blog

  • wszystko jest *jakieś*

    Lubię nadawać imiona rzeczom, które mnie otaczają, dzięki temu, rzeczy te nabierają większego sensu, znaczenia, stają się prawdziwe, prawdziwie moje, zyskują osobowość, stają się jakieś. Jest to mój ulubiony rodzaj personalizacji, a przy okazji sposób na lekkie rozweselenie codzienności.

    Jeżeli choć trochę lubisz i znasz „Przyjaciół”, to być może pamiętasz odcinek, w którym Rachel odkrywa, że zarówno fotel Joey’a, jak i jego kanapa mają nadane swoje własne imiona (Steve the TV i Rosita) – raz obejrzane, nie da się zapomnieć. Bardzo mi się spodobała taka koncepcja i myślę, że fantazja Joey’a (tak, wiem, scenarzystów) miała na mnie całkiem spory wpływ.

    Jednak nie tylko w „Przyjaciołach” mogliśmy oglądać dziwne nazwy przeróżnych przedmiotów, podobny zabieg wiele razy zastosowała J.K. Rowling w swojej najpopularniejszej serii powieści. Choć miotły, na których latał Harry Potter nie miały konkretnych imion, to jednak latał on na Błyskawicy, a wcześniej na Nimbusie 2000, nie na zwykłej miotle. Autorka w bardzo fajny sposób nadawała nazwy przeróżnym rzeczom w świecie czarodziejów. Wszystko było tam jakieś. Tam nie jadało się zwykłych (lub niezwykłych) słodyczy, tylko Fasolki wszystkich smaków Bertiego Botta, albo Super-gumę do żucia Drooblesa. Wiele rzeczy miało tam swoją wspaniałą nazwę, od przedmiotów, po zaklęcia i mikstury. Czy to właśnie dlatego tak bardzo lubię na nowo przeżywać przyrody Harry’ego i każdego wieczora wracać do jego świata? Z pewnością zabieg, który zastosowała J K Rowling, jest jednym z (wielu) powodów.

    Również firma Apple często wykorzystuje podobny „myk”, gdy prezentuje nam różne nowości w ich urządzeniach. Gdy lata temu pokazywali światu swoje nowe, lepsze wyświetlacze, nie nazwali je zwyczajnie „nowy wyświetlacz o wyższej rozdzielczości”, tylko do ich opisania użyli magicznego słowa retina (pochodzenia łacińskiego), które w momencie prezentacji, mało komu coś mówiło. Apple wymyśliło też AirDropimię to otrzymała funkcja umożliwiająca bezprzewodowe przesyłanie plików między urządzeniami. Co ciekawe, zwrot ten nawiązuje do zrzutu powietrznego, czyli dostarczania zaopatrzenia lub ludzi z samolotu. Inni nazywali to do tej pory „przesyłanie bezprzewodowe”, ale Apple z prostej funkcji postanowiło zrobić coś większego, coś, co tak bardzo stało się „ich” – a zrobili to przez zwykłe nadanie nazwy. Kolejne imię z podwórka Apple to na przykład FaceTime – a więc wideorozmowy. Apple umie w fajne nazwy i sprawia dzięki temu, że proste, małe rzeczy, również stają się jakieś. Jeżeli się rozejrzysz, to wokół siebie znajdziesz o wiele więcej podobnych przykładów: IKEA, która tak dziwnie i śmiesznie nazywa swoje produkty: BILLY (regał), POÄNG (fotel), KLIPPAN (sofa), FRAKTA (torba), GRÖNLID (narożnik), LACK (stolik), Starbucks, który postanowił ponazywać wielkości podawanych kaw: Tall (mały), Grande (średni), Venti (duży) – czyż nie jest to piękne?!

    I ja uwielbiam nadawać imiona, sprawiać, że coś nie jest duże, tylko venti, że książki stoją na Billym, a nie na regale, nawet jeżeli nadane nazwy mają znaczenie tylko dla mnie.

    Zaczynając chyba od tych najbardziej oczywistych przykładów: moje zwierzaki – a jakże by inaczej – mają swoje imiona. Chomik – Stefan i dwie małe papugi – Lucy i Hugo. Choć żadne z nich nie reaguje na swoje imię, to nadanie im ich sprawiło, że przywiązałem się do nich. Spowodowało, że stały się, znaczącym elementem mojej codzienności. Z tego samego powodu, każda roślinka w moim domu ma rownież swoje imię – Grażyna, Kunegunda, Henryk i wiele innych zabawnych imion – a każde starannie dobrane. I tak: mówię do nich po imieniu! 😉

    Jednak nie tylko żyjątka w moim domu są jakieś. Mój telefon ma nie tylko swoją unikalną tapetę, również zmieniłem mu jego standardową. Zamiast zwykłego „iPhone (Grzegorz)”, nazywa się… „📱 fajnyfon”, podobnie komputer, tablet, czy nawet zegarek, każde ma w nazwie coś „fajnego”.

    Gdy idę na zajęcia z tańca, zawsze wybieram szafkę nr 13. Choć nie nadałem jej żadnej nazwy, to zawsze wybieram jedną i tę samą – w ten sposób numer 13, dość przypadkowo, stał się mi bardziej bliski, stał się moją nazwą, a szafka zaczęła być jakaś. Taki rodzaj drobnej więzi sprawił, że czuję się trochę bardziej swobodnie w tym miejscu, zadomowiłem się tam.

    Cały mój system produktywności – a więc miejsce, gdzie trzymam notatki i zadania – wymaga raczej suchego, żołnierskiego podejścia. Gdybym nadawał notatkom wymyśle, kreatywne nazwy, ciężko byłoby mi tam cokolwiek znaleźć – ponieważ notatek mam prawie 2000. Jednak nawet tu znalazło się miejsce dla kilku, choć odrobinę kreatywnych nazw, jak chociaż „🛍️ lista trzydziestodniowa” – z rzeczami, które chcę (albo raczej, których nie chcę) kupić, czy „🛋️ Sofa” – notatka, spis seriali i programów, które lubię oglądać sam lub z moimi dzieciakami.

    Zdarza mi się też nazywać ulubione potrawy. W moim menu widnieje – sławna już wśród moich znajomych – Kanapka Stefana (którą poza tym samym imieniem, totalnie nic nie łączy z chomikiem!), czy zupa Grażyny. Takie drobne nazwy sprawiają, że jest… miło, fajnie, jakoś.

    Również samochody, którymi jeździłem, otrzymywały swoje własne, często dość zabawne imiona, był Czarny Baran (tak, naprawdę kiedyś tak nazywałem jeden z moich samochodów), Furtka (Ford Ka – dość oczywiste, nie?), Kurczak (pomarańczowy Fiacik) czy… Złota Strzała.

    Jednak nie tylko rzeczy otrzymują u mnie swoje nazwy. Każdego roku, w grudniu, nadaję nazwę dla mojego kolejnego roku. Nazywam to tematem roku, ale w gruncie rzeczy to kolejna przyjemna nazwa, która sprawia, że nadchodzący okres będzie jakiś. 2023 jest dla mnie rokiem partnerstwa serca i rozumu i zawsze dużą wagę przywiązuję do nadania właściwej nazwy kolejnym dwunastu miesiącom.

    Wiem, że nie jestem osamotniony w pragnieniu sprawienia, aby wszytko było jakieś, dlatego praktycznie każdy dzień ma swoje (większe, lub mniejsze święto) – a ja bardzo lubię sprawdzać, jakie przypada na dzisiaj. Lubimy nadawać znaczenie, lubimy szukać głębszego sensu, nazywać, świętować. Dlatego 10 listopada to dzień jeża, 14 stycznia to dzień ukrytej miłości, 15 czerwca to dzień wiatru, a 5 lipca wymyśliliśmy sobie dzień… łapania za biust. Wie o tym również firma produkująca małe, chodzące same po domu, odkurzacze iRobot Roomba, które to przy pierwszym połączeniu z aplikacją, muszą mieć nadane imię. Wiedzą również Koleje Mazowieckie, które pociąg jadący z Warszawy nad morze w okresie letnim nazwały „Słonecznym”. Po hot-dogi chodzimy do Żabki, nie do sklepu nr 13, a paliwo tankujemy na Orlenie, a nie stacji z innym identyfikatorem.

    Nazwy towarzyszą nam na każdym kroku i lubimy je. Warto więc korzystać z takiego ubarwiania rzeczywistości i nazwać jakoś swoją czas przerwy na kawę lub ten, który poświęcamy na sprzątanie w domu, lub… ulubione kapcie.

    A co u Ciebie jest jakieś?


  • you can dance?

    Centra handlowe w Warszawie to moje ulubione miejsca do pisania, pracy, czytania. Lubię gwar, jaki tu panuje – pod warunkiem tylko, że znajdę sobie spokojne miejsce, z którego mogę ten gwar jedynie obserwować, bez bycia jego uczestnikiem. Pisałem do Ciebie niedawno o trampolinie w Galerii Młociny, dzisiaj piszę z Blue City – innego, warszawskiego miejsca zakupowego. Tak się złożyło, że właśnie dziś, odbywa się tu specjalne wydarzenie, na które trafiłem całkiem przypadkowo, a które tak bardzo pasuje do tematu mojego listu. Okazało się, że chcąc wybrać się na spokojną kawę, trafiłem na sam finał Egurrola Cup – konkursu tanecznego dla dzieciaków.

    Znalazłem tu sobie takie fajne miejsce na pisanie – z jednej strony mogę skupić się, spokojnie pisać, jednak jednocześnie od czasu do czasu zerkam na szaleństwa, jakie odbywają się na scenie. I muszę przyznać, że z każdą kolejną minutą, z każdym kolejnym występem, coraz bardziej żałuję, że siedzę tu z kawą, a nie ruszam się z tymi dzieciakami w rytm lecącej muzyki.

    Kilka miesięcy temu rozpocząłem lekcje tańca i dzisiaj przyszedł ten dzień, kiedy postanowiłem Ci trochę o tym opowiedzieć. Co Ty na to? Nie będzie to jednak list opowiadający o tym, jak fajnym zajęciem jest taniec – jest to oczywiście bardzo subiektywne i nie śmiałbym nawet nikogo próbować nim zarażać. Zamiast tego, chciałbym Ci poopowiadać o tym, w jaki sposób radziłem sobie z tą – niezbyt łatwą dla mnie – pasją, za którą z miliona różnych powodów… nie powinienem się zabierać.

    Na początek więc może trochę tła, z którego – jeżeli czytasz mnie nie od dzisiaj – większość możesz już znać. Mam 40 lat. Przez spory kawałek życia „prowadziłem się”… raczej mało sportowo i chyba niezbyt zdrowo. Siedząca praca przy komputerze, restauracyjno-fastfoodowa dieta, papierosy, godziny spędzane codziennie w samochodzie, jakieś przyjęcia, imprezy. Może nie było aż tak źle, patrząc na to z perspektywy całego naszego społeczeństwa, jest to raczej typowy styl życia, jednak z perspektywy mojego dzisiejszego dnia i moich dzisiejszych standardów – widzę, jak spory był to błąd. Przyszedł na szczęście moment, w którym postanowiłem to wszystko pozmieniać. Naprawić. Proces ten trwa już kilka lat i daleko mi jeszcze do tego, by być w pełni zadowolonym z efektów, z mojego ciała, ale i tak jest o niebo (O NIEBO!) lepiej, niż w momencie startu. Nie raz opowiadałem Ci o różnych sportach, za jakie się zabierałem – i na ogół były to względnie proste, raczej łatwe do nauczenia, przystępne – dla osoby takiej jak ja – aktywności. Rolki, łyżwy, bieganie, rower, pływanie, ping-pong – spokojnie można zacząć uprawiać te sporty, właściwie z dnia na dzień, niezależnie od Twojej wagi, poziomu wysportowania, rozciągnięcia, czy wytrzymałości. Choć pewnie istotne jest tutaj dodanie ważnego założenia: są to względnie przystępne aktywności, w zakresach i na poziomie, w jakich mnie one interesowały. Z tańcem było trochę inaczej. A przynajmniej z rodzajami tańca, za jakie się zabrałem, a co za tym idzie – również celami, jakie sobie wyznaczyłem.

    Moje taneczne początki były dość nieśmiałe. Mając do dyspozycji internet, a w nim YouTube’a, zacząłem wyszukiwać sobie proste lekcje dla początkujących. Ot tak, by sprawdzić, czy tego tak naprawdę szukam, może by trochę przygotować się na to, co – już chyba wtedy wiedziałem – nadejdzie. Szybko zgromadziłem dość potężną bazę filmów z lekcjami idealnymi dla mnie. Każdego ranka brałem się za coś nowego, nieporadnie próbując nadążyć za ruchami pokazywanymi na ekranie. Choć już wtedy nie było łatwo, a moja świadomość tego, co robię (albo raczej próbuję robić) była bardzo mała, to cieszył mnie każdy moment, w którym mogłem poruszać się przy dźwiękach muzyki. Nie potrzebowałem wiele czasu, by dojść do decyzji: jestem gotowy, by iść na prawdziwe zajęcia stacjonarne!

    Oczywiście, mógłbym zapisać się na lekcje tańca towarzyskiego, najlepiej takie dla seniorów, spokojnie uczyć się prostych, niewymagających ogromnego przygotowania, rozciągnięcia czy wytrenowania kroków, jest mnóstwo „bezpiecznych” (fizycznie oraz EMOCJONALNIE) rodzajów lekcji, na które mogłem się zapisać. Ja jednak wiedziałem, że totalnie nie o to mi chodzi. Ukształtowany i zainspirowany programami typu „You Can Dance”, „Taniec z Gwiazdami”, filmami „Dirty dancing”, „Step Up”, czy nawet uwielbianymi przez moje dzieci serialami „Soy Luna” i „Go! Żyj po swojemu” (swoją drogą uwielbiam ten ostatni tytuł! Właśnie za tytuł 🙂) – pragnąłem uczyć się tańca nowoczesnego. Jej, cóż za marzenie! Zacząłem więc poszukiwania odpowiedniej szkoły tańca. I tu – nie wiem, czy będzie to dla Ciebie zaskoczeniem – niespodzianka: jest ich mnóstwo! Tylko właściwie wszystkie dla dzieciaków. Ech…

    Przeciwności losu są jednak dla mnie bardzo dobrym czynnikiem motywującym, więc nie ustałem w poszukiwaniach mojego nowego, ulubionego miejsca. I w końcu udało mi się takie znaleźć. Los sprawił, że znalazłem szkołę tańca, która wystartowała raptem dwa miesiące wcześniej, a oznaczało to, że jeszcze nie zdążyła ukierunkować się wyłącznie na dzieci 🙂.

    Pierwsze, regularne zajęcia, na jakie się zapisałem (ku mojemu własnemu przerażeniu) były zajęciami z modern jazzu. Być może niewiele mówi Ci ta nazwa, więc podrzucam szybko krótką jego charakterystykę:

    Modern jazz łączy w sobie techniki tańca klasycznego, opartego na balecie (!) z zasadami modern i jazzową izolacją. Modern to taniec ruchu. Silne i gwałtowne zmiany są znacząco usprawnione poprzez dobrą technikę baletową w tle. Modern jazz opiera się również na możliwościach ciała i wykonywaniu bardzo naturalnych ruchów. Tancerz w modern jazzie może wyrazić się na wiele sposobów. Korzysta z różnorodnych środków, przez które może pokazać swoją osobowość oraz prawdziwą naturę. Przykład tańca w stylu modern jazz możesz zobaczyć tutaj.

    Drugi styl, po który sięgnąłem (równolegle do tego pierwszego), nazywa się contemporary. Jest to pewnego rodzaju mieszanka jazzu, modern jazzu i tańca współczesnego ze sporą liczbą obrotów, swobodnych przejść w podłodze, po różnego rodzaju inne akrobacje. Przykład tańca w stylu contemporary możesz podejrzeć tutaj.

    Nie poprzestałem jednak na tych dwóch tylko stylach, chciałem dalej eksplorować taniec, poznając inne nowsze techniki, jak również różne podejścia i sposoby nauczania instruktorów. Poszukując swojej drogi, spróbowałem więc również zajęć z hip-hopu, waackingu, czy stylu house. Wymieniam to wszystko, aby pokazać Ci z jednej strony, jak bardzo zaangażowałem się w nową pasję, ale i jak długą, trudną i wymagającą drogę sobie wybrałem. Na większość zajęć, na które uczęszczałem i uczęszczam, przychodzą osoby o połowę ode mnie młodsze i są to praktycznie wyłącznie dziewczyny. A te dwa czynniki wcale nie pomagają, nie dodają skrzydeł i pewności siebie – rzeczy, których tak bardzo potrzebowałem, aby pojawiać się na każdych kolejnych zajęciach.

    Droga była trudna, nawet bardzo – chyba głównie pod względem emocjonalnym. Przejmowałem się wszystkim, czym tylko mogłem: osobami, które razem ze mną chodziły na zajęcia, tym, jak słabo mi na początku szło, opiniami ludzi, instruktorów, nawet moimi własnymi. Niewiarygodnym wsparciem okazały się za to osoby wokół mnie, znajomi, przyjaciele, którzy potrafili powiedzieć kilka prostych słów:

    nie przejmuj się niczym, rób co lubisz.

    Kilka razy usłyszałem to zdanie i z pewnością był to ważny głos wsparcia, szczególnie na początku mojej drogi.

    Drugim i chyba najważniejszym sprzymierzeńcem w drodze do realizacji mojej pasji, był (i nadal jest) mój dziennik – miejsce, w którym mogłem przeżywać każde kolejne zajęcia, w którym mogłem analizować postępy, zmagać się z problemami, opisywać i wylewać emocje, był moim przyjacielem, krytykiem, terapeutą. Dziennik jest narzędziem, które pomogło mi poradzić sobie właśnie z emocjami związanymi z moją nową, trudną pasją. Narzędziem, które pomogło mi zrozumieć co, i dlaczego, właściwie czuję, oraz jak sobie z tym poradzić. Jestem absolutnie przekonany, że przerwałbym tę podróż już dawno temu, gdyby nie pomoc, jaką znalazłem w samym sobie – właśnie za sprawą dziennika.

    I w tym miejscu, mój 🐦 wróbelku, kończy się nasza dzisiejsza podróż. Ten list, o pasji do tańca, jest jednocześnie zaproszeniem do wsparcia mojego bloga i zostania „🪽 niebieskim ptakiem” albo „🪶 papierowym ptakiem”. Na osoby, które wspierają mnie w ramach tych dwóch planów, mogą iść ze mną dalej, przez kolejny, długi wpis zajrzeć do mojego dziennika – który już na nie czeka w skrzynce mailowej i na blogu – i przejrzeć najbardziej prywatne wpisy dotyczące mojej pasji do tańca i tego, jak sobie z nią radziłem, właśnie z pomocą dziennika. To co? Czytasz dalej? Klikaj i czytaj 🙂

    A tymczasem, do zobaczenia za tydzień i fajnego dnia!


  • droga do pasji, droga do tańca – 📗 dzienniki

    Opowiadałem w listach o wspanialej podróży, w jaką w tym roku wyruszyłem i wpis, który teraz czytasz, jest kontynuacją tamtego listu. Mam oczywiście na myśli moją przygodę z tańcem. Jest ona piękna, ale i niezwykle trudna. Kosztowała mnie dość dużo – nerwów i emocji – o czym za chwilę będziesz mogła, mógł się przekonać.

    Dzisiaj pisze mi się (już) o tym dużo łatwiej. Pasja do tańca sprawia, że słowa praktycznie same się wypisują, ale emocje, które towarzyszyły początkom mojej drogi, były trudne, nawet bardzo. Były one też i w tamtym czasie mega ciężkie do opisania. Jednak to właśnie o nich chciałbym, abyś dziś mogła, mógł poczytać.

    Chcę Ci pokazać to, co przeżywałem podczas pierwszych tygodni i miesięcy mojej nauki, dam Ci spojrzeć do najbardziej prywatnej szuflady z zapiskami, jaką mam – do mojego dziennika. Poniżej możesz przeczytać fragmenty moich wpisów z ostatnich miesięcy, które dotyczyły właśnie lekcji tańca. Są to oryginalne 24 fragmenty mojego dziennika, które pokazują, co przeżywałem, zapisując się, a potem uczęszczając na zajęcia.

    Niezwykle przyjemnie jest mi sięgać po te zapiski po tak długim czasie – wiem, że gdybym kiedyś nie spisał moich emocji związanych z rozpoczęciem nauki, dziś z pewnością bym o nich nie pamiętał. I nie mógłbym napisać tego listu. Chciałbym, abyś dzięki temu zobaczyła, zobaczył, jak ogromnie wartościowe jest prowadzenie dziennika, opisywanie czegoś tak ulotnego i zmiennego – jak emocje. Jeżeli do tej pory nie próbowałaś, nie próbowałeś spisać swoich myśli, emocji, wrażeń – niech będzie to dla Ciebie lekcja i zachęta – by spróbować.

    Zapraszam do przejścia przez historię mojej nauki tańca.

    📅 wpis w dzienniku, 19 kwietnia 2023 – 5 dni do pierwszej lekcji

    No dobra, zrobiłem jakiś mały kroczek, wysłałem maila do studia tańca w sprawie lekcji baletu i wybrałem się do (drugiej) szkoły – Revolution Dance Center. Choć w to drugie miejsce nie wszedłem – było zamknięte i już nie wystarczyło mi odwagi, by dziś czekać, to zadzwoniłem tam i idę jutro! 🙂 Kurde, mam nadzieję, że się nie wygłupię za bardzo……….. 🙂

    Przeżywałem dość mocno sam fakt zapisania się na zajęcia.

    📅 wpis w dzienniku, 20 kwietnia 2023 – 4 dni do pierwszej lekcji

    Szukam swojej drogi. Śpiewać nie potrafię i… chyba nie chcę się uczyć. Rolki są piękne, ale nie dlatego, że to rolki, tylko dlatego, że mam muzykę i… praktycznie na nich tańczę. I chyba właśnie z tym tańcem chcę spróbować. Bez rolek. I spróbuję!

    Dość długo dochodziłem do tego, co lubię i chcę robić. Dzisiaj aż ciężko mi uwierzyć, że jeszcze rok temu nie było tych lekcji w moim życiu. Dziś są – kilka razy w tygodniu. I sprawiają, że czuję się coraz bardziej spełniony.

    📅 wpis w dzienniku, 22 kwietnia 2023 – 2 dni do pierwszej lekcji

    Boję się poniedziałku i pierwszej lekcji modern jazzu. I nawet nie o to chodzi, że ktoś mnie wyśmieje – choć taka obawa również istnieje. Największą obawą jest to, że… nie będę się nadawał. I wtedy co? Czy zrezygnuję? Czy zmotywuje mnie to do jeszcze większej pracy? Podświadomie czuję, że to może być otwarcie dla mnie nowe drzwi, albo zamknięcie ich na długo. Próbuję, aby nie wiem czy dam radę. W sumie to nie wiem, czy chcę poznać odpowiedź na pytanie: CZY SIĘ NADAJĘ?

    📅 wpis w dzienniku, 23 kwietnia 2023 – 1 dzień do pierwszej lekcji

    Boję się pierwszej lekcji tańca. Nie dlatego (że myślę), że sobie nie poradę, a przynajmniej nie tylko. Boję się, że nie będę się nadawał. I nawet nie o to chodzi, że powiedzą, że się nie nadaję, boję się, że sam tak stwierdzę, że się poddam. Że zwątpię w moje marzenia, że one legną w gruzach. A tego mogę nie przeżyć. To marzenia utrzymują mnie na powierzchni. Póki wierzę, że mogę je zrealizować, wstaję rano i robię co mogę, aby się do nich przybliżyć. Co będzie, jak przestanę wierzyć? Jednak z drugiej strony, muszę w końcu zacząć, ruszyć. Rolki odpuściłem, ponieważ nie chciałem się iść w stronę, w którą mogłem pójść, wiem też dziś, że to nie była moja droga. I to dobrze, one nie dałyby mi pełnego szczęścia. Tylko częściowe. To jest tym, czego pragnę. Z rolkami, czy bez. Teraz muszę tylko dobrać go odpowiednio – hiphop chyba nie jest w 100% tym, czego szukam… choć jeszcze go przecież nawet nie spróbowałem. Modern jazz, contemporary… tak nieśmiało zerkam z tę stronę. Daj z siebie wszystko – wiem, że możesz i potrafisz!

    Przed pierwszymi zajęciami emocje sięgały zenitu. Obawy i niepewności mnożyły się dość szybko.

    📅 wpis w dzienniku, 24 kwietnia 2023 – pierwszy dzień

    Pierwsza lekcja.
    To było ż-e-n-u-j-ą-c-e. Ja byłem żenujący.
    Ale kurna, podobało mi się tak bardzo.
    To był . No, może jeszcze nie do końca w moim wykonaniu. Ale w sumie jednak!
    Ale
    Sam nie wiem co dalej. Widzę jak daleko jestem, ile pracy przede mną.
    Boooooooże, co ja robię?
    To co? Postanowione? Taniec full-opcja? Zamiana rolek i innych aktywności na taniec?
    Sam nie wiem…
    Same dziewczyny. I ja jeden.
    Moje rozciągnięcie: poziom „dno”
    Moja koordynacja ruchowa: poziom „żaden”
    Spięcie (ciała): poziom „max”
    CO JA ROBIĘ?!?
    To co?
    Robimy to?
    To zmienia wszystko.
    WSZYSTKO.
    Chcesz tego?
    Będzie:
    a) żenująco
    b) bolało (oj będzie wszystko bolało)
    c) trudno
    d) ciężko
    e) duuużo wyrzeczeń
    f) beznadziejnie przez długi czas
    Matko, myślałem, że coś tam może umiem, że ostatnie lata ćwiczeń dadzą jakieś efekty, że będzie łatwiej. A nie jest.
    Ale decyzję już i tak podjąłem.

    Wyrzucenie wszystkiego z głowy i z serca (do dziennika) po pierwszych zajęciach dało tak wielką ulgę!

    📅 wpis w dzienniku, 26 kwietnia 2023

    You can’t dance
    Dzisiaj były pierwsze zajęcia z Contemporary. Oj nie było dobrze. Dzisiaj to myślałem, że ktoś mnie zaraz zapyta, czy nie pomyliłem sali.
    W poniedziałek byłem po zajęciach podekscytowany, lekko (mocno) zażenowany, ale patrzyłem z nadzieją. Dzisiaj jest inaczej.
    Nie wiem, czy na sali był ktoś powyżej 20 roku życia. Poza mną oczywiście.
    Chyba dotarło do mnie jak bardzo się ośmieszam.

    📅 wpis w dzienniku, 27 kwietnia 2023

    Czy ośmieszać się dalej? Może to nie jest to, czym jeszcze mogę się zajmować w życiu?

    Dziennik jest tak dobrym miejscem na wątpliwości. Dzięki temu zostają one na papierze, a nie w mojej głowie. Podzieliłem się nimi, a potem poszedłem dalej.

    📅 wpis w dzienniku, 28 kwietnia 2023

    Boli kolano. Wstałem i noga trochę boli. Nie dość, że kolana mnie bolały od wczoraj po PRÓBIE tańca, to jeszcze doszedł sam staw. Niemniej jednak było fajnie wczoraj.

    Drobne kontuzje, choć nie powstrzymały mnie przed dalszymi zajęciami, były dość uciążliwe. Z czasem nauczyłem się jednak, jak ich unikać.

    📅 wpis w dzienniku, 16 maja 2023

    Wczoraj jedna z dziewczyn na zajęciach powiedziała mi, że podziwia mnie za to, że przychodzę, że wracam, że nie poddaję się. I że jest o niebo lepiej, niż było na początku. Co pokazuje tylko, że choć idzie mi słabo, to są jakieś tam efekty :))

    📅 wpis w dzienniku, 17 maja 2023

    Dzisiaj, pierwszy raz, poziom zadowolenia z zajęć był wyższy, niż poziom zażenowania i uczucie porażki. I to o wiele lepszy! Mimo że dzisiaj nie mam za dobrego dnia ogólnie i nawet zastanawiałem się, czy przypadkiem nie zrezygnować dzisiaj z zajęć. Jak dobrze, że tego nie zrobiłem!
    Było naprawdę dobrze, a J(…) jest bardzo dobrym nauczycielem. Czuję, że bardzo dobrze dobrałem sobie zajęcia…

    📅 wpis w dzienniku, 31 maja 2023

    Hip-hop. Pozytywne emocje opadają. Nie jest dobrze. Hip-hop okazuje się być dla mnie o wiele trudniejszy niż ten pieprzony modern jazz czy contemporary. S(…) – instruktor – nie była chyba też zadowolona z tych zajęć, dla niej również nie było to dobre doświadczenie. Czy wrócę? Na szczęście wykupiłem PRZEZ PRZYPADEK karnet na ten miesiąc, więc wrócę 🙂 Czy bym wrócił, gdyby nie karnet? Nie wiem. Ale być może nie.

    📅 wpis w dzienniku, 7 czerwca 2023

    Drugi hip-hop. I już było o wiele lepiej. Jest ciężko, ale lepiej. Drugie zajęcia o wiele bardziej mi się podobało. A contemporary? Super, jak zawsze.

    📅 wpis w dzienniku, 14 czerwca 2023

    Środa. Wracam z tańców. Boże, jakie to są emocje. Nie mogę ochłonąć. Nie chcę ochłonąć! Ale mi z tym dobrze. Jestem Harrym Potterem 🙂 zupełnie jak on chodzę do szkoły czarodziejstwa i magii. Ale tak cholernie się boję… Że ktoś mi powie: obudź się, pora wstawać. I skończy się ten piękny sen. Sen, z którego nie chcę, nie mogę się obudzić… To jest to jedno zajęcie, o którym zawsze marzyłem. Ja tańczę! TAŃCZĘ! 🙂 Nadal nie mogę w to uwierzyć.

    Dziennik to idealne miejsce na to, by poszukać i opisać swoje emocje.

    📅 wpis w dzienniku, 15 czerwca 2023

    Boli. Nogi dzisiaj dość mocno bolą… wspaniałe uczucie :)) Środa, jak widać, staje się dla mnie festiwalem tańca. Wspaniały dzień, a biorąc pod uwagę, że w poniedziałek zajęcia zostały odwołane, i cholera wie, czy dalej tak się nie będzie działo, może trzeba będzie na maxa zakochać się w tej środzie.

    📅 wpis w dzienniku, 22 czerwca 2023

    Wczoraj musiałem wyjść ze swojej strefy komfortu dwa razy podczas lekcji tańca. Po pierwsze, na Contemporary tańczyliśmy bez skarpetek – niby drobiazg, ale to taka kolejna mała cegiełka. I to była ta łatwiejsza sprawa. Na hip-hop było dotykanie, ćwiczenia z udziałem drugiej osoby 🙂 I to było już dziwniejsze doświadczenie.

    📅 wpis w dzienniku, 27 czerwca 2023

    Wdzięczność. Jestem wdzięczny za to, że jeszcze nie jestem za stary na spełnianie marzeń, za to, że mam sprawne nogi, że mam silne ręce, że potrafię się przełamać pomimo śmieszności mojej sytuacji.

    Praktykowanie wdzięczności jest dla mnie bardzo ważnym elementem przy uzupełnianiu mojego dziennika. Staram się dość regularnie tworzyć podobne wpisy. To cenne ćwiczenie.

    📅 wpis w dzienniku, 27 czerwca 2023

    Momentami myślę, że mi odbija. Co ja właściwie robię i sobie myślę? W wieku 40 lat zaczynam tańczyć? Z 20-latkami? W szkole tańca? Nawet nie wiem, czy robię to z właściwych powodów. Myślę, że z tych szczerych, z zakochania w muzyce, ale pewności nie mam.

    📅 wpis w dzienniku, 3 lipca 2023

    Czwartki to teraz moje ulubione dni. Nie środy, ale właśnie czwartki. W środę jeszcze nie zdaję sobie sprawy z tego, że już za chwilę taniec tak bardzo poprawi mi humor. Choć jestem najsłabszym elementem na wszystkich zajęciach, to jednak daje mi to ogromną satysfakcję… Dzisiaj zaspałem i nie mam z tym problemu. Zostaję w domu i również nie mam z trym problemu.

    📅 wpis w dzienniku, 18 lipca 2023

    Wczorajsze lekcje tańca dały mi tyyyyle radości. Choć byłem potwornie zmęczony, to było świetnie. Choć jestem w tym tak bardzo nieudolny, to było świetnie. Choć jestem za stary, to było świetnie. Czy ja jestem w stanie być w tym dobry? Może… czasem zaczynam w to wierzyć.

    📅 wpis w dzienniku, 24 lipca 2023

    Nie jestem dobry w tańcu. Właściwie to jestem beznadziejny. Ale głównie dlatego, że jestem za gruby i za mało rozciągnięty. A jedno i drugie można przecież poprawić.

    Huśtawka emocji, ale też dochodzenie do nowych wniosków – analiza wpisów z dziennika dużo mi daje.

    📅 wpis w dzienniku, 9 sierpnia 2023

    Nie ma dróg na skróty.

    📅 wpis w dzienniku, 11 sierpnia 2023

    Wczoraj były kolejne zajęcia contemporary z F(…). Było ok, choć muszę przyznać, że ciężko z nim mam, a to dlatego, że sam jestem słaby. W ogóle często czuję się w tej szkole tańca jak taki niepełnosprawny umysłowo chłopaczek, który przyszedł się pobawić. I tak właśnie często mi to wychodzi. Ale i tak się cieszę, że tam chodzę. Tak po cichu spełniam swoje marzenia, nawet jeżeli wygląda to śmiesznie dla innych.

    📅 wpis w dzienniku, 16 sierpnia 2023

    Bolą mnie plecy. Znowu. Kolano przestaje boleć, a plecy są nie do wytrzymania. Starość? Nigdy. Awaria, kontuzja, źle wykonywane rzeczy. Tyle. Nie poddam się.

    I na koniec jeszcze jeden, nieco dłuższy fragment, który jest pewnego rodzaju podsumowaniem tego kawałka drogi, zbiorem przemyśleń po pierwszych kilku miesiącach zajęć, a jednocześnie deklaracją przed samym sobą i prognozą na przyszłość.

    📅 wpis w dzienniku, 17 sierpnia 2023

    Taniec poprawia mi humor i mnie jako całość – fizycznie. Sprawia, że nie jestem stary. Jestem młodszy, niż faktycznie jestem. Wow.
    Dawno nie mialem tak dobrego dnia. Taniec dał mi na prawdę mnóstwo radości dzisiaj. I nie, nie chodzi o same ćwiczenia, to taniec. Kurna, jak żałuję, że zwlekałem z tym tyle lat. Mogłem już od 40 lat tańczyć. Plus jest taki, że mogę tańczyć kolejne 40 lat i nikt i nic mi w tym nie przeszkodzi. Tak dobrze się z tym czuję, aż mi się mordka śmieje.
    Czy ja boję się starości? Nie, ja po prostu jej nie akceptuję. Nie przyjmuję do wiadomości, że się zbliża. Nie chcę i nie mogę tego akceptować. Za każdym razem, gdy coś zaboli, znajomi tłumaczą, że tak będzie coraz częściej, że taka jest kolei rzeczy i trzeba pogodzić się z tym, że lepiej już nie będzie. Ja w takich sytuacjach tłumaczę sobie: „kontuzja, przejdzie”. Wierzę, że zrobiłem po prostu coś nie tak i muszę zmienić moje postępowanie, by więcej nie nabawić się podobnych rzeczy. Biorę odpowiedzialność za ból!
    Ostatnie miesiące, być może nawet lata, obudziły we mnie jakąś nową świadomość. Po latach zaniedbywania mojego ciała wziąłem się za siebie. Najpierw powoli, nieśmiało, zacząłem małymi kroczkami – chyba nie do końca wierząc, że w życiu coś można zmienić. Ale z każdym kroczkiem, okazywało się, że nie tylko można iść dalej, ale ścieżka, po której podążam, jest coraz szersza, ciekawsza i coraz bardziej wciągająca. Inaczej rzecz ujmując: spodobało mi się. I zapragnąłem więcej. Znajomi w moim wieku coraz częściej zaczęli przebąkiwać o tym, że tu boli, tam strzyka, że tego już nie mogą, tamtego im się nie chce, a ja… ja sięgałem po coraz to nowsze i fajniejsze zajęcia, przekraczałem kolejne bariery, które do niedawna wydawały mi się nie do pokonania. A w miarę jedzenia apetyt rośnie.
    Niezwykle ważna okazała się w tej sytuacji praca nad wizją mojego życia. Musiałem dowiedzieć się, czego chcę, aby nie robić wielu fajnych, ale na dłuższą metę nie do końca mnie zadowalających rzeczy. Dzięki temu potrafiłem zrezygnować z wielu ciekawych, ale nie do końca „moich” zajęć.
    Siedzę teraz w poczekalni. Gra muzyka, siedzę na bosaka. Skończyłem jedne zajęcia i czekam na kolejne. Jestem tu dzisiaj jedynym facetem. Jestem tu też dzisiaj jednym prawie 40-latkiem. Jestem też jedyną osobą, która ma więcej niż 30 lat. Pewnie też nawet jedyną z niewielu osób, które mają więcej, niż 20 lat. To w sumie nie jest aż takie ważne, ale dla mnie jednak było dość potężną barierą do pokonania, gdy się tu pierwszy raz zapisywałem. Jestem w szkole tańca.
    Nawet sobie nie wyobrażasz, ile odwagi musiałem w sobie zebrać, aby zapisać się tu na pierwsze zajęcia. Robiłem kilka podejść, najpierw zbadałem okolicę, przyjechałem zapytać o same zajęcia, zobaczyć szkołę… i pewnego razu po prostu się zapisałem. Pewnie wiele osób nie miałoby z tym takiego problemu, ja jednak długo ze sobą walczyłem.
    Dzisiaj dziękuję sobie za tamten krok.

    Cieszę się, że ten ostatni wpis pojawił się w moim dzienniku – jest on tak dobrym podsumowaniem kawałka drogi, jaką przebyłem. Moja przygoda trwa oczywiście dalej. Minęło kilka miesięcy, emocje opadają, a zadowolenie tylko rośnie. Podobnie z resztą, jak moje umiejętności.

    Dałem Ci dzisiaj zerknąć w przegląd moich myśli, emocji, uczuć związanych z nauką tańca – chyba jednego z trudniejszych zajęć, za jakie się zabrałem w życiu. Dostałaś, dostałeś moje najbardziej prywatne rzeczy – fragmenty z dziennika. I – skoro czytasz te słowa – udało Ci się przez nie przebrnąć.

    Mam nadzieję, że ta historia naładuje Cię odwagą do brania się za podobnie trudne tematy, do sięgania po największe i najbardziej absurdalne marzenia, ale i jednocześnie zachęci Cię do dokumentowania Twojej drogi w dzienniku. Z nim jest o wiele łatwiej.


  • bilet miesięczny

    Od kilku lat słowo „zmiana” często mi towarzyszy. Wiele razy opowiadałem tu, na blogu, na przykład o rzuceniu palenia. Ta jedna z pierwszych większych zmian, była wręcz punktem zwrotnym w moim życiu. Jednak przez te wszystkie lata, było ich sporo więcej: od założenia bloga, po rozpoczęcie podcastu, zmiany diety, treningi, lekcje tańca, po wiele, wiele innych.

    Pomyślałem jednak dzisiaj o innej zmianie, o której chciałbym wspomnieć. Zmianie, która może wydawać się nieco mniejsza, ale z pewnością jest mocno symboliczna, i bardzo pomaga mi w codziennym podejmowaniu właściwych decyzji. A chodzi o… zakup biletu miesięcznego na komunikację miejską.

    Samochód przez lata był powodem tego, że niewiele się ruszałem. Albo raczej pretekstem do tego, by się nie ruszać. Woził mnie wszędzie skurczybyk, powoli, ale bardzo skutecznie przyczyniając się do zakodowania w mojej głowie tej destrukcyjnej myśli: nogi służą człowiekowi do wciskania pedałów w samochodzie, nie do poruszania się.

    Proces zmiany takiego myślenie trwał u mnie dość długo. W końcu podróżowanie – a używając tego słowa mam również na myśli wyprawy na zakupy czy do pracy – wydaje się tak bardzo łatwiejsze, gdy mamy do dyspozycji cztery kółka, które nas wszędzie zawiozą.

    Właśnie… „łatwiejsze”. Chyba lepiej nawet użyć słowa „wygodniejsze”.

    Jednak wygoda nie zawsze idzie w parze z korzyściami dla zdrowia i samopoczucia. Zrozumienie tego faktu i decyzja o zakupie (pierwszego) biletu miesięcznego na komunikację miejską, zamiast codziennego korzystania z samochodu, stało się dla mnie symbolem zmiany podejścia do własnego zdrowia i aktywności fizycznej. Ta drobna zmiana jednocześnie otworzyła i uwolniła moją głowę od wielu ograniczeń. Sam fakt, że nie ciągnę za sobą tego bagażu, który trzeba zaparkować, zatankować, umyć, odkurzyć, o który trzeba się martwić, by nie został zarysowany, uszkodzony, czy skradziony – jest mocno uwalniający. Jednak korzyści jest tak wiele więcej:

    • Oszczędność pieniędzy. Nie namawiam Cię do całkowitego pozbycia się samochodu (choć nie twierdzę, że nie byłoby to ciekawym rozwiązaniem), to zachęcam do ograniczenia jego używania. Choć nie znikają wtedy koszty związane z ubezpieczeniem, czy przeglądami, ale zdecydowanie rzadziej wymagane jest tankowanie, naprawy, czy koszty parkowania „na mieście”. A z czasem może się również okazać, że tak naprawdę nie wcale nie potrzeba mieć aż tak drogiego samochodu, jaki do tej pory wydawało się, że warto mieć.
    • Podróżowanie komunikacją miejską przyczynia się do zmniejszenia ruchu na drogach i emisji spalin, co poprawia jakość powietrza i zmniejsza negatywny wpływ na środowisko. Tak, wiem, oklepany slogan. Ale to przecież najświętsza prawda! 🙂
    • Podróżowanie komunikacją miejską to również… czas! Poruszanie się autobusem daje możliwość lepszego wykorzystania go w trakcie podróżowania. Nie trzeba skupiać się na prowadzeniu samochodu, a można np. poczytać książkę, porozmawiać przez telefon ze znajomymi lub po prostu odpocząć. Jadąc autobusem do pracy, znajdziesz czas na przeczytanie książki, posłuchanie audiobooka lub podcastu. Możesz ten czas wykorzystać również na skupieniu i pracy ze swoim oddechem – a więc medytacji. Przyda się tu zakup małego, lekkiego czytnika ebooków, i można jeździć!
    • Jeżeli mieszkasz w dużym mieście – choć pewnie tych mniejszych również to może dotyczyć – komunikacja miejska pomoże Ci również odzyskać część ulatującego czasu za sprawą o wiele szybszego podróżowania po zatłoczonych ulicach. Autobusy mają często wydzielone specjalne pasy, by nie stały w korkach, metro i tramwaje również nie muszą stać w długich, miejskich kolejkach. Choć może, gdy tylko polubisz się z komunikacją miejską – tak jak mnie – zawsze będzie Ci brakowało jeszcze kilku dodatkowych minut podróż na dokończenie kolejnego rozdziału książki, czy odcinka ulubionego podcastu.
    • Być może wydaje Ci się, że podróżowanie własnym samochodem jest pewniejszym rozwiązaniem – w końcu można wszędzie dojechać, nawet gdy coś się akurat dzieje na drodze. Na przykład, w przypadku ogromnych opadów śniegu, deszczu, czy jakiegoś rodzaju awarii. Pamiętaj jednak, że samochody poruszają się po tych samochodach (zalanych, czy zasypanych) drogach, co autobusy. Jednak różnica polega na tym, że w przypadku gdy coś się wydarzy, raczej nie porzucisz swojego samochodu, by kontynuować swoją podróż w inny sposób, co oczywiście możesz zrobić podróżując komunikacją miejską. Gdy coś się zepsuje, to nie będzie na Twojej głowie. To ograniczenie odpowiedzialności było właśnie jedną z najbardziej uwalniających elementów zmiany, którą dziś opisuję.
    • I na koniec, krótko, podróżowanie autobusami jest bezpieczniejsze, niż swoim własnym samochodem. Z danych statystycznych wynika, że w Polsce więcej osób ginie w wypadkach samochodowych niż w wypadkach komunikacji miejskiej.

    Wszystko to składa się na obraz zmiany, która, choć na pierwszy rzut ok może wydawać się malutka, w rzeczywistości przynosi ogrom korzyści. Nie tylko pomogła mi w codziennych, drobnych sprawach, ale stała się także motorem dla zmiany globalnej – przyczyniła się do poprawy mojego zdrowia oraz… samopoczucia. Zrozumiałem, że wygoda nie zawsze jest najważniejsza, a i częściej myliłem ją ze zwykłym przyzwyczajeniem.

    Zmiana te stała się również kolejnym symbolem innego podejścia do życia, deklaracją – czymś, co jest niezwykłe istotne w budowaniu. Była kolejną cegiełką w zwiększaniu aktywności fizycznej w moim życiu. Otworzyła moją głowę na nowe możliwości i uwolniła od wielu ograniczeń. Zmiana, która pomogła mi zrozumieć, że czasami warto zrobić coś, co na początku może wydawać się nielogiczne, trudne, może niewygodne, ale w dłuższej perspektywie nabiera ogromnego sensu. I słowo „wygoda” nabiera zupełnie innego znaczenia.

    Zachęcam Cię do poszukiwania takich małych zmian, które mogą przynieść wiele korzyści. Może to być coś tak prostego, jak zakup biletu miesięcznego na komunikację miejską, ale może to być także coś innego, co pomoże Ci poprawić Twoje zdrowie, samopoczucie, a nawet jakość życia. Pamiętaj, że zmiana zaczyna się od małych kroków, a każdy krok, nawet najmniejszy, może być krokiem w dobrym kierunku.


  • coś się zmieniło – ale będzie fajnie! 🙂

    Gdy wybierałem dla siebie temat 2023 roku, nie spodziewałem się jeszcze, że będzie to rok tak wielu kluczowych dla mnie transformacji. Nie są to zmiany rewolucyjne, nie rzuciłem wszystkiego i nie wyprowadziłem się w Bieszczady, są to, tak zwane, „kolejne kroki”, konsekwencja tego, co w mojej głowie działo się w ostatnich latach. Tyle tylko, że są to kroki bardziej zdecydowane, mocniejsze, niż te, które wcześniej robiłem. Widzę to dzisiaj bardzo wyraźnie i już nie mogę się doczekać, aż będę podsumowywał to wszystko na koniec tego, 2023 roku.

    Prowadzę bloga już od ponad 7 lat – całkiem ładny wynik, jak na osobę, która uważa, że jedną z rzeczy, nad którą musi ciężko pracować… jest wytrwałość.

    W tym czasie kilkaset razy klikałem na nim przycisk „opublikuj” i wiele razy zastanawiałem się, czym on – ten blog – dla mnie jest, jaką odgrywa rolę w moim życiu, po co go założyłem i jaka jest jego przyszłość. I często miałem mieszane uczucia, z jednej strony odsłaniałem całkiem sporą część siebie, a z drugiej wiedziałem, że publikuję jedynie małą część tego, czym chcę się dzielić. Zawsze coś mnie powstrzymywało. Pisanie od zawsze było on dla mnie jednym z ulubionych zajęć, piszę całkiem sporo – co widać choćby po objętości tego listu – i chcę pisać więcej, chcę też publikować więcej. Od dawna jednak wiedziałem, że coś się musi zmienić. I wygląda na to, że to właśnie ten rok jest w moim życiu rokiem zmian. Albo raczej powinienem powiedzieć, że jest to czas, w którym w końcu widać efekty zmian, ponieważ te zaszły już dawno – w mojej głowie.

    Wy

    Wiem, że lubicie to, co piszę, wiem, że czasem Wam to pomaga. Wiem to, ponieważ czasem mi o tym piszecie – w komentarzach, w mailach, w mediach społecznościowych… a ja zbieram wszystkie te słowa i karmię się nimi w momentach takich, jak te, gdy podejmuję decyzje na temat przyszłości. A słowa, które od Was otrzymuję, są piękne. Zresztą, sami zobaczcie:

    Twój blog był jednym z czynników zmieniających moje podejście do życia 🙂

    Takie zdania od Was dodają mi tak bardzo skrzydeł.

    Trafiłem na Pańskiego bloga i chciałbym Panu bardzo podziękować za wpis, który opublikował Pan w lutym tego roku (…)

    (…) kwestie które podnosisz na swoim blogu, i to o czym piszesz.. jest wspaniałe !

    Bardzo dobry artykuł (…)

    Uwielbiam deszcz, jest bardzo relaksujący

    Sporo komentarzy dostałem po wpisie o padającym deszczu… totalnie się tego nie spodziewałem.

    Dzięki za ten artykuł!

    Piękne

    Wieczorem jak pada lubię siedzieć przy kominku z dobra książką:)

    Rzeczywiście, „Magia sprzątania” Marie Kondo to o wiele więcej niż tylko poradnik jak utrzymać dom w czystości. (…)

    pan Hilary często gubi swoje okulary.

    Takie śmieszkowe też lubię! 🙂

    Cześć, na stronę trafiłem dość przez przypadek. Widzę, że masz pasję do pisania i nagrywania (…)

    Bardzo fajny podcast 😉 miło się słucha

    ładne

    Bardzo dobry artykuł, palenie jest czystą głupotą i niepotrzebnym szkodzeniem sobie na zdrowiu.

    Uwielbiam deszcz, jest bardzo relaksujący

    Dzięki za artykuł. Szukałam kogoś, kto w dobrze nakreśli mi idee „drugiego mózgu” żeby zdecydować, czy dalej poświęcać temu tematowi czas i znalazłam 😀

    Piękne

    „Co dzień jakiś postęp musi być” – ostatnio bardzo po drodze mi z takim podejściem 🙂

    Wieczorem jak pada lubię siedzieć przy kominku z dobra książką:)

    Dzięki wielkie, bardzo przydatny artykuł.

    Dziękuje za świetny artykuł:)

    Witam bardzo fajny blog o życiu.

    Na początku też zaczynałem od szklanki wody z tym że czasami sobie urozmaicam delikatnie smak cytryną lub miętą 😉

    Uwielbiam Was czytać! A jest to tylko malusieńki wycinek tego, co do mnie przysłaliście. Wszystkie te słowa były ważnym głosem w odpowiedzi na pytanie: „co dalej?”. A oto odpowiedź, do której doszedłem: zmiany.

    Co się zmienia?

    platforma

    Największa dla mnie zmiana jest pewnie jednocześnie tą najmniej interesującą dla Was. Jednak to od niej właśnie zaczynam, ponieważ była pewnego rodzaju koniem pociągowym pozostałych zmian. Tak to często bywa, że przy różnego rodzaju transformacjach, chwytamy się jednej, wcale nie największej zmiany, ale takiej, która w pewnym stopniu ciągnie nas dalej w procesie większej metamorfozy. Warto szukać tych „koni pociągowych” i w odpowiednich momentach umieć je wykorzystać.

    Mój blog zbudowany był do tej pory na najpopularniejszym w internecie silniku obsługującym zarządzanie treścią – wordpress. Daje on ogromne, można chyba powiedzieć, że dla blogera wręcz nieograniczone możliwości. I tu chyba pojawia się jedna z największych tajemnic, jakie udało mi się w ostatnich latach odkryć: ja… potrzebuję ograniczeń. Jak koń z przysłoniętymi częściowo oczami, by nic dookoła go nie rozpraszało. Ograniczenia, bariery, a co za tym idzie – prostota, są elementem niezbędnym do skupienia. Dostrzegam to w wielu obszarach mojego życia.

    W pracy na co dzień zajmuję się między innymi tworzeniem i opiekowaniem się stronami internetowymi opartymi o system wordpress. Znam go dość dobrze, wiem, jakie ma możliwości, co oferuje, co można z nim zrobić. I może właśnie dlatego, w tym roku postanowiłam porzucić go na rzecz czegoś zupełnie innego, innego systemu do zarządzania treścią – platformy o nazwie Ghost. Ładnie się nazywa, prawda? 🙂

    Od dawna chciałem, by mój blog był dla mnie miejscem, w którym piszę, a nie takim, w którym wykonuję poprawki, zmiany, aktualizacje, usprawnienia, do którego dorzucam dodatki i który co tydzień otwiera mi jakieś nowe drzwi i poszerza swoje możliwości. Wszystkie te rzeczy były dla mnie jedynie kolejnym rozpraszaczem i odsuwały mnie od tego, co naprawdę chcę robić – od pisania. Więc dokonałem tej zmiany i nagle wszystko się zmieniło.

    W tej „nowej rzeczywistości” nie mam zbyt wielu możliwości rozbudowy, kombinowania, tworzenia integracji czy poprawiania. A przynajmniej są one o wiele, wiele mniejsze, niż w poprzedniej konfiguracji. I to daje mi… spokój.

    Wiem, że dzięki tej zmianie, będę mógł bardziej skupić się na pisaniu, tworzeniu treści, dostarczaniu Wam nowych, niesamowitych rzeczy. Poświęciłem wiele ostatnich miesięcy, planując cały ten proces i dziś już wiem, że był dla mnie to strzał w dziesiątkę – przynajmniej jeżeli chodzi o część celów, które chciałem osiągnąć. Pozostałe z nich są związanych z tym, jak Ty – z biegiem czasu – podejdziesz do zmian, które wprowadziłem. Choć wymiany platformy tak naprawdę nie zobaczysz, ponieważ jest to coś, co kryje się „pod maską” strony, to wyniknie z niej wiele innych zmian w działaniu i filozofii bloga – aczkolwiek nie w filozofii stojącej za nim.

    Proces przenoszenia treści ze starej strony (na której do tej pory opublikowałem już kilkaset wpisów!) będzie trwał jeszcze dość długo, szczególnie że postanowiłam przenieść każdy z opublikowanych do tej pory artykułów ręcznie, uaktualniając je – jeżeli tego będą wymagały – jednocześnie poprawiając i uzupełniając wiele z wcześniej opublikowanych rzeczy.

    wygląd

    Zmiana platformy okazała się również idealnym momentem na zmianę wyglądu bloga, a zmieniło się właściwie wszystko. Od linii graficznej, kolorystyki, która została delikatnie poprawiona, po wizualny podział treści, a nawet moje „ptaszkowe” logo, które również przeszło drobny lifting. Pojawiły się kolory, które wyznaczają teraz rodzaj opublikowanych treści, a nawiązują do kolorowych ptaszków, które ilustrują moje artykuły, pojawił się tryb ciemny mojego bloga, który będzie automatycznie aktywowany, gdy urządzenie, na którym czytasz moje artykuły, przejdzie w tak zwany „tryb nocny”. Każdy wpis zawiera teraz adnotację, ile czasu potrzeba na jego przeczytanie oraz jakich tematów dotyczy. Poprawiłem właściwie każdy element wyglądu bloga. I muszę przyznać – jestem z tych zmian bardzo zadowolony.

    Nowa platforma, na której oparty jest mój blog, wprowadziła mi pewne ograniczenia – które, jak już napisałem, bardzo mocno doceniam – ale otworzyła też pewne nowe możliwości – w mojej głowie. Możliwości, które starałem się wykorzystać, planując całość niejako na nowo. Mam nadzieję, że odświeżony wygląd ucieszy Twoje oczy, a drobiazgi, które wprowadziłem – umilą czytanie.

    misja

    Tak naprawdę ona wcale się nie zmienia, jednak czas ją nieco skrystalizować.

    Trafiłem niedawno w Empiku na książkę „Prawdziwie, do szaleństwa. Dzienniki” autorstwa Alana Rickmana, nieżyjącego już aktora, który grał między innymi postać Snape’a w ekranizacji książek o Harrym Potterze. Książka ta to wspaniała podróż przez codzienność Alana, przepiękna nauka „na żywo” tego, jak można prowadzić swój własny dziennik. Jej okładka wręcz przyciągnęła mnie do półki, na której się znajdowała. I zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Stałem chyba z pół godziny w Empiku, czytając wspaniałe fragmenty i trochę blokując jednocześnie przejście.

    Dziennik – to właśnie jest mój temat. Od zawsze wszystko kręciło się wokół niego, jest moim ulubionym i najważniejszym narzędziem w drodze do fajnego życia. Przez lata prowadziłem go na milion różnych sposobów i to właśnie dziennik pomógł mi przejść przez najtrudniejsze, ale i te najwspanialsze momenty w życiu. I chcę Ci o tym opowiadać. O tych momentach, ale również – a właściwie to przede wszystkim – o tym, jak je przeżywać z dziennikiem. Mój blog będzie kręcił się właśnie wokół tematu prowadzenia dziennika.

    zamknięcie, plany, ceny

    I tu chyba największa zmiana, jaką odczujecie. Zamykam bloga fajne.life. Nie oznacza to jednak, że kończę jego działalność! Przeciwnie, dopiero się rozkręcam. Jednak zamykam bloga dla osób anonimowych, a przynajmniej jego dużą część. Jest mnóstwo tematów, które do tej pory omijałem, chyba dlatego, że cały blog fajne.life był do tej pory całkowicie otwarty, publiczny, indeksowany, sprawdzany, kopiowany – i… w tym roku postanowiłem to zmienić.

    Zdecydowana większość treści będzie od teraz dostępna tylko dla osób, które dołączą do mojej społeczności. Ty już do niej należysz – ponieważ zapisałaś, zapisałeś się, by otrzymywać moje listy. Tyle wystarczy, by być ze mną w tej społeczności. Jednak oprócz tego, na blogu znajdzie się o wiele, wiele więcej.

    To, co do tej pory było bezpłatne na moim blogu, pozostanie nadal darmowe: listy i artykuły (choć nie wszystkie). To, co do tej pory tworzyłem, nadal będzie powstawało i treści te pozostaną dostępne bez żadnej opłaty. Uwielbiam z Wami rozmawiać, dyskutować, a nawet się sprzeczać i te dwa miejsca będą tym, w którym – jeżeli tylko zechcecie – będziemy mogli to robić. Od dzisiaj stajesz się moim… „🐦 wróbelkiem” 🙂

    🐦 wróbelek

    Jest to podstawowy, bezpłatny plan dostępu do mojego bloga. W gruncie rzeczy oznacza to, że aby do niego należeć, trzeba być zapisanym do otrzymywania moich listów. A ponieważ kiedyś zapisałaś, zapisałeś się, by je otrzymywać, więc masz już założone konto 🐦 Wróbelka na moim blogu 🙂.

    🐦 Wróbelki mogą czytać wspominane już wcześniej dwa działy, mogą również komentować (do czego zawsze Was gorąco będę zachęcał!!), jak również mówić mi, które treści są fajne, a które… trochę mniej. Chcę wiedzieć, co Was interesuje, a czego raczej unikać.

    🪽 niebieski ptak

    Jeżeli zechcesz wesprzeć moje działania w internecie, od dzisiaj będziesz mieć taką możliwość. Plan „🪽 niebieski ptak” powstał dla osób, które chcą jeszcze bardziej zagłębić się w tematykę prowadzenia fajnego życia oraz dokumentowania go w postaci swojego własnego dziennika. Osoby w tym planie uzyskają dostęp do wszystkich publikowanych przeze mnie treści na blogu, a więc do listów, skarbów – moich znalezisk i przemyśleń poświęconych jednemu tematowi. Pierwszy numer dużych Skarbów jest dostępny na moim blogu (o tutaj) i – ten, jako jedyny – dostępny jest dla wszystkich 🐦 Wróbelków, a więc śmiało możesz go przeczytać bez ponoszenia żadnych kosztów. Wisienką na torcie będzie jeszcze jeden, nowy dział: dzienniki. To właśnie w nim będą publikowane wpisy poświęcone temu, jak prowadzić swój własny dziennik, jak również fragmenty mojego własnego, prywatnego dziennika. Wiążę z tym działem dość duże nadzieje i wierzę, że to, co wymyśliłem, by tu tworzyć – będzie Ci się podobało. Osoby, które dołączą do planu „🪽 niebieski ptak”, uzyskają również dostęp do wszystkich artykułów, oraz dodatków w wersji cyfrowej – a więc do całej zawartości mojego bloga.

    💡
    Jeżeli chcesz poznać ceny i zapisać się do tego planu, wystarczy, że przejdziesz do zakładki Plany na moim blogu.

    🪶 papierowy ptak

    Ostatni plan, „🪶 papierowy ptak” będzie prawdziwą perełką. Będzie to największy i najbardziej ekskluzywny plan, jednak przygotowałem w nim coś całkowicie specjalnego. Osoby do niego zapisane otrzymają oczywiście wszystko to, co te, które zostały „🪽 niebieskimi ptakami”, a więc: listy, artykuły, skarby i dzienniki. Różnica polega jednak na tym, że osoby zapisane do tego planu, poza wersjami elektronicznymi tych wszystkich treści, otrzymają je również w wersji… papierowej! A więc w formie pewnego rodzaju gazety. Jeżeli zostaniesz 🪶 papierowym ptakiem, raz w miesiącu otrzymasz ode mnie komplet opublikowanych przeze mnie materiałów w wersji papierowej. Tak, byś mogła, mógł przeczytać je na spokojnie, bez żadnych rozpraszaczy, bez komputera, tabletu, telefonu, siedząc wygodnie na kanapie, przy kominku, a może w drodze do pracy jadąc autobusem lub tramwajem. Poza papierowym kompletem opublikowanych przeze mnie na blogu rzeczy, w comiesięcznej paczce otrzymasz ode mnie papierowego, kolorowego ptaka – takiego, jakie ilustrują artykuły na fajne.life. Ostatnią atrakcją tego planu będzie comiesięczny drobny prezent – niespodzianka, który będzie dołączony do przesyłki. Za każdym razem będzie to coś innego, ale związanego z tematyką bloga. Chcę, aby osoby wspierające mnie w tym planie, z radością otwierały co miesiąc kolejną fajną przesyłkę 🙂

    💡
    Jeżeli chcesz poznać ceny i zapisać się do tego planu, wystarczy, że przejdziesz do zakładki Plany na moim blogu.

    organizacja

    Drobniejsza dla Was, ale większa dla mnie będzie kolejna zmiana. Będzie to porządek – inny niż dotychczas. Będą ograniczenia – dla mnie, nie dla Ciebie. Będzie prosto i przejrzyście. Działy, które tu opisałem, będą podstawowym podziałem treści na blogu, ale każdy artykuł będzie też odpowiednio otagowany, dzięki czemu łatwiej będzie można znaleźć tu interesujące Cię tematy, ale i powiązania pomiędzy nimi.

    W utrzymaniu porządku pomogą dwie strony: chronologiczny spis treści oraz spis tematów. Mam nadzieję, że dzięki temu stare, ale często nadal bardzo aktualne, artykuły zyskają drugie życie i łatwiej będzie Wam je odnaleźć.

    Zmiany, które widzisz, które opisuję w tym liście, są efektem wielomiesięcznego planowania i pracy. Choć zdaję sobie sprawę, że są one ważne głównie dla mnie – strzelam, że większość z Was, nie wie nawet, jak wyglądał mój blog jeszcze miesiąc temu i nie bardzo też Was to interesuje 🙂. Jednak ja jestem dość mocno podekscytowany wszystkim tym, co dzisiaj Ci opisałem i liczę na to, że dzięki tym zmianom, blogowanie dostarczy mi jeszcze więcej radości, a Tobie jeszcze więcej ciekawych treści.

    Już dzisiaj możesz wejść na fajne.life i przejrzeć wszystko, co się zmieniło. Mam nadzieję, że ten stary, ale nowy plan na mojego bloga przypadnie Ci do gustu. I oczywiście zachęcam Cię do wspierania moich działań, dołączając do wybranego przez Ciebie planu. Zrobię co w mojej mocy, by wsparcie to okazało się dla Ciebie jak najlepszą inwestycją.


  • każdy ma jakiegoś bzika, bo tak łatwo się zakochać

    Pani Ula, bardzo sympatyczna osoba, z którą mam okazję od dłuższego czasu współpracować, zna mnie już dość dobrze i wie, że uwielbiam aktywny styl życia. Pani Ula jest fanką sportów zimowych, głównie jazdy na nartach. Często, gdy przychodzą chłodniejsze miesiące, i zaczyna planować swój kolejny wyjazd na narty, zachęca mnie, abym i ja kiedyś spróbował. Bo widzicie, jakoś tak wyszło, że nigdy nie mialem okazji jeździć na nartach. Pani Ula o tym wie i kusi mnie często opowieściami, jak to fajnie jest na stoku. Moja odpowiedź na to jest zawsze taka sama: „Niestety, nie mogę. Ponieważ zakocham się i będzie klops”.

    Tak właśnie wyglądają od dłuższego czasu moje przygody z każdym nowym sportem, aktywnością. Zaczynam, jeden raz, potem drugi, trzeci i… zatracam się całkowicie. No, może nie tak całkowicie, ale każda z takich aktywności, dość mocno mnie wciąga. Tak było z bieganiem, łyżwami, rolkami, pływaniem, ping-pongiem… droga jest zazwyczaj bardzo podobna. Zaczynam, czasem obudowuję się kilkoma gadżetami związanymi z danym sportem (dodaje pewności siebie i łatwiej wtedy zacząć), wchodzę pełną parą w nową rzecz i… zakochuję się.

    Dzieje się tak, z dwóch powodów.

    Pierwszy to mój sposób na nowe aktywności. Moje – dość emocjonalne podejście – do nowych rzeczy w życiu, opisałem w jednym z ostatnich wpisów na blogu: Wstań z kanapy ->. Jest to w gruncie rzeczy też moja instrukcja na to, jak się zakochać, choć zdaję sobie sprawę, że nie u wszystkich może zadziałać. U mnie jednak taki schemat sprawdza się nadzwyczaj dobrze.

    I tu pojawia się pewien problem, ponieważ najprościej by było, gdybym biorąc się za nowe zajęcie, porzucał – czy raczej przestawał kochać – jedno z tych dotychczasowych. A niestety tak nie jest, dokładam więc do kotła namiętności kolejne rzeczy i moje serce stale musi powiększać się o nowe ukochane elementy. W miłości to chyba nazywa się: wierność? 🤔 Albo: bigamia 🤣 Efekt jednak jest taki, że miałem jakiś czas temu dzień, w którym wstałem wcześnie rano, wyskoczyłem pobiegać, potem złapałem rower, spakowałem na niego rolki i wyruszyłem w objazdową trasę pomiędzy miejscami, w których mogę sobie popracować, a wieczorem dojechałem jeszcze na halę na trening rolkowy. A i tak żałowałem, że nie mam jeszcze zajęć z jazzu, basenu, czy chociaż ping-ponga – każdą z nich mógłbym jeszcze z radością wcisnąć w mój dzień. Jednak to właśnie wielogodzinna aktywność tamtego dnia uświadomiła mi, jak bardzo ruch, ciągły ruch, stał się ważny w moim życiu.

    W pewnym momencie zadałem jednak sobie pytanie: czy to jest ok? Czy nie przesadzam? Gdzie jest granica pomiędzy pasją a uzależnieniem? I moja odpowiedź prowadzi do drugiego powodu, przez który tak łatwo się zakochuję. A jest on taki, że podświadomie czuję, co w tym przypadku w mojej głowie graniczy wręcz z pewnością, że ze wszystkich uzależnień świata, to związane z aktywnym stylem życia, jako jedyne mi nie przeszkadza i jest całkiem ok.

    W moim życiu podążałem wieloma ścieżkami, miałem całkiem sporo „sensów życia”, przeróżne cele. Z perspektywy czasu, widzę jednak, że moja dzisiejsza droga, która zakłada tak dużo ruchu, a co za tym idzie dbania o zdrowie, o moje ciało – powinna być podstawą każdego z tych „sensów”. Moim najważniejszym założeniem dzisiaj jest właśnie zdrowie. Tak przynajmniej sobie tłumaczę moje zafiksowanie na punkcie „ciągłego ruchu”.

    A na punkcie czego Ty masz (dzisiaj) bzika?


  • trampolina

    Mam kilka ulubionych miejsc w Warszawie, takich, w których mogę usiąść, odpocząć, popracować, napisać kilka słów w dzienniku, lub na bloga. Galeria Młociny – centrum handlowe – jest jednym z takich miejsc. Mam tu moje ulubione zakątki, w których lubię usiąść z iPadem, lub po prostu posiedzieć i posłuchać muzyki. Znalazłem sobie tutaj dość dziwne miejsce, w którym poustawianych zostało kilka dużych, drewnianych klocków, których nikt poza mną raczej do siedzenia nie wybiera. Czasem bawią się na nich małe dzieciaki, bywają chwile, gdy zajmują je nastolatki, jednak dorośli wolą zazwyczaj wygodne krzesełka, niż kanciaste, drewniane klocki wymagające od siedzącego raczej prostej postawy. Dorośli już tak nie potrafią siedzieć. Niestety. Ja od dwóch lat uczę się tego na nowo – i to nie jest proste. Podobnie chyba jest z siedzeniem po turecku na ziemi – mało kto wybiera taką pozycję.

    Siadam zazwyczaj obok ogromnej szklanej ściany, by widzieć przez nią wielką, niebieską trampolinę. Za takie drobiazgi lubię właśnie to centrum handlowe, fajnie, że ktoś wpadł właśnie na pomysł, by postawić tam takie cudo i skusić kilka dodatkowych osób do odwiedzenia właśnie tego miejsca. Trampolina – jak to trampolina – służy do tego, by się na niej trochę powygłupiać i poskakać. Jest darmowa – każdy może przyjść i korzystać do woli. Lubię popatrzeć na bawiące się tam dzieciaki. Fajnie jest oglądać, gdy przekraczają swoje granice, robiąc dziwne przewroty i salta, których nie spodziewały się, że są w stanie wykonać. Widać to po ich zaskoczonych minach, gdy uda im się zrobić coś pierwszy raz.

    Jest sobota. Wyjątkowo dużo ludzi. W każdym wieku. Trampolina pełna. Rozglądam się. Wiek skaczących nie przekracza 10 lat. Dookoła jest również całkiem sporo starszych dzieciaków, jednak ich (już) chyba nie interesuje trampolina. Wydają się mieć zupełnie inny obiekt zainteresowań – kontakt. Taki zwykły kontakt z prądem. Jest godzina 12, więc w tym wieku jest to najwyraźniej moment, w którym trzeba podładować telefon.

    Wspominałem w poprzednim tygodniu o stylu życia „dorosłych”. Nawyki, które zaczynamy pielęgnować w młodości, nasilają się i procentują w późniejszym wieku. Od kilku lat staram się doprowadzić moje ciało do pewnego stanu. Takiego, w jakim było w latach podstawówki (tak, wiem, bujam w obłokach!), a który porzuciłem na rzecz wygody, słabych przyjemności. Staram się nadrobić lata zaniedbań, siedzącego trybu życia, głupich używek, kiepskiego jedzenia, braku ruchu. Nie jest to oczywiście możliwe w 100%, ale każdy mały kroczek w tym kierunku jest dla mnie ogromnym sukcesem.

    I momentami zastanawiam się, gdzie i kiedy popełniłem błąd, w którym momencie, i dlaczego, skręciłem w stronę, w którą dzisiaj nie mogę patrzeć. Co się stało, że w pewnym momencie zaczęły mi się podobać rzeczy, tak sprzeczne z naturą człowieka. Że i ja zacząłem szukać tego symbolicznego „kontaktu”, zamiast zerkać na niebieską trampolinę.

    Nie znam jeszcze idealnej odpowiedzi na to pytanie. Jednak jej szukam. Chociażby po to, aby być dobrym przykładem dla moich córek – które przecież widzą i też się uczą. Nie uchronię ich przed poszukiwaniem tego bardziej wygodnego życia. Ale mogę opowiadać o tym, co teraz czuję – gdy próbuję wrócić do formy, sprawności, pełnego życia. Mogę zabierać je na rolki, basen, zachęcać do wspólnego aktywnego życia. I widzę, że (na razie) to działa. Choć zdaję sobie sprawę, że pewnie nie będzie działało wiecznie, to może jednak da im jakieś wskazówki na przyszłość. Gdy również będą chciały zawrócić z jakiejś drogi.

    A co słychać u Ciebie?


  • ginący gatunek – manifest

    Dochodzę czasem do wniosku, że „człowiek dorosły” to przekreślony przez ludzkość gatunek. Taki, który po prostu nie ma przyszłości. Skazany na wymarcie. A przynajmniej tak właśnie my, dorośli, często się zachowujemy.

    Jest początek września – to taki naturalny czas, gdy po wakacjach wszystko na nowo startuje. Wynika to z faktu, że zaczyna się szkoła, za chwilę obudzą się uczelnie, ale i dla osób pracujących to również naturalny nowy początek. Taki trochę nowy rok, tylko nie w styczniu. Razem ze szkołą ruszają różne instytucje oferujące wszelkiego rodzaju, tak zwane, „zajęcia dodatkowe”. Świetny czas. Dla mnie to moment, gdy znowu mogę chodzić na treningi rolkowe, startują nowe kursy w mojej szkole tańca, baseny ponownie działają pełną parą. Szczerze mówiąc, całe wakacje nie mogłem się doczekać właśnie września – tak wiele moich ulubionych miejsc w okresie wakacyjnym albo totalnie nie działa, albo przechodzi do trybu odpoczynkowego, a więc działa na pół gwizdka.

    W tym roku rozpocząłem całkiem nową aktywność. Coś, co wydaje się kresem mojej wieloletniej podróży, poszukiwania tej jednej, właściwej rzeczy, którą chcę robić. Choć słowo „poszukiwanie” nie do końca właściwie oddaje moje uczucia związane z tą aktywnością, to jednak na chwilę obecną pozostanę właśnie przy nim. Zacząłem naukę tańca. Potrzebowałem chwili, by być gotowym, by Ci o tym opowiedzieć. I myślę, że nadszedł już ten moment. Jednak nie wydarzy się to jeszcze dzisiaj, więc proszę, uzbrój się w cierpliwość, w kolejnych listach będę dużo więcej na ten temat pisał.

    Dlaczego jednak o tym wspominam właśnie teraz? Ponieważ w związku z tym, że szukam w ostatnim czasie w internecie sporo rzeczy związanych z tańcem, w tym nowych miejsc, gdzie mogę rozwijać moją pasję, Instagram i inne podobne serwisy, podrzucają mi bardzo dużo reklam, które „powinny mnie zainteresować”. I fakt – dobrze im to wychodzi, ponieważ rzeczy związane z tańcem mocno mnie interesują i większość z podrzucanych mi w ten sposób reklam przeglądam dość dokładnie. Dodając do tego fakt, że mamy początek września, możesz łatwo wydedukować, że wiele z tych reklam dotyczy rozpoczęcia nowych sezonów w przeróżnych szkołach tańca. I powiem szczerze: nie sądziłem, że dookoła mnie jest ich aż tak dużo. Wręcz dochodzę do wniosku, że chyba prawie na każdym rogu działa jakaś szkoła tańca. I pewnie powinienem w tym momencie bardzo się cieszyć, w końcu mogę wybierać dla siebie zajęcia z wielu miejsc. I… właśnie nie do końca. Ponieważ 95% tych zajęć (albo i więcej), to zajęcia dla dzieci. Rola rodzica sprowadza się tu głównie do doprowadzenia dziecka na zajęcia.

    Kilka lat temu zacząłem też moją przygodę z rolkami. Pamiętam, gdy zapisałem się razem z moimi córkami pierwszy raz na zajęcia. Takie fajne, z trenerem, na dużej hali. Byłem wtedy jedną z niewielu osób dorosłych na tych zajęciach, chyba poza mną był jeszcze jeden rodzic. A już fakt, że potrafiłem też czasem przyjść sam na trening, bez córek, był wręcz ewenementem. Zajęcia tego typu organizowane są głównie dla dzieci. Dorosły, a więc rodzic – bo tylko takiego typu dorosłego można się było spodziewać na zajęciach – miał raczej przygotowane z boku krzesełko, na którym ma sobie wygodnie usiąść i co najwyżej popatrzeć na świetnie bawiące się dziecko.

    Bardzo podobna sytuacja dotyczy innych aktywności, o których sobie pomyślisz. Gdy przeglądam szkoły językowe, to większość z nich powstaje z myślą o dzieciach. Nauka pływania – przewidziana przede wszystkim dla dzieci. Szkółki jazdy na łyżwach – dzieci, młodzież. Gimnastyka – dzieci. Akrobatyka – dzieci i młodzież. Kluby ping-pongowe – dokładnie to samo. Wymieniam tu tylko rodzaje aktywności, które znam, którymi się interesowałem i które sprawdzałem. Podejrzewam jednak, że w innych jest podobnie. I oczywiście nie chodzi mi o to, że zajęć dla dorosłych nie ma, oczywiście są, jednak stanowią one malutki margines wszystkich zajęć. Zajęcia dla dorosłych powstają przy okazji tych dla dzieci, są uzupełnieniem. A przecież dzieci (mam tu na myśli osoby poniżej 18. roku życia) to zaledwie 20% (według danych GUS) populacji naszego kraju. Jak to możliwe?
    Ekonomia podpowiada, że problem zapewne leży w samych dorosłych, którzy mają tego typu zajęcia w nosie. Po osiągnięciu pewnego wieku, aktywności, jakie nas interesują to umiejętność prowadzenia samochodu, zamawiania jedzenia do domu, odpoczynku na kanapie, jednoczesnego jedzenia i oglądania serialu w tv, imprezowania przy stole itd.… te proste rzeczy wygrywają z aktywnością fizyczną, dbaniem o kondycję, czy zdrowiem. W efekcie, pojęcie „dorosły” zaczyna coraz częściej kojarzyć się ze słowami: stary, schorowany, otyły, zmęczony.

    Nie jest jednak łatwo zawrócić z takiej drogi. Nasze społeczeństwo skonstruowane jest w ten właśnie sposób, tak mamy myśleć. Każdy przecież dąży do swojego fajnego życia, które tak często dzisiaj kojarzy się z wygodnym życiem. Wygodnym, czyli nastawionym na zaspokojenie tych (niestety) najgłupszych „potrzeb”, które chyba jednak wolę nazywać „zachciankami”. Lubimy zjeść, posiedzieć, poleżeć, pooglądać coś w tv, poklikać w telefonie, pograć na konsoli. Jednak do żadnej z tych rzeczy nie zostaliśmy przecież stworzeni. A zmiana i powrót do prawdziwych wartości, z każdym dniem stają się coraz trudniejsze.

    Co nie znaczy jednak, że nie jest to możliwe.

    Mój blog, cała moja historia, jest właśnie opowieścią o tym, jak zawrócić, jak zmienić drogę, jak pokonać to głupie przeznaczenie, jakie wyznacza nam dzisiejszy świat. Choć zadanie jest trudne, to możliwe. Chcę być na to dowodem i opowiadać o tym – co zamierzam dalej robić.
    Do następnego tygodnia więc 🙂


  • wdzięczność

    Praktykowanie wdzięczności pomaga mi pozbyć się negatywnych uczuć oraz wielu – najczęściej nieuzasadnionych – obaw. Dzięki wdzięczności mogę skupiać się w większym stopniu na tych wspaniałych apsektach mojej codzienności – tych, które dość często umykają w natłoku wrażeń i przepływie uczuć.

    Praktykując wdzięczność, mogę:

    • zmienić perspektywę, spojrzeć na codzienność z innego punktu widzenia,
    • poprawić nastrój, dzięki innemu spojrzeniu na codzienne, drobne problemy,
    • poczuć się spokojniejszym w obliczu wielkich wyzwań.

    Jednak praktykowanie wdzięczności pomaga również zmniejszyć ryzyko wpadnięcia w stany depresyjne, wystąpienia zaburzeń lękowych, jak i walki z uzależnieniami, jest cennym sprzymierzeńcem w przeciwdziałaniu procesom samo-wyniszczającym. Blokuje toksyczne emocje, takie jak zazdrość, zawiść, gniew, niechęć, chciwość, czy żal, które mogą tak łatwo zniszczyć szczęście. Niemożliwe jest przecież jednoczesne odczuwanie zazdrości i wdzięczności.

    Potężna ta wdzięczność, prawda? 💪

    Jaki jest mój sposób na taką praktykę? Dziennik! A w nim codzienne zapiski na temat tego, co piękne, wartościowe i pomocne w moim życiu. Nie liczy się struktura, liczy się rozmowa. Z samym sobą.


  • ⭐️ skarby – o notowaniu

    Pamiętam, gdy jako dziecko, dorwałem się pierwszy raz do Internetu. Właściwie słowo „dorwałem się” nie jest odpowiednie. Internet został mi zaprezentowany, przez mojego tatę – taka wersja jest bliższa prawdy. Popatrzyłem wtedy dokładnie na stronę, która załadowała się u niego w przeglądarce i stwierdziłem: „to się chyby nie przyjmie”. Taki był ze mnie wizjoner – nie dojrzałem siły, jaką niesie ze sobą połączenie w jedną sieć wszystkich komputerów świata.
    Dzisiaj wiem, że byłem w błędzie. Ba! Już kilka miesięcy po wydaniu tamtego pierwszego werdyktu, ciężko było odciągnąć mnie od „surfowania po necie”.

    Internet potrafi być piękny, ale często bywa niezłym zjadaczem czasu. Bardzo łatwo zagubić się w gąszczu tego „mnóstwa”, jakie Internet oferuje. Nie oznacza to jednak, że mamy całkowicie odrzucić wszystkie skarby, jakie się w nim kryją. Trzeba jedynie umieć je odpowiednio dobrać, zastosować filtr, który odsieje to, co szkodliwe, od tego, co ciekawe i pomocne.

    Internet dla wielu z nas jest codziennością. Moja praca to internet. Po pracy spędzam w nim całkiem sporo czasu. Jest w moim komputerze, telewizorze smartfonie, a nawet zegarku. W Internecie czytam, w Internecie oglądam, w Internecie szukam odpowiedzi na pytania. Wykorzystuję jego zalety, próbując jednocześnie nie zagubić się w nim za bardzo i nie przekroczyć tej cienkiej granicy pomiędzy tym, co „użyteczne” a pogonią za nowościami…

    Jednak nie tylko Internet pełen jest fajnych rzeczy! Każdego dnia przechodzimy przecież obok ciekawych ludzi, odwiedzamy przepiękne miejsca, wchodzimy do przeróżnych miejsc. Czasem uda nam się z kimś porozmawiać, cyknąć fotkę, przeczytać coś fascynującego. Bycie uważnym w życiu, procentuje ciekawymi obserwacjami.

    Ja te wszystkie znaleziska nazywam Skarbami. Zbieram je każdego dnia i przechowuję w elektronicznym notatniku – Evernote, przydatnej aplikacji – którą mam zainstalowaną na komputerze, tablecie i smartfonie – do przechowywania notatek w jednym miejscu. Evernote pozwala na przechowywanie myśli, pomysłów, linków, artykułów, zdjęć, szkiców i wielu innych rzeczy, które chciałbym zachować. Znalezione i zapisane w ten sposób Skarby, układam w notatniki i co jakiś czas do nich wracam – gdy piszę artykuł na bloga, gdy szukam inspiracji na kolejny odcinek podcastu, gdy mi smutno, gdy jestem zmęczony… I pomyślałem, że może i Tobie spodobają się niektóre z nich?

    I tu przechodzę do sedna mojej wiadomości: co jakiś czas zamierzam podrzucić Ci kilka z fajnych rzeczy, które odkryłem, których się nauczyłem, które po prostu znalazłem i mnie zaciekawiły. Czasem będzie to podcast, innym razem artykuł, może coś ciekawego znajdzie się na Netflixie, a może na YouTubie… Taka moja lista tego, co ważne, fajne, pouczające.
    To co? Chcesz sprawdzić jakie Skarby znalazłem?

    Na pierwszy numer moich Skarbów, przygotowałem dla Ciebie trochę materiałów związanych z notowaniem – przygotowując się od kilku miesięcy do tworzenia tego newslettera, bardzo mocno zagłębiłem się w temat notowania, notatników, zarządzania pomysłami i tworzenia całego workflow związanego z tym tematem. Zresztą, nie miałem wyjścia – aby sprawnie zarządzać moimi Skarbami, musiałem zająć się przygotowaniem systemu do zbierania, przechowywania, wyszukiwania i wykorzystywania notatek. Długo przeczesywałem internet w poszukiwaniu wskazówek, pomocy i pomysłów na notowanie. Zobacz, co znalazłem i czego się dowiedziałem.

    Kim Ty właściwie jesteś?

    Zacząłem dzisiaj mój list od krótkiego opisu aplikacji Evernote – dzisiaj to właśnie jest mój wybór, jeżeli chodzi o przechowywanie zapisków, linków i pomysłów. Zanim jednak zdecydowałem się na nią, długo poszukiwałem najlepszego narzędzia.

    Poszukując idealnego systemu do notowania, starałem się sprawdzić maksymalnie dużą liczbę opcji – akcesoriów, aplikacji i usług. Próbowałem z notesami papierowymi, aplikacjami do odręcznego notowania na iPadzie, notatnikami tekstowymi na komputerze… sprawdzałem wszystko, co wpadło mi w ręce. Na szczęście dość szybko wyłączyłem z moich poszukiwań notesy papierowe – wiedziałem, że potrzebuję znaleźć system, który oparty będzie o aplikacje lub usługę internetową. Jednak to znacząco nie poprawiło mojej sytuacji – okazało się, że na rynku jest ogrom aplikacji i usług internetowych związanych z notatkami.
    Po długich poszukiwaniach doszedłem do wniosku, że idealny i uniwersalny system po prostu nie istnieje. Z drugiej też strony – uświadomiłem sobie, że każda z dostępnych opcji jest na swój sposób idealna. Trzeba tylko wybrać tą, która najlepiej pasuje do naszego sposobu myślenia, a następnie zbudować wokół niej swój system. Oczywiście dobranie tej właściwej jest krokiem dość trudnym.
    Eksplorując elektroniczne systemy do notowania, trafiłem, w serwisie NessLabs, na bardzo interesujący podział typów osobowości, właśnie ze względu na potrzeby związane z notowaniem. Artykuł okazał się dla mnie przełomowy – w końcu autorka podjęła w nim próbę odpowiedzi na to najtrudniejsze dla mnie pytanie. Przedstawiono w nim trzy typy osobowości:

    • Architekci, którzy uwielbiają planowanie i procesy – potrzebują więc systemu do notowania, który powoli im nadawać strukturę pomysłom.
    • Ogrodnicy, uwielbiają odkrywać, łączyć ze sobą pomysły i myśli – potrzebują więc systemu, który pozwoli w łatwy sposób rosnąć nowym rzeczom.
    • Bibliotekarze – kolekcjonują i katalogują notatki i pomysły – potrzebują narzędzia, które pozwoli im na tworzenie półek z zasobami oraz łatwe ich przeszukiwanie.

    Do każdego stylu przyporządkowane zostały różne aplikacje ułatwiające tworzenie i przechowywanie notatek:

    • dla Architektów: Notion, Coda, Tettra
    • dla Ogrodników: Roam Research, Obsidian, TiddlyWiki, RemNote, MiIlanote
    • dla Bibliotekarzy: Evernote, Bear, OneNote
      Artykuł z NessLabs pozwolił mi nieco inaczej spojrzeć na temat notowania. Swoją drogą, to dość zabawne, że każda z tych aplikacji ma swoich zagorzałych zwolenników i przeciwników, którzy godzinami potrafią opowiadać, dlaczego to właśnie ich aplikacja jest najlepsza. Ja próbowałem każdej z nich i muszę przyznać, że najlepiej czułem się tylko i wyłącznie w tych z ostatniej grupy (Evernote, OneNote i Bear) – co chyba oznacza, że w kontekście notowania, zaliczam się do grupy bibliotekarzy.

    Trzy pytania

    Kourosh Dini (psychiatra i autor bloga Being Productive), którego od jakiegoś czasu śledzę w Internecie, również zajął się niedawno tematem wyboru aplikacji do notowania. Kourosh używa totalnie innych narzędzi niż ja, jednak lubię jego podejście i sposób, w jaki opowiada o swoim systemie produktywności. Tym bardziej ucieszył mnie fakt, że i on podjął się próby poszukiwania „idealnego” systemu do notatek. Napisał, w kontekście tych poszukiwań, bardzo ciekawy artykuł, w którym zawarł trzy pytania, jakie warto sobie zadać, poszukując najlepszego dla siebie rozwiązania:

    1. Czy (w wybranej aplikacji do notowania) będziesz w stanie w prosty sposób dodawać swoje pomysły?
    2. Czy będziesz w stanie łatwo wyciągać z niej pomysły?
    3. Czy wybrany system pomoże Ci myśleć?
      Szczególnie to ostatnie pytanie bardzo utkwiło mi w głowie i pomogło w dalszym filtrowaniu aplikacji – w końcu system do przechowywania notatek, powinien być nie tylko szufladą, w której trzymamy zachowane pomysły, ale również (a może i przede wszystkim?) partnerem, który pomoże w rozwoju naszych procesów myślowych.

    Magazyn i fabryka

    Mój największy problem z „aplikacjami do notatek” jest taki, że jedne z nich są wspaniałe, jeżeli chodzi o dodawania i przechowywanie znalezionych treści, a inne wspaniale sobie radzą, jeżeli chodzi o tworzenie czegoś nowego i przetwarzanie tego, co wcześniej zostało znalezione i dodane. Nawiązuje do wcześniejszego akapitu i pytań, jakie zadawał Kourosh Dini – nie łatwo jest zbudować system, odpowiadający twierdząco na wszystkie trzy pytania, oparty tylko i wyłącznie o jedną aplikację. To trochę jak z samochodami – nie ma takiego, w którym będzie dużo miejsca dla czteroosobowej rodziny, który będzie bardzo mało palił w mieście i na trasie, który zmieści się nawet na malutkim parkingu, a w którym, w prazie potrzeby, może się przenocować jadąc na wakacje. Z tego samego powodu, przez lata nie mogłem zdecydować się na jedną, konkretną aplikację – chciałem mieć wszystko w jednym, a to nie jest możliwe. I choć zastanawiałem się kilka razy, czy nie próbować w jakiś sposób łączyć ze sobą dwóch aplikacji do zarządzania notatkami, to nigdy nie wpadłem na dobry pomysł, jak takie połączenie mogłoby wyglądać. Trafiłem jednak na materiał na YouTubie, w którym Shu Omi – YouTuber opowiadający w internecie o produktywności – opowiadał o swoim podejściu do notowania. Używał do tego właśnie dwóch aplikacji – jedną wykorzystywał jako Magazyn Pomysłów, a drugą jako Fabrykę Pomysłów. Podejście to, mocno otworzyło mi oczy.
    Shu w Magazynie przechowuje wszystko, co można ogólnie nazwać „zasobami” – czyli pomysły, inspiracje i materiały potrzebne do tworzenia czegoś nowego. Nie liczy się tutaj idealne struktura, ale łatwość dodawania materiałów, oraz możliwość ich filtrowania i wyszukiwania. Wszystko, co znajdziemy – idzie do Magazynu.
    W Fabryce tworzone są natomiast nowe rzeczy – z tych przechowywanych w Magazynie.

    Your Idea Factory is where the magic happens.

    Shu bardzo fajnie tłumaczy ideę podziału na Magazyn i Fabrykę i warto kilka razy obejrzeć jego materiał wideo (ja oglądałem z 15 razy…), aby dobrze zrozumieć sposób podziału, jaki proponuje. Podjął się on również przyporządkowania popularnych aplikacji do przechowywania notatek do tych dwóch grup – to również ułatwiło mi moje poszukiwani i dalszą analizę.
    Film Shu pozwolił mi uwolnić się od idei trzymania się jednej aplikacji i stworzyć sobie system, dzięki któremu mogę nie tylko kolekcjonować znalezione rzeczy (mój magazyn – w aplikacji Evernote), ale i swobodnie tworzyć z tych znalezisk zupełnie nowe treści (moja fabryka – w aplikacji Craft).

    System P.A.R.A.

    Tiago Forte nazywany jest często Davidem Allenem (twórca systemu do zarządzania zadaniami – Getting Things Done) świata notatek. Jest autorem serwisu Forte Labs i twórcą (dość drogiego, bo zaczynającego się od 1500$ w najtańszej wersji!) kursu internetowego o tworzeniu „drugiego mózgu”: Building a Second Brain, czyli systemu do gromadzenia, przechowywania i przetwarzania notatek.

    Jedną z podstaw działania systemu Second Brain, jest specjalny sposób przechowywania notatek, które – wg Tiago – powinny być rozdzielane na cztery podstawowe grupy: Projekty (Projects), Obszary (Areas), Zasoby (Resources) oraz Archiwum (Archive) – w skrócie P.A.R.A.
    W koszyku z Projektami (Projects), lądują elementy (notatki, zadania itp.), które mają swój początek i koniec i są powiązane z naszymi celami. „Stworzenie pierwszego numeru Skarbów” – jest dobrym przykładem projektu.
    Obszary (Areas) to miejsce, gdzie wrzucamy rzeczy związane z działaniami stałymi, związanymi z naszymi celami. Mogą się tu między innymi znaleźć podgrupy: „podróże”, „zdrowie”, „rozwój osobisty”, „hobby” itd.
    Zasoby (Resources) – tu wrzucimy materiały, które są dla nas pomocne przy realizacji elementów z Projektów i Obszarów.
    Archiwum (Archive) – to miejsce, gdzie ląduje wszystko z wcześniejszych koszyków, co nie jest nam już potrzebne.
    System P.A.R.A. nie jest prosty do wdrożenia, ale gdy się to już uda – bardzo ułatwia zarządzanie materiałami w systemie produktywności (bo P.A.R.A. dotyczy nie tylko notatek, ale i zadań, plików itd.). Na szczęście, aby dowiedzieć się więcej na temat tego sposobu organizacji, nie musisz kupować kursu – Tiago udostępnia całkiem sporo materiałów na temat systemu P.A.R.A., jak i całej idei „drugiego mózgu”, na swoim blogu.

    Pogadanka o notowaniu

    Do tematu notowania, podchodziliśmy też z Piotrkiem Szostakiem w drugim odcinku PiG Podcastu – naszej cotygodniowej audycji o produktywności. Wyszła nam z tego bardzo ciekawa rozmowa, szczególnie że mamy obydwaj skrajnie różne podejścia do tematu – każdy z nas ma swój system do notowania, ja stawiam na zarządzanie notatkami w postaci elektronicznej (co chyba nie jest dla Ciebie dużym zaskoczeniem, szczególnie po przeczytaniu tego numeru Skarbów) – na smartfonach, komputerach i tabletach, Piotrek za to, jest zwolennikiem bardziej klasycznego podejścia – przechowuje notatki w wersji analogowej – w papierowych notesach, na kartkach, w szufladzie (?!?! 😉). Zgadzamy się jednak w jednym – warto notować. Jeżeli jesteś na etapie poszukiwań odpowiedniego dla siebie systemu do tworzenia i przechowywania notatek, nasza audycja może być wspaniałym uzupełnieniem wcześniejszych materiałów, jakie Ci dzisiaj podrzucam – skupiamy się w niej nie tylko na aplikacjach i urządzeniach, ale i na metodach, jakie warto sprawdzić w kontekście notowania, np.:
    – Metoda Cornella,
    – Metoda hierarchiczna,
    – Metoda notowania w tabeli,
    – Metoda zdaniowa,
    – Metoda map myśli (ukochana przez Piotrka, o której napisał też osobny artykuł).

    Skarby

    To dzisiaj tyle, jeżeli chodzi o moje Skarby – było mocno produktywnie, mam nadzieję, że Ci się podobało? 🙂 Zamierzam częściej podrzucać Ci podobną paczkę, z ciekawymi dla mnie rzeczami – i, oczywiście, nie zawsze będzie na tematy związane z produktywnością.
    A może i Ty masz coś ciekawego, czym chcesz się ze mną podzielić? Zawsze możesz kliknąć „odpowiedz” i do mnie napisać.