać każdego dnia po 1,66 km, aby dać radę.

    W życiu! 🤣

    Wiedziałem, że nie uda mi się to ani pierwszego, ani drugiego, ani nawet piątego dnia. Ponieważ pierwsze treningi zacząłem już pod koniec sierpnia, wiedziałem, że na początku dam radę maksymalnie 1 km. I to też z przerwami na „przechodzenie”. Nie wyglądało to dobrze, ale przecież na papierze wszystko da się jakoś poukładać. Wystarczy, że przez pierwsze dni września dam sobie trochę luzu, pobiegam na dystansie kilometra, a później, będę stopniowo zwiększał odległość, dochodząc w ostatnich dniach do… 3,5 km. Biegając oczywiście codziennie. Papier przyjmie wszystko!

    Te trzy i pół kilometra brzmiało bardzo, bardzo niemożliwie… ale niestety był to najlepszy plan, na jaki mnie było wtedy stać. Musiałem się go trzymać i spróbować. Miałem nadzieję, że z totalnego „niebiegacza”, dam radę stać się biegającym codziennie po kilka kilometrów długodystansowcem.

    Początki jednak okazały się dość brutalne, a do mojej słabej kondycji fizycznej, dołączył pech. Efekt był taki, że już trzeciego dnia, aplikacja, którą mierzyłem biegi, i która – co ważniejsze – zliczała moje kilometry na potrzeby wyzwania, nie zarejestrowała porannego biegu. To był dopiero trzeci dzień! A ja już jestem kilometr w plecy.

    Nie powiem – byłem mocno niezadowolony, ale wiedziałem, że przede mną było jeszcze 27 dni, więc jakoś nadrobię. Identyczna sytuacja powtórzyła się niestety dwa dni później… Czyli piątego dnia. Zamiast przebytych pięciu kilometrów, na mojej tablicy wyzwania widniały jedynie 3. Straciłem prawie 40% tego, co przebiegłem! A uwierz mi, to były bardzo ciężko zdobyte kilometry – w końcu dopiero zaczynałem przygodę z bieganiem. Był nawet moment, w którym chciałem zrezygnować, ale świadomość, że w tabeli wyzwania spadnę na ostatnie miejsce i pozostanę w niej z grupą osób, która nie dała rady, sprawiła, że pozostałem na ringu. Wyeliminowałem problem, przez który moje biegi nie były rejestrowane (okazało się, że problemem był zegarek, który nie dawał sobie rady z bieganiem i jednoczesnym puszczaniem muzyki – przeszedłem więc na biegi z telefonem) i usiadłem do modyfikacji mojego, i tak bardzo ambitnego, planu biegów. Trzeba było gdzieś dołożyć te brakujące dwa kilometry i dwieście metrów (dokładnie tyle mi uciekło). Zdecydowałem, że najlepszym wyjście będzie dopisanie po 100 m do dwudziestu dwóch najbliższych biegów. Nie chciałem już znacząco powiększać – i tak już ogromnych – odległości z końca miesiąca, bo nawet to, co miałem już zapisane, nie wyglądało zbyt realistycznie.

    Zgodnie z rozpiską, od szóstego dnia, powinienem już biegać minimum 1300 metrów. Niestety. Najlepsze, co udało mi się osiągnąć, to 1270 m… dziesiątego dnia. Choć nie wiem jak mi się to udało, bo następnych kilka poranków, to wyniki znacznie poniżej wyznaczonej granicy. Efekt był taki, że dziesiątego września miałem zanotowane równiutko 10 kilometrów biegu. Pięć dni później, licznik wskazywał niecałe 16 km. Średnia kilometr dziennie to zdecydowanie za mało. Dramat! Bez szans na ukończenie wyzwania. Musiałbym przebiec w kolejne dwa tygodnie ponad dwa razy więcej!

    Po długiej dyskusji z samym sobą postanowiłem nadal się nie poddawać. Jak bym mógł? Wyzwanie to wyzwanie – trzeba próbować. Mój plan wymagał jednak drastycznych zmian – skoro nie udawało mi się przebiec za jednym razem większych dystansów, musiałem zacząć biegać częściej: rano i wieczorem. Inaczej nie było najmniejszej szansy na znalezienie brakujących 35 km.

    Choć zazwyczaj pod koniec dnia nie mam lekko z silną wolą i do tej pory miałem nadzieję, że uda mi się zamknąć z bieganiem w porankach, to od początku spodziewałem się, że może dojść do sytuacji, że będę musiał wychodzić pobiegać więcej, niż raz dziennie.

    Zostało 15 dni i 35 km. Przy bieganiu dwa razy dziennie, mogłem osiągnąć cel przy jednorazowych wynikach podobnych do dotychczasowych – lekko ponad 1 km na bieg.

    I cóż – tak właśnie mi się udało. Dobiegłem do pięćdziesiątego kilometra na dzień przed końcem miesiąca. Moje wyniki w drugiej połowie września były na tyle dobre, że 29. na koniec dnia, miałem do pokonania zaledwie kilkaset metrów. I był to mój bieg triumfu – delektowałem się każdą chwilą zwycięstwa. Nie liczyło się, że byłem prawie na końcu listy osób z wyzwania z jednym z najgorszych wyników. Zająłem ósme miejsce (na 18 osób!), a cieszyłem się jak z pierwszego.

    Trzydziestego września mogłem w końcu odpocząć 🙂

    Biegałem z aplikacją Nike Run Club i bardzo się z nią polubiłem (pomimo początkowych problemów). Dzięki niej mogłem nie tylko uczestniczyć w wyzwaniu, ale również tworzyć historię moich biegów – z czego skorzystałem przy pisaniu niniejszej wiadomość do Ciebie.

    Wrzesień się skończył, a ja nie przestałem biegać. Dołączyłem do kolejnego wyzwania i tym razem nie walczę już tylko o przebiegnięcie 50 km, w październiku chcę już zająć jakieś fajne miejsce w tej grupie. Jest 13 października, a na moim koncie jest już grubo ponad 30 km. Bieganie – przynajmniej na jakiś czas – stało się ważną częścią mojego życia, moim codziennym „dawaniem radę”.

    Mam też ważne pytanie: Pamiętasz, jak tydzień temu opowiadałem Ci, że warto czasem pochwalić się czymś, z czego jesteś dumna/dumny? Twoja kolej: jaki ważny cel udało Ci się ostatnio zrealizować?

    Ps. Biegowy cel na wrzesień sformułowałem zgodnie z koncepcją wyznaczania celów S.M.A.R.T. – i niewątpliwie był to klucz do mojego sukcesu. Bez tej metody byłoby znacznie ciężej. Jeżeli chcesz dowiedzieć się więcej na ten temat, zapraszam Cię do przesłuchania 14. odcinka 🐽 PiG Podcastu, który nagrywam razem z Piotrkiem Szostakiem, i w którym opowiadam jeszcze trochę o wyzwaniu, w którym wziąłem udział. Jeżeli masz problem z realizacją swoich celów i nie wiesz dlaczego tak się dzieje, może warto skorzystać z metody S.M.A.R.T.?


  • 🐽 PiG Podcast #15: Poranne rytuały i Miracle Morning

    W trakcie odcinka dzielimy się swoimi doświadczeniami w formułowaniu celów za pomocą metody S.M.A.R.T., podpowiadamy jak robić to dobrze. Omawiamy też przykłady dobrze i źle 

    Podobno jaki poranek, taki cały dzień. W tym odcinku opowiadamy o Miracle Morning – koncepcji cudownych poranków opracowanej przez Hala Elroda, który z samego dna podniósł się i osiągnął niesamowity sukces. W swojej książce i  wykładach wskazuje, że to zasługa Miracle Morning. My też dzielimy się swoimi porannymi rytuałami. Jeden z nas ma bardzo rozbudowane poranki, drugi dość proste. Ciekawe czy zgadniesz, który poranek należy do którego z nas. 

    Linki

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu


  • Obiecanki cacanki

    Tydzień temu, pełen podekscytowania, napisałem Ci, że udało mi się osiągnąć coś bardzo dla mnie ważnego i dużego, pamiętasz? Przebiegłem pięćdziesiąt kilometrów w 30 dni. Właściwie to w momencie, gdy moja wiadomość leciała do Ciebie internetowymi kabelkami, ja dobijałem do mety tej wspaniałej podróży. Przycisk „wyślij” kliknąłem, gdy wychodziłem z domu z licznikiem 49 km. Więc wypada mi chyba potwierdzić – tak, udało mi się! Nic się po drodze nie wydarzyło i przebiegłem ten ostatni kilometr 🙂 Dawno nie byłem z siebie tak dumny!

    Miałem Ci dzisiaj opowiedzieć o tym, jak wyglądała cała ta podróż, jednak zmieniłem zdanie. Jeszcze przyjdzie czas na marudzenie, jak ciężką sprawą jest biegania. Pomyślałem, że chciałbym Ci dzisiaj opowiedzieć o czymś innym – o dwóch lekcjach, jakie dały mi wrzesień i mój mały maraton. O pierwszej z nich zacząłem w poprzednim paragrafie, przy słowach „dumny”. Ważne właściwie jest całe zdanie: „Dawno nie byłem z siebie tak dumny”. Trochę skłamałem – często bywam z siebie dumny, jednak nie zawsze się tym chwalę – i może to jest błąd.

    Pewnie już z milion razy pisałem Ci, że lubię swoją pracę – głównie za to, że mogę w niej tworzyć nowe, fajne rzeczy. Buduję strony internetowe, projektuję strony w czasopismach, tworzę szatę graficzną projektów, firm – i jestem z siebie dumny za każdym razem, gdy ktoś powie: „o, ładne”.

    Często też zdarza się, że mam do rozwiązania problemy, z którymi przychodzą do mnie klienci, na przykład takie natury informatycznej, ze stronami www. Prawda jest taka, że nie zawsze od razu wiem jak te problemy rozwiązać. Czasem nad drobnymi rzeczami, wręcz bzdurami, siedzę godzinami… i zawsze, gdy uda mi się dojść samemu do rozwiązania, jestem z siebie mega dumny. Jednak nie tylko praca sprawia, że tak się czuję: gdy ugotuję coś smacznego, gdy uda mi się opublikować nowy wpis na blogu, gdy wyjdę rano pobiegać – w tak wielu sytuacjach jestem z siebie dumny. A wrzesień przypomniał mi o tym, że powinienem częściej o tym mówić, dzielić się moją dumą.

    Druga lekcja, jaką wyniosłem z mojego wrześniowego wyzwania, jest jeszcze cenniejsza. Napisałem Ci o niej już tydzień temu:

    Dla każdego, kto biega, przebiegnięcie 50-ciu kilometrów w miesiąc nie jest pewnie jakimś wielkim wyczynem, dla mnie jednak było ważne i bardzo trudne. Fakt, że mi się udało, sprawia, że czuję się świetnie. Przypomniałem sobie, że mogę wszystko! Jednocześnie uświadomiłem sobie, że zadania proste do wykonania dla jednych, mogą być mega trudne dla innych – najcenniejsza lekcja z całego września.

    Gdy opublikowałem w mediach społecznościowych informację o tym, że udało mi się przebiec 50 km, pod jednym z postów pojawił się komentarz:

    Co tak mało?

    I jestem bardzo zadowolony, że ktoś napisał właśnie to zdanie, wręcz na nie czekałem. Nie wiem, czy było to szczere pytanie, i osoba, która je umieściła faktycznie uważa, że to mało, czy chodziło jedynie o zaczepkę – nieistotne. Ważne jest, że mam piękne potwierdzenie mojej drugiej wrześniowej lekcji – coś, co jest łatwe dla Ciebie, może okazać się bardzo trudne dla kogoś innego. Zawsze, gdy ktoś naśmiewa się z dokonań innych, przypominają mi się czasy szkoły. Pamiętasz swoją szkołę? Pamiętasz, jaką rolę odgrywałaś, albo odgrywałeś, w klasie? Może prymusa? Takiego, który niczym Hermiona Granger siedzi w pierwszej ławce i podnosi rękę, gdy tylko usłyszy pytanie nauczyciela? A może, zamiast się uczyć, wolałeś grać w okręty z kolegą w przedostatniej ławce i co roku ledwo udawało Ci się przejść do kolejnej klasy? Te dwie, bardzo kontrastowe, grupy dzieciaków w szkole zazwyczaj nie specjalnie się lubią. Ale prawda jest taka, że bardzo często ci, którzy błyszczą na matematyce i języku polskim, mają trochę więcej problemów na WFie, i odwrotnie. Ja, w szkole, należałem do trzeciej grupy uczniów: średniaków. Nie błyszczałem ani w klasie, ani poza nią. Nie raz jednak widzialnem, jak grupa szkolnych mięśniaków (nie wiem jak ich inaczej nazwać), wyśmiewa się z „kujonów”, gdy Ci ostatni nie dają rady przebiec jednego kilometra na WFie. A dla tych pierwszych nie było to wielkim wyzwaniem. Role odwracały się, gdy wracaliśmy do sali na chemię i był czas na odpowiadanie na pytania nauczyciela – wtedy Ci „powolniejsi” fizycznie triumfowali. Właśnie te sceny ze szkoły stanęły mi przed oczami, gdy dobiegłam do pięćdziesiątego kilometra.

    Pytanie: Czego Ty nauczyłaś, lub nauczyłeś, się we wrześniu? Śmiało, kliknij „odpowiedz” i napisz do mnie.

    Ps. Tym razem już obiecuję, że za tydzień napiszę więcej o moim bieganiu – tak bardzo chcę Ci o tym opowiedzieć. Powiem też, co wymyśliłem sobie na październik – no, chyba że wcześniej z tego zrezygnuję ☺️

    Fajnego dnia!


  • ale pobiegłem!

    Jeżeli wszystko poszło zgodnie z planem, i w ostatniej chwili nic się nie wydarzyło, w momencie, gdy czytasz tę wiadomość, mam już na moim wrześniowym koncie przebiegnięte ponad 50 km. Właściwie to klikam „wyślij” i idę na ostatnie pobieganie z tego wyzwania. 50 KILOMETRÓW. Wow. Nie mogę uwierzyć, że mi się udało…

    W czasach szkoły średniej nie lubiłem chodzić na WF. Nie – tak naprawdę to nienawidziłem WFu! Robiłem co tylko mogłem, aby się wymigać od ćwiczeń. Uciekałem z lekcji, udawałem chorego albo zwyczajnie siadałem na ławce i nic nie robiłem. Interesowało mnie absolutne minimum potrzebne do przejścia do następnej klasy. Zastanawiam się teraz, dlaczego tak było…

    Dla odmiany w podstawówce uwielbiałem długie wyprawy rowerowe z kolegami, bieganie po ulicy, grę w piłkę, pasowała mi właściwie każda forma aktywności fizycznej, nie miałem też problemu z ćwiczeniami w szkole. Nawet przez chwilę trenowałem piłkę nożną w klubie sportowym! Był to krótki epizod w moim życiu, ale jednak się pojawił. Pamiętam, że na pierwszym treningu trener powiedział mi, że wyglądam zupełnie jak Boniek i wszyscy zaczęli się śmiać. Szczerze mówiąc, nie bardzo wtedy wiedziałem kim jest Boniek (😁), byłem więc mocno zmieszany. Ale sama gra, poza bieganiem na rozgrzewkę, była super.

    No właśnie, chyba to bieganie sprawiało, że z czasem tak bardzo znienawidziłem WF. Odrzucało mnie, jak myślałem, że miałbym przebiec 1 km. A przecież w szkole średniej biegania jest całkiem sporo. Chyba bym prędzej umarł ze zmęczenia niż dał radę przebiec cały kilometr. A nawet, gdyby jakimś cudem mi się udało, co mój czas nie nadawałby się nawet na dwójkę. W efekcie stopniowo zacząłem rezygnować z jakiejkolwiek formy ruchu w moim życiu. Zresztą z każdym rokiem było to coraz prostsze. Po szkole przeprowadziłem się do Warszawy – autobusy, metro i tramwaje skutecznie pomagały mi w nieruszaniu się. Później pojawiło się prawo jazdy, samochód – i nie musiałem już nie tylko biegać, ale i za wiele chodzić.

    Na szczęście wszystko zmieniło się kilka lat temu, z chwilą, gdy postanowiłem rzucić palenie. Zacząłem wtedy biegać, choć był to epizod tak samo krótki, jak ten w klubie piłkarskim. Pierwszy raz wybiegłem na ulicę tego samego dnia, którego wypaliłem ostatniego papierosa. Jak się pewnie domyślasz – po latach palenia – była to męczarnia… Po 100 metrach wolnego truchtu miałem ochotę położyć się na ziemi, wypluć płuca i umrzeć. Ale nawet na taki ruch nie miałem wtedy siły. Na szczęście pozbycie się papierosów sprawiło, że z każdym kolejnym bieganiem, osiągałem o wiele lepszy wynik niż poprzedniego dnia. Biegałem dwa razy dalej albo osiągałem o połowę lepszy czas niż poprzedniego dnia na tym samym dystansie. Trudno o lepszą motywację – wystarczyło mi więc zapału na kilka pierwszych dni, może tygodni – dopóki widziałem wyraźne, codzienne postępy, dawałem radę przekonać samego siebie, że warto wybiec kolejny raz z domu. Jeżeli zastanawiasz się, jakie to były odległości, to niestety (na szczęście!) ich nie zapisałem – choć pewnie, gdybym spojrzał w aplikację Zdrowie w moim iPhonie, okazałoby się, że widnieją tam zapiski moich „dokonań”. Jednak wolę tego nie robić… 🙂 Powiedzmy jednak, że było to pewnie w okolicy kilometra.

    Bieganie w tamtym czasie było jakąś formą pomocy w rzuceniu paleni, i gdy mój główny cel udało mi się zrealizować, gdy poczułem, że jestem wolny od nałogu – po prostu przestałem wychodzić pobiegać… i tak już zostało. Potraktowałem ten sport jak niedobre lekarstwo, którego spożycie jest niezbędne do wyleczenia, ale nie można przyjmować go dłużej niż zapisane w ulotce. Było to kilka lat temu i trzymałem się później zasady, że bieganie to nie jest sport dla mnie. Przecież uwielbiam chodzić, a nawet dość szybko maszerować – to powinno wystarczyć. Nie miałem najmniejszego problemu ze zrobieniem 20-to kilometrowej pieszej trasy z Jeleniej Góry do Karpacza, nie marudziłem, gdy chodziliśmy z Ewą jeszcze więcej po Tatrach – chodzenie to był mój sport. Mogłem bez żadnych skrupułów powtarzać na prawo i lewo, że nie lubimy się z bieganiem i już. Do czasu.

    Pod koniec sierpnia, tak się jakoś złożyło, że dostałem zaproszenie do pewnego wyzwania… Polegało ono na przebiegnięciu przez cały wrzesień pięćdziesięciu kilometrów. Należało przy tym biegać z włączoną aplikacją Nike Run Club, która to rejestrowała odbyte biegi i zliczała zrobione kilometry. A wszystkich uczestników wrzucała w jedną tabelę, układając ich wyniki w kolejności od najlepszego. Sam nie wiem co mnie podkusiło, aby zgodzić się na dołączenie do wyzwania. Przecież ja nie biegałem! Ale się zgodziłem. I trzeba było przebiec. Choć pewnie przez całe moje 36-letnie życie, nie przebieglem łącznie takiego dystansu w miesiąc.

    I właśnie dzisiaj, dwa dni przed końcem miesiąca, udało się. Przebiegłem pełne 50 km. Choć nie było łatwo! Ale o tym opowiem Ci za tydzień, w kolejnej wiadomości 🙂.

    Ps. Dla każdego, kto biega, przebiegnięcie 50-cię kilometrów w miesiąc nie jest pewnie jakimś wielkim wyczynem, dla mnie jednak było ważne i bardzo trudne. Fakt, że mi się udało, sprawia, że czuję się świetnie. Przypomniałem sobie, że mogę wszystko! Jednocześnie uświadomiłem sobie, że zadania proste do wykonania dla jednych, mogą być mega trudne dla innych – najcenniejsza lekcja z całego września. 

    Pytanie: Co niewiarygodnego (choć jednocześnie łatwego) udało się Tobie zrobić we wrześniu?


  • 🐽 PiG Podcast #14: Bądź S.M.A.R.T.

    W tym odcinku rozmawiamy o metodzie S.M.A.R.T., która pomaga formułować cele, w sposób zwiększający szanse na ich osiągniecie. Nazwa metody pochodzi od pierwszych liter angielskich słów Specific, Measurable, Achievable, Realistic i Time-bound. Istnieje również polski odpowiednik rozwinięcia tego akronimu:

    • S – Sprecyzowany,
    • M – Mierzalny,
    • A – Atrakcyjny,
    • R – Realistyczny,
    • T – Terminowy.

    Do tych pięciu liter można dodać jeszcze dwie:

    • E – Ekscytujący,
    • R – Zapisany.

    W trakcie odcinka dzielimy się swoimi doświadczeniami w formułowaniu celów za pomocą metody S.M.A.R.T., podpowiadamy jak robić to dobrze. Omawiamy też przykłady dobrze i źle formułowanych celów oraz ich wpływu na szanse osiągnięcia tego, co sobie zamierzyliśmy.

    P.S. Na początku jak zawsze wrzucamy nasze dwa patenty.

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu


  • 🐽 PiG Podcast #13: Kto nas inspiruje

    W dzisiejszym odcinku rozmawiamy o osobach, które nas inspirowały lub inspirują. Mówimy o tych, którzy wpłynęli na nasze życie i zmienili jego tory, albo uczyniły je ciekawszym, weselszym, czy bardziej sensownym. Ja mam dzisięciu swoich inspiratorów i Piotr ma swoją dziesiątkę. Czy będą powtórki? Czy to ludzie z krwi i kości, czy może jednak postacie literackie albo bohaterowie telewizyjni? Kogo inspirował Pomysłowy Dobromir, a kogo Marek Aureliusz. 

    Nasi inspiratorzy:

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu


  • 🐽 PiG Podcast #12: Timeblocking

    W tym odcinku rozmawiamy o time blockingu, czyli bardzo ciekawej technice planowania i zarządzania czasem. Polega ona na blokowaniu czasu na konkretne zadania, blokowaniu czasu na podobne zadania i ich grupowaniu lub dzieleniu dnia na różne tematyczne bloki czasu. A żeby było jeszcze ciekawiej, w ramach tej metody możesz nadawać poszczególnym dniom tematy przewodnie. Jakie? Tego dowiesz się z dzisiejszego odcinka. Poznasz też jakie podejście do planowania blokowego mam ja, a jakie Piotr. Do tego, jak zawsze każdy z nas dorzuca po patencie na bycie bardziej produktywnym.

    Tu posłuchasz 🐽 PiG Podcastu