W kolejnym odcinku rozmawiamy z Piotrkiem o priorytecie, a może jednak priorytetach…? Odpowiadamy na pytanie, czy można mieć tylko jeden priorytet, czy jednak może być ich więcej. Zastanawiamy się, dlaczego warto mieć priorytety.
Dzielimy się metodami ustalania priorytetów takimi jak macierz Eisenhowera, zasada Pareto, 10-10-10, metoda 1-3-5, czy metoda ABC. Rozmawiamy, nie tylko o tym jak fajne są te metody, ale mówimy też, co z nimi jest nie tak. Zwłaszcza z jedną z nich. A na sam koniec dyskutujemy o tym, czy priorytety się zmieniają, czy może jednak przez całe życie są takie same.
P.S. Oczywiście jak zawsze dzielimy się swoimi patentami na fajne życie i bycie bardziej produktywnym!
Obserwuję w Internecie wiele osób, i chciałbym Wam dzisiaj opowiedzieć o jednej z nich: poznajcie Jeffa Perry’ego – czasem blogera, czasem podcastera, człowieka, który swoim niezdecydowaniem, wątpliwościami i brakiem konsekwencji, uczy mnie do czego prowadzi brak wizji życiowej. Jeffa odnalazłem kilka lat temu – choć będzie to raczej bliżej dwóch lat niż pięciu – w momencie, gdy w wyszukiwarce podcastów Apple wpisałem słowo „iPad”. Szukałem podcastów, dzięki którym mógłbym lepiej poznać mój ulubiony tablet od Apple, nie bez znaczenia był też fakt, że zwyczajnie lubię słuchać audycji technologicznych. Jako jedna z opcji wyskoczyła mi wtedy niebieska okładka podcastu A Slab of Glass, w którym Jeff, razem z Chrissem Laweley’em opowiadali jak w swoim życiu wykorzystują iPady. Dokładnie tego szukałem, choć rozmowy Panów nie od razu przypadły mi do gustu. Postanowiłem jednak dodać nowy tytuł do mojej listy zasubskrybowanych audycji, w końcu Panowie omawiali temat ktory tak lubię. Rozmawiali jak używają iPadów jako swoich głównych komputerów, o produktywności związanej z pracą na tablecie, o aplikacjach, sprzęcie, akcesoriach. I wszystko było fajnie, pięknie, do czasu aż pewnego dnia zobaczyłem wiadomość Jeffa na Twitterze, że… pozbył się swojego iPada.
Swoją decyzję uzasadnił tym, że od dawna i tak go nie używał, a tak na prawdę to chyba nawet za bardzo go nie lubił…
(😳) „Wow! Dziwne!” – pomyślałem. „Bardzo dziwne!”
Panowie na szczęście postanowili dalej nagrywać podcast, przekształcając go w show o tematyce z pogranicza produktywności, aplikacji z iPadów, iPhonów i Maców. Podcast zaczął się naturalnie zmieniać – co było nieuniknione po decyzji Jeffa, ja jednak nadal widziałem w nim jakąś wartość, wciąż lubiłem słuchać tych rozmów, choć pojawiały się one coraz bardziej nieregularnie. Chris, drugi z prowadzących, jest totalnym przeciwieństwem Jeffa. Zagorzały fan pracy na iPadzie, jak i samego tabletu, nie zmienia zbyt często zdania, trzyma się swoich racji i wręcz uważa każdego, kto ma inne zdanie – za (bardzo delikatnie mówiąc) kogoś, kto jest w bardzo poważnym błędzie. Nie raz dogryzał Jeffowi z powodu jego decyzji o pozbyciu się iPada. Chris prowadzi kanał na YouTubie, w którym, podobnie jak w podcaście, opowiada o iPadach, aplikacjach i produktywności. Razem z Jeff’em tworzą dość śmieszny duet a ja – w sumie bardzo ich lubię.
Ale wracając do Jeffa. Jego nagłe porzucenie iPada bardzo mnie zaciekawiło. Zacząłem baczniej obserwować jego poczynania w internecie. Okazało się, że Jeff prowadził też bloga. Jednego. Potem drugiego. Trzeciego. Czwartego… Sam już nie wiem ile ich miał. Pewnie pomyślicie: człowiek orkiestra? Niestety nie do końca. Tak na prawdę, był to jeden i ten sam blog, tylko Jeff niezwykle często zmieniał jego nazwy, domeny i wygląd, a nawet platformę na której jego blog jest uruchomiony – mniej więcej co kilka tygodni, miesięcy, przewracał wszystko do góry nogami. I gdy już wydawało się, że w końcu coś zaczyna mu wychodzić – przekreślał wszystko grubą kreską i zaczynał od zera. W momencie gdy kończę ten wpis, blog Jeffa nazywa się po prostu Jeff Perry, choć ja najbardziej lubiłem tą przedostatnią – „I am Jeff Pery” – była zdecydowanie najlepsza, a dlaczego tak uważam – zrozumiecie za chwilę.
Poza nazwami swoich blogów, Jeff uwielbiał zmieniać inne rzeczy – na przykład serwer, na którym jego blog się znajduje. Lub technologię, w której jest wykonany. Jeff rozpoczął też wydawanie newslettera – nazwał go „Clicked” i wysłał… kilka numerów, chyba 3 albo 4. W międzyczasie ponownie kupił sobie iPada, dzięki czemu podcast „A slab of glass” wrócił na dawną ścieżkę tematyczną. Musicie wiedzieć, że ja nie opowiadam o ostatnich dziesięciu latach jego działalności, opisuję raczej okres kilku, może kilkunastu miesięcy.
Jeff jest dla mnie przykładem osoby, która ma pewien problem. Poważny problem z decyzjami. Podejmuje ich zbyt wiele i nie potrafi trzymać się jednej. Nie daje sobie szansy na sukces, co chwilę wymazując to, co robił wczoraj. Uruchomił bloga, a gdy jego praca przyniosła pierwsze pozytywne efekty – wszystko zburzył i zaczął ustawiać cegły totalnie od zera. Rozpoczął wysyłanie newslettera – całkiem fajnego, lubiłem poczytać o jego przemyśleniach – ale po kilku numerach wszystko się nagle skończyło. Jeff często zmienia zdanie. A może po prostu go nie ma?
Jednak paradoksalnie ta właśnie rzecz wyróżnia go z pośród innych: zmiana. Wyróżnia – w jakimś stopniu na plus. A gdy nazwał swój blog: „I am Jeff Pery”, zacząłem totalnie inaczej na to wszystko patrzeć. Jeff stał się dla mnie ostrzeżeniem i wręcz wzorem – choć takim w odwrotnym tego słowa znaczeniu. Właściwe tu pewnie będzie sformułowanie „antywzór”. Jeff uczy mnie, że nie można skakać z kwiatka na kwiatek, bo w ten sposób sam sobie przekreślam szansę na jakikolwiek sukces. Pokazuje mi, aby trzymać się tego w co zainwestowałem już swój czas, by zwyczajnie go nie marnować. I w trudnych momentach, gdy mam wyjątkowo dużo pracy – a często patrzę na niego w kontekście mojego bloga – gdy nie chce mi się nagrywać kolejnego odcinka podcastu, gdy nie wiem co napisać w newsletterze, mówię sam do siebie: I am Jeff Pery. I to zazwyczaj pomaga.
Gdybyście nie mogli uwierzyć w to wszystko co napisałem powyżej, to oto tweet, który Panowie Jeff i Chris wrzucili kilka dni temu na Twittera:
Hey guys, we’re ending A Slab of Glass for now. No Jeff and Chris aren’t fighting about what computer can do real work. But we’re taking a break for now. Thank you all for listening, it’s been an awesome ride!
Pomyślałem sobie, że na koniec napiszę jeszcze kilka słów do samego Jeffa, na wypadek, gdyby kiedyś – jakimś cudem – trafił na mój wpis:
By The way, Jeff, if you ever read this post, don’t be angry. Your story, blog, podcast help me a lot, despite the fact that you would probably want to help in a different way. Thanks man for not being perfect!
Dzień dobry! Zastanawiam się ostatnio dość intensywnie nad nawykami – głównie tymi dobrymi. Co musi się wydarzyć, aby porzucić taki nawyk? Czy łatwo jest później wrócić? W końcu zawsze porzucamy je z jakiegoś powodu. A im ważniejszy w naszym życiu jest taki nawyk, tym i ważniejszy jest powód dla którego go porzucamy. Czy więc gdy zniknie powód porzucenia nawyku, jest szansa, aby z powodzeniem powrócić?
No właśnie, co powinno się wydarzyć, aby z sukcesem powrócić do robienia ulubionej czynności? A może nie powinno się nawet próbować?
Te pytania nie bez powodu siedzą mi w ostatnio w głowie. Moja codzienność nigdy nie była zamknięta w sztywnych ramach, ale zawsze towarzyszyły mi różne „stałe”, których się trzymałem. Z resztą nie chodzi tylko o nawyki, pomagało mi wiele innych rzeczy: moje notatki, zadania, dziennik… Dzięki nim łatwiej było przejść przez każdy kolejny dzień.
Na początku tego roku wybrałem się na spotkanie z czytelnikami jednego z moich ulubionych blogów o produktywności. Jedna z osób tam obecna przywitała mnie wtedy słowami: „O,, Grzegorz, To Ty jesteś tym mistrzem produktywności.”
Pamiętam moje zdziwienie a zarazem zakłopotanie w tamtej chwili. Wiem, że jestem w miarę dobrze zorganizowaną osobą, ale nigdy nie uważałem się za kogoś, kogo można by nazwać „mistrzem produktywności”, wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że zawsze występuję w roli tego niedouczonego i poszukującego… Okazało się, że powodem dla którego zostałem tak okrzyknięty, był mój mocno rozbudowany i bardzo restrykcyjny „scenariusz” porannego rytuału. Używałem wtedy aplikacji „Skróty” w moim iPhonie, która pomagała mi iść krok po kroku przez każdy element poranka. Okazało się, że niektórym się to bardzo spodobało.
W ostatnich miesiącach mocno zmieniłem bardzo wiele z moich mocno pożytecznych nawyków, kilka takich, które przez długi czas uważałem za wręcz podstawowe, jak właśnie nawyk związany z porannym rytuałem. Zacząłem przykładać większą wagę do jednych rzeczy, a odpuściłem inne, które wcześniej były dla mnie mega ważne. Jest to związane z buntem maszyn, który niedawno przechodziłem.
Minęły miesiące i zaczynam widzieć minusy tych zmian – i zastanawiam się jak wrócić. Chcę powrotu stabilizacji, chcę znowu mocniej pracować nad sobą. Ale czy muszę porzucić nowe przyzwyczajenia, aby sięgnąć ponownie do tych starych? A może uda mi się jakoś zmiksować to wszystko i stworzyć coś zupełnie nowego? Lepszego? Właśnie na te pytania poszukam odpowiedzi w rozpoczynającym się tygodniu.
W czwartym odcinku PiG Podcastu rozmawiamy z Piotrkiem o prowadzeniu dziennika, w którym zapisujemy najróżniejsze informacje, historie, czy wydarzenia. Kiedyś tę rolę spełniały pamiętniki, teraz zastąpiły je dzienniki, które są w zasadzie tym samym, ale zyskały więcej możliwości i wariantów. Stały się bardziej uniwersalne i dostępne dla szerszego grona.
Z odcinka dowiesz się:
Co to jest dziennik?
Po co prowadzić dziennik?
Czy warto prowadzić dziennik?
Jak prowadzić dziennik?
Co pisać w dzienniku?
Czy powinniśmy wracać do tego co zapisaliśmy w dzienniku?
Tytuł dzisiejszego odcinka jest bardzo krótki, ale za to jaka moc w nim drzemie. Po wpisaniu słowa „pasja” do wyszukiwarki Google wyskakuje 29.500.000 wyników. Pasja jest wszędzie i okazuje się, że nie jedno ma imię. Do tego ma masę odcieni i kryje się za nią coś więcej niż moda i slogany reklamowe nawiązujące do hasła „Zrodzone z pasji”. Zresztą każdy z nas ma lub miał jakąś pasję, coś go pasjonowało, czymś się interesował lub czymś chciałby się zainteresować.
Rozmawiamy o notowaniu, notatnikach i notatkach. Każdy z nas ma trochę inne podejście do notowania i na co dzień używamy bardzo odmiennych rozwiązań. Jakich? Tego dowiesz się z nagrania, ale w jednym się zgadzamy – warto notować.
Z tego odcinka dowiesz się również:
Czy lepiej jest notować odręcznie, czy na klawiaturze?
Jaki notatnik wybrać: elektroniczny czy papierowy?
Jakie są najpopularniejsze notatniki elektroniczne dostępne na rynku?
Z jakich aplikacji do notowania skorzystać na urządzeniach z Androidem, a z jakich na urządzeniach z system IOS?
Metodzie organizacji notatek Thiago Forte – P.A.R.A., która ułatwia zapanowanie nad nimi i uniknięcie bałaganu.
Jak iPad sprawdza się jako urządzenie do notowania?
Jakie są najczęściej spotykane metody notowania, 1) Metoda Cornella, 2) Metoda hierarchiczna, 3) Metoda notowania w tabeli, 4) Metoda zdaniowa, 5) Metoda map myśli. Podpowiemy Ci też jak robić notatki w zgodzie ze sobą.
Ten artykuł jest trzecim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać poprzednie części, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. I” i „Buntmaszyn cz. II„.
Śledzenie czasu ma sens tylko, jeżeli zebrane dane w jakiś sposób analizujemy a następnie wyciągamy z tego wnioski. Może ono jednak mieć również duże znaczenie w zmianie zachowań, jeżeli w czasie rzeczywistym pomaga dokonywać nam tych właściwych wyborów. To znaczy: jeżeli siadasz na kanapie z zamiarem wyciągnięcia telefonu i przeglądania facebooka, i świadomość, że musisz jednocześnie włączyć timer o nazwie „marnowanie czasu” sprawi, że wybierzesz zamiast tego książkę – wtedy takie monitorowanie przynosi pozytywne efekty nawet bez późniejszej analizy zbieranych danych. I właśnie z tej drugiej opcji chciałem korzystać śledząc każdą minutę mojego dnia (jak i nocy). Stało to jednak w sprzeczności z dość rozbudowaną listą kategorii, w które wstawiałem każdą z czynności. Były te oczywiste, jak „praca”, „dzieci”, „dom”, „dojazdy” czy „sen”, ale śledziłem również „czytanie”, „pisanie”, „naukę”, „ćwiczenia” i ”wyjścia na spacery z psem”. Na samym końcu były jeszcze dwie, które – jak cały pomysł śledzenia – zapożyczyłem od Dominika: „odpoczynek niskiej jakości” i „odpoczynek wysokiej jakości”. Do pierwszej z nich wrzucałem między innymi wszystkie impulsywne wejścia na Twittera czy Facebooka, wciągnięcie się w wir filmów na YouTubie czy choćby leżenie na kanapie i przeszukiwanie sklepu z aplikacjami w poszukiwaniu nowych narzędzi mających poprawić moją produktywność. Do drugiej wrzucałem wszystkie zaplanowane wcześniej czynności związane z odpoczynkiem – nawet jeżeli związane były one z mediami społecznościowymi, oglądaniem filmów, czy zwykłym leżeniem i patrzeniem w sufit. Do tej kategorii należały też wszystkie przerwy od pracy związane z techniką pomodoro, z którą czasem pracuję. Czyli krótko mówiąc, zaplanowny wcześniej odpoczynek trafiał do „+”, a ten niezaplanowany do „–”.
Te dwie, niby dość proste, kategorie sprawiały mi jednak najwięcej problemów. Wiedziałem jednak, że są najbardziej znaczące dla mojego procesu śledzenia czasu. Bez późniejszej analizy zbieranych danych, ich śledzenie miało największy sens. Pozostałe miałby znaczenie, jeżeli patrzyłbym na cały proces z perspektywy czasu – wtedy mógłbym sprawdzać, czy nie przeznaczam zbyt dużej ilości czasu na pracę a zbyt małej na zabawę z dziećmi czy wyjścia z Pitatem. Jednak musiałbym mieć dane z – co najmniej – kilku tygodni i dokładnie je przeanalizować, nakładając najlepiej na spisane wcześniej założenia w postaci na przykład mojej wizji życiowej. To brzmiało jak bardzo dużo pracy, której nie chciałem na siebie brać. Potrzebowałem jedynie dokonywać właściwych wyborów w czasie rzeczywistym, a do tego wystarczyłyby mi tak na prawdę tylko dwie kategorie: „+” i „–”, którymi mógłbym oznaczać momenty, w których wykorzystuję czas tak, jak chciałbym aby był wykorzystywany (+) oraz czas zmarnowany (–). To jednak spowodowałoby, że włączałbym rano licznik z „+”, siadał do mojego Miracle Morning, a następnie na resztę dnia o nim zapominał. Poranki są bowiem najlepiej wykorzystywanym przeze mnie czasem w ciągu całego dnia, piszę, medytuję, jem śniadanie, planuję dzień, wychodzę z psem na spacer, budzę dzieci… przez całe godziny żył bym „na plusie” i totalnie zapominał o tym, aby przełączać się „na minus” w chwilach słabości. Śledzenie czasu umarłoby śmiercią naturalną. Rozdzielałem więc mój czas na wszystkie dwanaście kategorii, które przyjąłem na początku, zdając sobie jednocześnie sprawę z małego sensu mojego działania. I gdy po miesiącu uświadomiłem sobie, że śledzenie w ten (jakże niepełny) sposób czasu jest jego największym marnowaniem, które w całości mogłoby trafić do kategorii „–”, poczułem się sobą bardzo rozczarowany i niezwykle zmęczony…
💡
Ten artykuł jest trzecim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać kolejną część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. IV„.
Siedzę sobie i piszę. Koło mnie stoi pyszna kawa. Wróciła do mnie po 7 dniach.
Tydzień temu, w poniedziałek, postanowiłem nauczyć się pić kawę bez mleka i cukru. Przez siedem dni próbowałem na różne sposoby przekonać siebie samego, że jest to dla mnie lepsze, zdrowsze i smaczniejsze rozwiązanie, niż moja tradycyjna kawka z małą łyżką mleka i odrobiną cukru…
Początki były dość słabe – pierwsza, poniedziałkowa „mała czarna” nie wypadła zbyt dobrze. Nowy smak nie przypadł mi do gustu. Pomyślałem, że może niepotrzebnie rezygnuję jednocześnie z cukru i mleka – może bez jednej z tych rzeczy byłoby łatwiej?
Nie chciałem jednak za szybko się poddawać – na prawo i lewo szukałem wskazówek co zrobić, aby poprawić smak mojej nowe-starej kawy. Dowiedziałem się na przykład, że warto ją pić, gdy jest jeszcze gorąca – kawa z mlekiem jest przepyszna, gdy lekko przestygnie, więc byłem przyzwyczajony do zupełnie czegoś innego. Zgodnie z Waszą sugestią zamieniłem też kubek na filiżankę, co paradoksalnie okazało się jedną z najlepszych rad, choć nie wpływało bezpośrednio na smak kawy.
Wszystkie te rady i owszem, pomogły, kolejne dni były już nieco lepsze niż ten pierwszy. Ale wiecie co? Cały ten tydzień dostarczył mi sporo przemyśleń na podstawie których doszedłem do jednego wniosku:
Chrzanić to! Ta poranna mleczna i słodka kawa to moje codzienne mikroszczęście i nie zamierzam z niego rezygnować.
Zamiast porzucić to, co na początku wydawało się niewłaściwe, zrozumiałem, że te dwa dodatki – cukier i mleko – są wręcz niezbędnym elementem mojego Miracle Morning. Zwykła, czarna kawa straciła dla mnie swój sens – stała się jedynie środkiem do pobudzenia, a przecież ja nie cierpię tego efektu! Wręcz uważam to za wadę kawy… Piję ją tylko i wyłącznie dla smaku – a właściwie to piłem, ponieważ postanowiłem się tego smaku pozbawić. Dlatego też do tej pory pijałem rano zwykłą kawę, a później w ciągu dnia jej wersję zbożową – po prostu lubię kawę za jej smak, ale tylko gdy jest „wzbogacony” cukrem i mlekiem. Stanąłem więc przed wyborem: powrócić do picia kawy w wersji pierwotnej, albo całkowicie z niej zrezygnować. I postawiłem na opcję numer jeden.
Wszystko wróciło do normy.
Moje poranki są znowu bardzo do siebie podobne. Czasem śmieję się sam z siebie, gdy pomyślę jak bardzo są jednostajne i monotonne. Przychodzi zawsze moment, w którym wstawiam wodę w czajniku i zaczynam przygotowywać mój ulubiony, poranny napój. Nie ma tu miejsca na przypadek. Biorę młynek oraz ulubioną kawę. Biorę zawsze tyle samo ziaren (nie, nie liczę ich, ale używając codziennie takiej samej łyżki i jestem w stanie to ocenić), mielę 15 sekund, wsypuję do zaparzacza i odstawiam. Do kubka wskakuje mała łyżeczka cukru trzcinowego. Obok czeka już ulubione mleko. Najmniejsza zmiana, choć jednego z tych elementów, sprawia, że cała kawa ląduje w zlewie… wszystko musi być idealnie…
Ten artykuł jest drugim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać poprzednią część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn”.
Nie jestem do końca pewien czy sytuacja związana z koronawirusem, strachem, zamknięciem i siedzeniem w domu miała decydujący wpływ na zmiany jakie u mnie nastąpiły, ale z pewnością była jednym ważnych z katalizatorów tych zmian.
Cała historia rozpoczyna się 25-go stycznia, także jeszcze długo przed ogólnonarodowym „zamknięciem”, gdy – za namową Dominika Juszczyka – postanowiłem zacząć śledzić każdą minutę mojego dnia. Dominik przesyła w każdą sobotę rano, do osób zapisanych na jego listę mailingową, swoje przemyślenia z ostatniego tygodnia – w formie newslettera. Bardzo lubię usiąść sobie w fotelu z kawą po domowym, rodzinnym śniadaniu i poczytać co u niego słychać. Zawsze znajdę tam jakąś wskazówkę co mogę poprawić w moim życiu. 🙂
W wiadomość z 25-go Dominik opisał dość dokładnie, w jaki sposób mierzy, zlicza i kategoryzuje wszystko co robi. Dla większości ludzi pewnie nie jest zbyt interesujący temat, nie jeden uzna to za spore wariactwo, jednak dla mnie ten mail okazał się być bardzo interesujący, wręcz muszę powiedzieć, że pomysł ten trafił na bardzo podatny grunt. Sam od wielu miesięcy myślałem o czymś podobnym. Nie raz z zazdrością słuchałem jak CGP Grey, jeden z prowadzących Podcast Cortex, opowiada jak zapisuje każdą chwilę swojego życia i korzyściach jakie z tego wynosi. Widziałem jednak, że aby z sukcesem takie śledzenie wdrożyć w życie, muszę to bardzo dokładnie przemyśleć i zaplanować. Jednak mail Dominika, i jego dość szczegółowy opis, sprawiły, że pomyślałem: nie ma na co czekać, robię to! Teraz! Już!
Aby szybko rozpocząć tak dokładne śledzenie czasu, należy zwrócić uwagę przynajmniej na dwie rzeczy z tym związane: kategorie w które można włożyć codzienne czynności i narzędzia do mierzenia czasu. Pierwsza z tych rzeczy nie było trudna, Dominik w mailu ze stycznia opisał dokładnie kategorie, które wybrał dla siebie – postanowiłem więc na początek użyć takiej samej listy i modyfikować ją już w trakcie śledzenia. Druga część przygotowań wymagała już poświęcenia czasu, ale dotyczyła narzędzi, mojego ulubionego tematu – z przyjemnością więc się do niej zabrałem. Po pierwsze: wiedziałem, że do mierzenia chcę używać telefonu, musiałem więc tylko wybrać odpowiednią aplikację, do której wpiszę wybrane wcześniej kategorie i w której będę mógł robić zapiski. Na co dzień, w pracy, używam usługi Toggl do mierzenia czasu pracy na potrzeby rozliczeń z klientami. Znam ją bardzo dobrze, postanowiłem więc użyć tego samego rozwiązanie do mierzenia pozostałej części mojego życia. Sięgnąłem też po jeszcze jedną aplikację – Timery, która jest swego rodzaju nakładką na usługę Toggl, ale ma znacznie przyjemniejszy i bardziej praktyczny interfejs. I tym wyborem zakończyłem moje przygotowania. Teraz wystarczyło tylko włączyć przycisk „śledź czas” i już go więcej nie wyłączać…
Co działo się dalej – opowiem następnym razem 🙂
💡
Ten artykuł jest drugim z serii „Bunt maszyn”, w której opowiadam, jak rozsypał się cały mój system produktywności. Jeżeli chcesz przeczytać kolejną część, zapraszam tutaj: „Bunt maszyn cz. III„.